Skończone przepisywanie, poprawianie. Zostało mi jeszcze wyprasowanie skromnej sukienki z białym kołnierzykiem, odszukanie nie noszonych od pół roku okularów i pójście na spotkanie z promotorem.
– Panie profesorze, bardzo przepraszam, że w czasie roku szkolnego nie przychodziłam na konsultacje, ale co kilka dni znajdowałam nowe fakty i nie byłam pewna, czy skończę pisanie.
Profesor przeczytał tytuł pracy, uśmiechnął się.
– Ależ proszę pani, ja już jestem przyzwyczajony do takiego prowadzenia się studentów. Na dziesięć osób z seminarium tylko jedna przychodziła do mnie na konsultacje i to wyłącznie dlatego, że pisała dyplom z symboliki Rąbana Maura. Wszyscy inni, tak jak pani, przynoszą mi w czerwcu gotowe prace, zresztą bardzo interesujące. Ale ja nie jestem kimś aż tak bardzo strasznym, by unikać mnie przez cały rok. Profesor jest człowiekiem czyli istotą społeczną i chętnie poszedłby ze studentami na kawę, porozmawiał, doradził. Ciekawi mnie jak każdy seminarzysta pisze swój dyplom. Pani też pewnie by chciała znać jak najszybciej moją ocenę?
– Gdyby pan profesor miał czas i przejrzał te kilka rozdziałów.
– Ech, młodość, niecierpliwa młodość, proszę mi podyktować swój numer telefonu.
Po wyjściu z gabinetu zaczęły się dla mnie tortury oczekiwania. Przypominały mi się szczegóły, które powinnam była umieścić w przypisach. Pewne zdania były stanowczo niedokładne, w ogóle napisałabym całość od nowa. Na szczęście musiałam zająć się przeprowadzką i rozważania, czy rozdział piąty powinien poprzedzać szósty zastąpił mi problem, jak posprzątać opuszczane mieszkanie poświęcając tej czynności jak najmniej siły i czasu.
Wchodząc w bramę mego byłego prawie domu zobaczyłam zaprzyjaźnionego kloszarda, który nie pojawiał się na swym posterunku już od kilku tygodni. Był to kloszard z godnością, nie żądał co łaska, ale według taryfy: trzy franki na bagietkę. Kiedy przechodnie nie rzucali mu ani grosza do kapelusza wymawiając się brakiem pieniędzy, kloszard oferował im pożyczkę:
– Dam panu dziesiątkę, jak pan już będzie miał forsę, to pan mi zwróci, ja tu ciągle siedzę.
Na co dzień kloszard przesiadywał na rogu naszego domu i kościoła popijając wino z plastikowej beczki, zagryzając bagietką, pomarańczami lub bananem. W niedzielę, gdy parafianie sypnęli szczodrze frankami, kupował sobie wino w butelce. Jeśli nie był całkiem pijany i nie zasypiał oparty o mur, można było pomyśleć, że ów siwowłosy, brodaty starzec wygrzewa się dla przyjemności w promieniach paryskiego słońca. Co kilka dni dawał mi pięć franków, żebym mu kupiła galoisy bez filtra w tabacu naprzeciwko, bo on mógłby pójść i kupić sam, ale nie chce opuszczać swego miejsca pracy.
Po parotygodniowej nieobecności wydał mi się bardzo zaniedbany i wychudły.
– Dzień dobry, co tak długo pana nie było? Wakacje?
– Na wakacje do Pana Boga bilet dostałem, kuszetką. Ale poczekam sobie, jeszcze nie tego lata. Pani popatrzy – pokazał na zabandażowane nogi – stopy mi się spaliły.
Dopiero wtedy spostrzegłam kule oparte o ścianę.
– Przechodziłem w metrze spać, ciemno było, nadepnąłem na prąd, że mi serce nie wysiadło lekarze się dziwili. Trzy tygodnie w szpitalu leżałem. Całe dnie pod kościołem siedzę, to i za pobożność ten cud, że żyję.
Porozmawialiśmy o wypadkach, chorobach, cudownych uzdrowieniach. Po raz pierwszy kloszard opowiedział coś ze swojego życia, zrywając ze zwyczajowym tu i teraz. W młodości mieszkał we Włoszech: plaża, nocą muzyka, wino, dużo wina i Włosi tacy weseli, a kobiety piękne, najpiękniejsze. Potem podróżował po Europie i mieszkał prawie dziesięć lat koło Toledo. W Hiszpanii zafascynowało go coś, czego nawet w Paryżu nie ma.
– Niech pani sobie wyobrazi, wagony tam jeżdżą jak w metrze, ale nie pod ziemią, a na ulicy. Jeżdżą po szynach, mają koła z metalu. Nad wagonami są druty elektryczne, i ten pojazd nazywa się – kloszard zrobił tajemniczą minę – tramwaj.