12

Rocky Point, Maine


Obraz na wielkim monitorze komputera wyglądał jak profil bardzo wysokiego żółwia. Leroy Jenkins klikał myszą, dopóki skorupa nie spłaszczyła się, jakby przejechała po niej osiemnastokołowa ciężarówka. Zrobił kilka wyliczeń z danych na ekranie i wyrzucił z siebie potok przekleństw, które zwykle rezerwował dla splątanej liny przy pułapce na homary. Odwrócił się od komputera na obrotowym krześle i spojrzał w okno. Z wysokiego białego domu na wzgórzu miał wspaniały widok na port i morze.

Na nabrzeżu trwała gorączkowa krzątanina. Spycharko-ładowarki zgarniały szczątki i wrzucały do ciężarówek. Wózki widłowe, używane zwykle przed zimą do ustawiania łodzi na wielopoziomowych stojakach, zbierały wraki z parkingu i układały w rzędzie, żeby właściciele mogli je zabrać. Dźwigi wyciągały z wody resztki motelu.

Kuter Jenkinsa został zacumowany przy molo miejskim wśród innych jednostek, które szczęśliwie nie znalazły się na drodze wielkiej fali. Jenkins przetarł oczy, odwrócił się z powrotem do komputera i wprowadził kilka nowych liczb. Po paru minutach pokręcił głową. Zrobił już mnóstwo symulacji z różnymi kombinacjami danych i nic nie miało sensu. Ucieszył się na dźwięk dzwonka przy drzwiach. Wyszedł do holu i zawołał z góry, że otwarte.

Był to szeryf Charlie Howes.

– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

– Jasne, że nie. Chodź na górę. Bawiłem się trochę komputerem.

Szeryf wszedł do gabinetu na poddaszu i rozejrzał się.

– Ładnie urządziłeś ten pokój – pochwalił, patrząc na porządnie ustawione szafki z dokumentami i półki z książkami.

– Dzięki, Charlie. To nie moja zasługa – odrzekł Jenkins i wziął oprawioną fotografię przystojnej kobiety w średnim wieku. Uśmiechała się do obiektywu z kokpitu żaglówki. – Mary wiedziała, że samo łowienie homarów nie uratuje mnie przed starczym rozmiękczeniem mózgu. Gabinet na strychu to był jej pomysł. Znałeś ją. Potrafiłaby zrobić jedwabną torebkę ze świńskiego ucha.

– Nieźle jej poszło oszlifowanie twoich ostrych kantów.

Jenkins roześmiał się i znów zerknął przez okno.

– Biorąc pod uwagę twardy materiał do obróbki, to był prawdziwy cud. Widzę, że robota na dole posuwa się naprzód.

– Sprzątają port bardzo szybko. Obawialiśmy się wycieków ropy ze zbiorników paliwa, ale stanowy urząd ochrony środowiska ma to pod kontrolą. Musiałem urwać się na chwilę dziennikarzom, i wszędzie pełno facetów z ubezpieczeń. Widzę, że pracowałeś na komputerze. Doszedłeś do czegoś?

– Próbowałem. Siadaj i patrz. Może mi się przydać twoja intuicja detektywa.

Mimo prostego języka i wiejskiego sposobu bycia szeryf nie był ciemniakiem. Ukończył kryminalistykę na uniwersytecie stanowym. Odpowiedział sceptycznym parsknięciem i przysunął stołek do krzesła Jenkinsa. Zmrużył oczy i wpatrzył się w ekran.

– Co to za ciężarny wąż?

Jenkins uniósł brwi.

– Co wiesz o tsunami?

– Wiem jedno: nie chcę tego więcej oglądać!

– No więc zrobię ci krótki wykład. Tsu to po japońsku port. Nami to fala. Termin przyjęto na międzynarodowej konferencji w 1963 roku, żeby uniknąć nieporozumień.

– Zawsze słyszałem, że nazywają to falami przypływu.

– To potoczne określenie, ale niezbyt dokładne. Przypływy powstają dzięki siłom grawitacyjnym Księżyca, Słońca i planet. Nawet my, naukowcy, byliśmy w błędzie. Nazywaliśmy tsunami sejsmicznymi falami morskimi, co sugerowało, że są wywoływane przez trzęsienia ziemi. Ale trzęsienia to tylko jedna z przyczyn.

– Myślisz, że ten bajzel wywołało trzęsienie ziemi?

– W pewnym sensie – odrzekł Jenkins i uśmiechnął się na widok głupiej miny szeryfa. Wyrwał z bloczka kartkę.

– Oto prawdziwy winowajca. Wyobraźmy sobie, że to dno oceanu.

Pchnął końce kartki ku sobie i środek wybrzuszył się.

– Trzęsienie jest wtedy, gdy warstwy tektoniczne zderzają się ze sobą i deformują dno morskie. Przy okazji wypychany jest do góry słup wody. Aż do samej powierzchni. Woda próbuje odzyskać równowagę.

– Zgubiłem się.

Jenkins pomyślał chwilę.

– To jest tak, jak z naszym miejscowym pijaczyną Joem Johnsonem. Wraca na bani do domu i zatacza się. Idzie zygzakiem, bo gorzała zakłóca mu równowagę. Musi łapać się czegoś, żeby utrzymać kierunek. Czasem nie może wyhamować, wpada na ścianę i przewraca się. Tak to wygląda w przybliżeniu. Wyobraź sobie, że Joe to słup wody, a ściana to wybrzeże Maine. Z tą różnicą, że ściana ucierpi bardziej niż Joe.

– Dlaczego jednak nie każda fala to tsunami?

– Wiedziałem, że dojdzie do głosu twoja policyjna logika. Z dwóch powodów. Czas i odległość. Czas między uderzeniami fal o brzeg to pięć do dwudziestu sekund. Przy tsunami to już dziesięć minut do dwóch godzin. Odległość między falami nazywa się długością fali. Fale przybrzeżne może dzielić od stu do dwustu metrów. Przy tsunami to minimum pięćset kilometrów.

– Widziałem całkiem groźne fale przybrzeżne.

– Ja też. Ale zwykła fala uderzająca o brzeg jest krótka i ma szybkość od piętnastu do trzydziestu kilometrów na godzinę. Tsunami liczy sobie setki kilometrów i ma wiele godzin na zgromadzenie energii. Im głębsza woda, tym szybsza fala. Dlatego tsunami pędząca przez ocean może osiągnąć prędkość tysiąca kilometrów na godzinę. Statki nawet jej nie czują i nie jest widoczna z powietrza. Dam ci przykład. W roku 1960 podwodne trzęsienie ziemi w pobliżu Chile wysłało falę przez Pacyfik. Miała nie więcej niż metr wysokości. Dwadzieścia cztery godziny później, gdy uderzyła w wybrzeże Japonii, miała już sześć metrów. Zabiła dwieście osób. Błądziła po Pacyfiku przez kilka dni i rozwalała wszystko na swojej drodze.

– Jeśli to tylko zmarszczka na oceanie, skąd wiadomo, na co się zanosi?

– Łowiłem homary w stosunkowo płytkim miejscu. Fala wyhamowała na płyciźnie i zaczęła rosnąć. Nadciągała wolniej, ale wciąż miała całą nagromadzoną energię, która musiała gdzieś ujść. Kiedy taka fala zbliży się do brzegu, spokojne morze zamienia się w potwora. Czasem tsunami wznosi się niczym wieża. Czasem szereg załamujących się fal przypomina strome schody. Może wessać wodę i wypluć z powrotem.

– Tak było u nas. Jakby ktoś wyciągnął korek w dnie portu.

Jenkins przytaknął.

– Tsunami są fascynujące. Bardzo łatwo przystosowują się do sytuacji. Rafy, zatoki, ujścia rzek, nachylenie brzegu mogą mieć wpływ na zniszczenia. Fale mogą urosnąć do trzydziestu metrów i więcej. Wszystko zależy od tego, co jest na ich drodze. Mogą ominąć ląd i zniszczyć wybrzeże po przeciwnej stronie wyspy. Kiedy zostaną ściśnięte, stają się szczególnie niebezpieczne, bo cała energia skupia się w jednym miejscu. Mogą nawet wpływać do rzek, jak było tutaj.

Wskazał przez okno rzekę, wpadającą do portu. Jej wysokie brzegi były zaśmiecone szczątkami.

– Dobrze, że nikt się jeszcze nie wprowadził do tych domów nad wodą, które postawił Fred Shrager. Inaczej zamiast kawałków drewna w porcie pływałyby dziś trupy. Mieliśmy cholerne szczęście, że zobaczyłeś te fale i rozpoznałeś zagrożenie.

– Więcej niż szczęście – odparł Jenkins, kliknął myszą i na monitorze pojawiła się mapa świata. – Od roku 1990 tsunami zabiły ponad czterysta osób i wyrządziły szkody na miliardy dolarów. W Papui-Nowej Gwinei to był prawdziwy horror. Fala miała prawie czternaście metrów wysokości i uderzyła w wybrzeże na odcinku trzydziestu kilometrów. Kilka minut później było ponad dwieście trupów. – Przeszedł do symulacji. – To animacja fali wywołanej trzęsieniem ziemi, która w 1923 roku zalała japońską wioskę. Na Pacyfiku widać mnóstwo dużych fal. Ocean otacza “ognisty krąg”, gdzie warstwy tektoniczne często się przesuwają.

– Nie chcę wyjść na matoła, ale jesteśmy nad Atlantykiem, nie nad Pacyfikiem, a wybrzeże Maine to nie Japonia. Mieszkam tu całe życie i jeszcze nie słyszałem o trzęsieniu ziemi.

– Zdarza się tu pewnie więcej małych wstrząsów, niż ci się wydaje, ale masz rację. Dlatego zacząłem szukać innej przyczyny. Rzadsze są tsunami wywołane osunięciem się lądu. Mamy jeszcze erupcje wulkanów i duże meteoryty.

– Nie znam w okolicy zbyt wielu wulkanów.

– Ciesz się. W 1883 roku wulkan Krakatau wywołał fale o wysokości trzydziestu metrów i zginęły tysiące ludzi. A gdyby na środku Atlantyku wylądowała asteroida o średnicy ośmiu kilometrów, fala byłaby wystarczająco wysoka, żeby zatopić górną część wschodniego wybrzeża Stanów. Nowy Jork zniknąłby z mapy.

– Zostaje więc osunięcie się lądu.

– Nazywamy to zapadnięciem się. Pokażę ci – powiedział Jenkins i na monitorze pojawiła się inna mapa. – To zatoka Izmit w Turcji. Fala wywołana zapadnięciem się narobiła tam mnóstwo zniszczeń.

– Co spowodowało zapadnięcie się?

– Trzęsienie ziemi – zaśmiał się Jenkins. – Wiem, że to brzmi jak pytanie, co było pierwsze, jajo czy kura? Zwykle trzęsienie powoduje zapadnięcie się. Problem z naszą zatoczką Rocky Cove polega na tym. że mieliśmy zapadnięcie się bez trzęsienia ziemi.

– Jesteś pewien?

– Całkowicie. Gadałem z pracownikami z obserwatorium Weston w Massachusetts. Rejestrują wszystkie ruchy sejsmiczne w regionie. Wyłapali jakiś łomot, wskazujący na zapadnięcie się dna, ale nie poprzedziło go trzęsienie ziemi. Zanim zobaczyłem, co się dzieje, też usłyszałem podwodny huk. Najwyraźniej poruszyło się dno oceanu na wschód od Maine, ale bez normalnego zderzenia warstw tektonicznych. Rozmawiałem z ekspertami od tsunami w całym kraju. Nikt nie słyszał o czymś takim.

– Więc zapadliśmy się.

– Niezupełnie – odparł Jenkins i na monitorze znów pojawił się poprzedni profil. – Zrobiłem symulację naszej fali. Nawet przy najlepszych informacjach obliczenia mogą być mało dokładne. Trzeba znać szybkość, wysokość i siłę niszczącą fali oraz uwzględnić fragmenty linii brzegowej, które spowodują odchylenie lub dyfrakcję fali.

– To chyba niewykonalne.

– Kilka lat temu naukowcy użyli komputerowej techniki modelowania matematycznego do rozwiązania zagadki upadku cywilizacji na Krecie. Spójrz, to jest mapa wybrzeża Maine. Tu jest port. Najsilniejsze uderzenie miało miejsce kilka kilometrów stąd. Rybacy widzieli fale przelewające się nad skałami w Newcomb.

Szeryf gwizdnął.

– Tamte urwiska mają co najmniej piętnaście metrów wysokości.

Jenkins przytaknął i wskazał mapę na ekranie. Strzałka celowała w ląd.

– Główne uderzenie fali poszło na północ od nas. Tutaj w zatoce mogło być dużo gorzej. Nie wiem, czy nawet ten dom by ocalał.

Szeryf zbladł.

– A więc zalałoby całe miasteczko.

Jenkins pochylił się do przodu, wpatrzony w monitor.

– To zadziwiające. Spójrz, jak prosto szła ta fala. Jakby dziecko zrobiło ją w wannie.

Szeryf postukał w ekran.

– Tutaj to się zaczęło?

– Chyba tak. To tylko przypuszczenie oparte na dowodzie pośrednim.

– Byłem na kursie rekonstrukcji wypadków drogowych. Nie do wiary, ile można się dowiedzieć o szybkości i sile uderzenia z rozbitych reflektorów i śladów opon.

– Jestem prawie pewien, że fala powstała jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów na wschód stąd.

– Co teraz zamierzasz robić?

Jenkinsa rozbolały ramiona.

– Najpierw zaparzę herbatę. Potem zagramy w szachy.

Загрузка...