U wybrzeży Maine, czasy współczesne
Leroy Jenkins wciągał oblepioną skorupiakami pułapkę na homary. Podniósł wzrok i zobaczył na horyzoncie ogromny statek. Wyjął ostrożnie złowioną parę tłustych, rozwścieczonych homarów i wrzucił zdobycz do pojemnika. Ponownie włożył do pułapki łeb ryby na przynętę i spuścił drucianą klatkę za burtę. Potem poszedł do sterówki po lornetkę. Uniósł ją do oczu i aż go zatkało ze zdziwienia.
Statek był gigantyczny. Jenkins obejrzał go od dziobu do rufy. Zanim zaczął łowić homary, przez całe lata wykładał oceanografię na Uniwersytecie Maine. Miewał do czynienia z różnymi statkami, ale takiego kolosa jeszcze nie widział. Ocenił jego długość na sto osiemdziesiąt metrów. Z pokładu sterczały bomy ładunkowe i dźwigi. Jenkins przypuszczał, że to oceaniczny statek badawczy lub wiertniczy. Kiedy zniknął mu z oczu, poszedł wciągnąć resztę klatek.
Jenkins był wysokim, postawnym mężczyzną po sześćdziesiątce. Opalona, pobrużdżona twarz przypominała opasane skałami wybrzeże jego rodzinnego Maine. Wciągnął ostatnią pułapkę i uśmiechnął się szeroko. Miał wyjątkowo dobry dzień. Kilka miesięcy temu znalazł przypadkowo prawdziwą żyłę złota. To miejsce roiło się od homarów i stale tutaj wracał. Na szczęście jego jedenastometrowy drewniany kuter radził sobie nawet z bardzo dużym ładunkiem. Jenkins wziął kurs na port, ustawił automatyczne sterowanie i zszedł na dół, żeby zrobić sobie kanapkę. I właśnie wówczas usłyszał przytłumiony huk. Przypominał grzmot, ale dobiegł z dołu.
Kuter zatrząsł się tak gwałtownie, że słoiki z musztardą i majonezem stoczyły się z blatu. Jenkins rzucił nóż do zlewu i wyskoczył na pokład. Może odpadła śruba albo uderzył w dryfującą kłodę. Jednak wszystko wydawało się w porządku. Morze było spokojne, gładkie jak lustro.
Wibracje kadłuba ustały. Jenkins rozejrzał się, wzruszył ramionami i wrócił na dół. Skończył robić kanapkę, posprzątał i wyszedł zjeść na pokładzie. Zauważył, że przesunęło się kilka pułapek na homary. Przywiązał je liną. Wszedł z powrotem do sterówki i nagle poczuł nieprzyjemny skurcz w żołądku, jak przy starcie szybkiej windy. Złapał się wyciągarki, żeby nie stracić równowagi. Kuter opadł, potem znów się uniósł, tym razem wyżej. Po trzecim cyklu zakołysał się gwałtownie z burty na burtę.
Po kilku minutach huśtanie ustało. Jenkins dostrzegł w oddali jakiś blask. Wziął ze sterówki lornetkę, nastawił ostrość i zobaczył trzy ciemne bruzdy, ciągnące się z północy na południe. Do lądu zbliżały się rzędy fal. W głowie Jenkinsa zadźwięczał dzwonek alarmowy. To niemożliwe! Natychmiast przypomniał sobie tamten lipcowy dzień 1998 roku u wybrzeży Papui-Nowej Gwinei. Prowadził pomiary na statku badawczym, gdy nastąpiła tajemnicza eksplozja. Instrumenty sejsmograficzne oszalały. Naukowcy na pokładzie rozpoznali oznaki tsunami i próbowali ostrzec wybrzeże, ale wiele wsi nie miało łączności. Ogromne fale zgniotły zabudowania niczym walec parowy. Zniszczenia były przerażające. Jenkins nie mógł zapomnieć widoku ciał nadzianych na gałęzie drzew i krokodyli żerujących na zwłokach.
W radiu odezwali się rybacy, mówiący z miejscowym akcentem.
– Słyszeliście ten huk?
Jenkins rozpoznał swojego sąsiada, Elwooda Smalleya.
– Jakby pod wodą przeleciał odrzutowiec – odpowiedział inny rybak.
– Poczuliście te wielkie fale? – zapytał trzeci.
– Tak – odparł lakonicznie Homer Gudgeon, weteran wśród poławiaczy krabów. – Przez moment myślałem, że jestem w kolejce górskiej!
Jenkins wyjął z szuflady kalkulator i ocenił czas między przejściem fal i ich wysokość. Zrobił kilka obliczeń i popatrzył z niedowierzaniem na wyniki. Potem wziął telefon komórkowy. Używał go wtedy, gdy nie chciał prowadzić prywatnych rozmów na morskim kanale radiowym. Wystukał numer.
Odezwał się ponury głos szefa policji w Rocky Point, Charliego Howesa.
– Dzięki Bogu, że cię złapałem, Charlie!
– Jestem w radiowozie, w drodze na posterunek, Roy. Dzwonisz, żeby pogadać o tym, jak mi dołożyłeś w szachy wczoraj wieczorem?
– Nie. Jestem na wschód od Rocky Point. Posłuchaj, Charlie, nie mamy czasu. Do miasta zbliża się wielka fala.
Szeryf zachichotał.
– Idź do diabła, Roy. W takich nadmorskich mieścinach jak nasza to normalka.
– Ale nie taka fala. Musisz ewakuować ludzi z okolic portu, zwłaszcza z nowego motelu.
Zapadła cisza. Jenkins myślał, że Charlie się wyłączył. W końcu usłyszał jego znajomy rechot.
– Nie wiedziałem, że dzisiaj jest prima aprilis.
– Charlie, to nie kawał – zniecierpliwił się Jenkins. – Ta fala uderzy w port. Nie wiem, z jaką siłą, bo jest mnóstwo niewiadomych, ale motel stoi dokładnie na jej drodze.
Szeryf znów się roześmiał.
– Niektórzy byliby zadowoleni, gdyby Harborview spłynął do morza.
Dwupoziomowy budynek na palach był od miesięcy źródłem kontrowersji. Postawiono go w porcie po zawziętej walce, po procesie sądowym wygranym przez inwestorów. Wielu ludzi podejrzewało, że nie obyło się bez łapówek.
– Może ich życzenie się spełni, ale najpierw musisz zabrać stamtąd gości.
– Do diabła, Roy, tam mieszka chyba setka ludzi. Nie mogę ich wywalić bez powodu. Stracę robotę. A nawet gorzej, ośmieszę się.
Jenkins zerknął na zegarek i zaklął pod nosem. Nie chciał siać paniki, ale stracił panowanie nad sobą.
– Do jasnej cholery, ty stary durniu! Jak się będziesz czuł, jeśli sto osób zginie tylko dlatego, że bałeś się kompromitacji?!
– Mam nadzieję, że nie żartujesz, Roy?
– Wiesz, co robiłem, zanim zacząłem łowić homary?
– Byłeś profesorem na uniwersytecie w Orono.
– Zgadza się, dziekanem wydziału oceanograficznego. Studiowaliśmy działanie fal. Słyszałeś o sztormie doskonałym? Teraz zbliża się do ciebie fala przypływu doskonałego. Obliczam, że uderzy za dwadzieścia pięć minut. Nie obchodzi mnie, co powiesz tamtym ludziom w motelu. Powiedz, że gaz się ulatnia, że ktoś podłożył bombę, cokolwiek. Tylko wyprowadź ich na wyżej położony teren. I to już.
– Dobra, Roy.
– Czy na Main Street jest coś otwarte?
– Bar kawowy. Jacoby pracuje całą noc. Wyślę go na miasto, potem sprawdzę przystań rybacką.
– Usuń wszystkich w ciągu piętnastu minut. To robota dla ciebie i Eda Jacoby.
– Dobra, Roy. Mam nadzieję, że się nie mylisz. Cześć.
Jenkins wyobrażał sobie Rocky Point. Miasteczko liczyło tysiąc dwustu mieszkańców. Zostało zbudowane amfiteatralnie. Domy stały ciasno na zboczu małego wzgórza z widokiem na półkolisty port. Był dość dobrze osłonięty, ale po kilku gwałtownych sztormach ludzie woleli odsunąć się od wody. Stare ceglane budynki na głównej ulicy biegnącej wzdłuż morza przerobiono na sklepy i restauracje dla turystów. W porcie najbardziej poczesne miejsce zajmowała przystań rybacka i motel. Jenkins pchnął przepustnicę i westchnął do Boga, żeby jego ostrzeżenie nie przyszło za późno.
Szeryf Howes natychmiast pożałował, że posłuchał przynagleń Roya. Poczuł się niepewnie. Znali się z Jenkinsem od dziecka. Roy był najbardziej bystry w ich klasie. Nigdy nie zawiódł jako przyjaciel. A jednak…
Włączył migacz, wdepnął gaz i z piskiem opon pognał na wybrzeże. Po drodze wywołał przez radio zastępcę. Kazał mu opróżnić bar kawowy z klientów, potem pojechać na Main Street i ostrzec ludzi przez głośnik, że mają się ewakuować na wyżej położony teren. Szeryf znał rytm życia swojego miasteczka. Wiedział, kto już wstał i kto jest na spacerze z psem. Na szczęście większość miejscowych otwierała swoje firmy o dziesiątej.
Co innego motel. Howes zatrzymał dwa puste autobusy szkolne i kazał kierowcom jechać za radiowozem. Zahamował z piskiem pod zadaszonym wejściem do motelu i wbiegł do środka. Uważał, że ten budynek oszpeci port, ale przynajmniej miejscowi dostaną pracę; nie każdy w miasteczku chce być rybakiem. Nie podobało mu się jednak to, w jaki sposób przeforsowano inwestycję. Był pewien, że ludzie z ratusza wzięli łapówki.
Motel postawił miejscowy inwestor Fred Shrager. Bez skrupułów budował osiedla wzdłuż rzeki wpadającej do portu i coraz bardziej oszpecał malownicze miasteczko. Nie zatrudnił miejscowych. Wolał obcokrajowców, którzy stanowili tańszą siłę roboczą.
Howes wpadł do holu.
– Wyprowadzić wszystkich na zewnątrz! – krzyknął. – Sytuacja alarmowa!
Młody recepcjonista z Jamajki podniósł wzrok z przerażoną miną na szczupłej ciemnej twarzy.
– Co się stało?
– Dostałem meldunek, że w motelu jest bomba.
Recepcjonista głośno przełknął ślinę. Podszedł do centralki telefonicznej i zaczął dzwonić do pokoi.
– Masz dziesięć minut – uprzedził szeryf. – Przed wejściem czekają autobusy. Zabieraj wszystkich i wychodź. Jak ktoś będzie się stawiał, powiedz, że policja go aresztuje.
Howes przeszedł się najbliższym korytarzem. Po drodze walił w drzwi.
– Policja! Musimy natychmiast ewakuować budynek – krzyczał w zaspane twarze. – Macie dziesięć minut. W motelu jest bomba. Nie zabierajcie rzeczy, nie ma czasu.
Powtarzał to tyle razy, że aż ochrypł. Na korytarze wysypali się ludzie w szlafrokach kąpielowych, piżamach, owinięci w koce. Z jednego pokoju wyszedł Fred Shrager.
– Co się dzieje, do cholery? – zapytał ostro.
– Alarm bombowy, Fred. Musisz wyjść na zewnątrz.
Z pokoju wychyliła głowę młoda blondynka.
– Co się stało, kochanie?
– W motelu jest bomba – wyjaśnił szeryf.
Kobieta zbladła i wyszła na korytarz. Miała na sobie jedwabny szlafroczek. Shrager chciał ją zatrzymać, ale wyrwała się.
– Ja tu nie zostanę – oświadczyła.
– A ja się stąd nie ruszę – odparł Shrager i zatrzasnął drzwi.
Howes pokręcił głową i wziął blondynkę za ramię. Dołączyli do tłumu posuwającego się w kierunku drzwi wyjściowych. Autobusy były już prawie pełne.
– Za pięć minut ruszajcie – zawołał szeryf do kierowców. – Jedźcie na najwyższe wzgórze w mieście.
Wsiadł do radiowozu i pojechał do przystani rybackiej. Zastępca kłócił się z trzema rybakami. Howes wychylił się przez okno.
– Ładujcie się do swoich furgonetek i jazda na szczyt Hill Street, bo was aresztuję – krzyknął.
– Co się, do cholery, dzieje, Charlie?
Szeryf zniżył głos.
– Znasz mnie, Buck. Rób, co mówię. Później ci to wyjaśnię.
Rybacy wsiedli do samochodów. Howes kazał zastępcy jechać za nimi i po raz ostatni sprawdził przystań. Znalazł starszego mężczyznę wygrzebującego ze śmietników puszki i butelki. Potem przejechał przez Main Street. Ponieważ nikogo tu nie zobaczył, skierował się na szczyt Hill Street.
Ludzie stali w porannym chłodzie, drżąc z zimna. Niektórzy głośno wyrażali swoją dezaprobatę, ale szeryf ignorował obelgi. Wysiadł z radiowozu i zszedł nieco w dół stromym zboczem, które opadało w kierunku portu. Przypływ adrenaliny minął i Howes miał teraz miękkie kolana. Nic. Zerknął na zegarek. Upłynęło pięć minut. Jego marzenia o spokojnej emeryturze policyjnej rozwiały się. Pomyślał, że już po nim, i aż spocił się mimo chłodu.
Nagle zobaczył, jak morze wyrasta ponad horyzont. Usłyszał jakby daleki grzmot. Ludzie przestali protestować. U wejścia do portu zapadła ciemność i woda odpłynęła z basenu portowego. Howes przez moment widział dno, ale to niezwykłe zjawisko trwało zaledwie kilka sekund. Woda wróciła z hukiem startującego boeinga 747 i uniosła przycumowane kutry niczym zabawki. W odstępie kilku sekund nadciągnęły dwie fale, pierwsza niższa, druga wyższa. Zalały brzeg. Kiedy się cofnęły, nie było już ani motelu, ani przystani rybackiej.
Rocky Point, do którego wrócił Jenkins, ledwo przypominało miasteczko, z którego wypłynął rano. Wszystkie kutry leżały wyrzucone na brzeg.
Została z nich bezładna kupa drewna i włókna szklanego. Mniejsze łodzie wylądowały aż na Main Street. Szyby w sklepach były powybijane, jakby ulicą przeszła banda wandali. W wodzie pływały śmiecie i wodorosty. Siarczany zapach dna morskiego mieszał się z odorem martwych ryb. Motel zniknął. Na miejscu przystani rybackiej sterczały tylko pale, choć woda nie zniszczyła betonowego falochronu. Stał na nim Howes i machał ręką. Jenkins skierował się w tamtą stronę. Szeryf przycumował kuter i wszedł na pokład. Jenkins popatrzył na port i miasteczko.
– Są ofiary? – zapytał.
– Fred Shrager nie żyje. Poza nim zabraliśmy z motelu wszystkich.
– Dzięki, że mi uwierzyłeś. I przepraszam, że nazwałem cię starym durniem.
– Wyszedłbym na durnia, gdybym siedział bezczynnie.
– Opowiedz, co widziałeś.
– Staliśmy na szczycie Hill Street – zaczął Howes. – Usłyszeliśmy odgłos podobny do grzmotu. Przy wejściu do portu zrobiło się ciemno, potem basen portowy opróżnił się, jakby wyciągnięto korek w wannie. Widziałem dno. Po kilku sekundach woda wróciła z hukiem odrzutowca.
– Trafne porównanie. Na otwartym morzu tsunami pędzi prawie tysiąc kilometrów na godzinę.
– Tak szybko?
– Na szczęście zwalnia na płytszych wodach w pobliżu lądu. Ale siła fali nie maleje.
– Inaczej to sobie wyobrażałem. Jako ścianę wody o wysokości piętnastu metrów. Tymczasem było to raczej jak przypływ. Naliczyłem trzy fale, coraz większe. Może dziewięciometrowe. Zmyły motel i przystań, zalały Main Street. Wiem, że jesteś profesorem, Roy, ale skąd właściwie wiedziałeś, co się stanie?
– Obserwowałem to zjawisko u wybrzeży Nowej Gwinei. Prowadziliśmy tam badania. Osunięcie dna morskiego wywołało tsunami o wysokości od dziesięciu do dwudziestu metrów. Kilka fal uniosło nasz statek do góry. To samo poczułem dzisiaj na kutrze. Ludzie na lądzie dostali wtedy ostrzeżenie i zanim fale uderzyły, wielu zdążyło uciec wyżej. Jednak dwa tysiące zginęły.
– To więcej niż mieszka w tym miasteczku – zauważył szeryf. – Myślisz, że ten bajzel spowodowało trzęsienie ziemi? Słyszałem, że coś takiego zdarza się na Pacyfiku, ale tutaj?
Jenkins zmarszczył czoło i przyjrzał się morzu.
– Masz rację. Nie rozumiem tego.
– Jest jeszcze jeden problem. Jak wytłumaczyć ludziom ewakuację motelu z powodu bomby?
– Myślisz, że kogoś to teraz obchodzi?
Szeryf Howes popatrzył na miasteczko. Tłumy ludzi schodziły ostrożnie ze wzgórza do portu. Pokręcił głową.
– Wątpię.