Moskwa, Rosja
Klub nocny znajdował się w wąskim zaułku niedaleko parku Gorkiego. Kiedyś grasowały tu szczury, a przesiąknięte gorzałą wraki ludzkie sypiały z pokrywami od śmietników pod głową. Pijaczków zastąpiły gromady młodych ludzi o wyglądzie pasażerów UFO. Co wieczór przed niebieskimi drzwiami oświetlonymi pojedynczą lampą zbierał się tłum. Lokal był tak modny, że nawet nie miał nazwy.
Klub założył młody przedsiębiorczy moskwianin. Uznał, że połączenie rosyjskich nowobogackich i zachodniej kultury pop będzie dobrym interesem. Urządził knajpę na wzór ekskluzywnego nowojorskiego Club 54, który dostarczał tematów międzynarodowym mediom, dopóki nie wykończyły go podatki i narkotyki. Moskiewski lokal mieścił się w przestronnej hali dawnej fabryki państwowej, gdzie produkowano podróbki amerykańskich dżinsów. Klientów, którym pozwolono wejść do klubu, witała głośna muzyka dyskotekowa, lampy stroboskopowe i prochy dostarczane przez rosyjską mafię. Lokal był jej własnością od czasu, gdy pierwszy właściciel zatruł się śmiertelnie ołowiem uformowanym na kształt kuli rewolwerowej.
Pietrow stał na skraju tłumu i obserwował salę. Kręcący się tutaj ludzie nosili dziwaczne kostiumy, żeby zwrócić uwagę wielkiego bramkarza w czarnej skórze, blokującego im drogę do narkotycznej ekstazy. Pietrow przez chwilę przyglądał się im z zaciekawieniem, potem przepchnął się między dziewczyną w przezroczystym plastikowym staniku i szortach oraz jej partnerem w majtkach z folii aluminiowej. Bramkarz popatrzył na obcego jak bull mastiff na kota skradającego się do jego miski. Pietrow zatrzymał się przed wejściem i wręczył mięśniakowi złożoną kartkę.
Facet łypnął na nią małymi podejrzliwymi oczkami, wetknął do kieszeni załączony banknot studolarowy i zawołał kumpla, żeby go zastąpił. Zniknął za niebieskimi drzwiami i wrócił z krępym gościem w średnim wieku, ubranym w mundur oficera radzieckiej marynarki wojennej. Wojskowy miał na piersi tyle medali, że musiałby żyć kilka razy, żeby na nie zasłużyć. Ochroniarz wskazał Pietrowa. Oficer przyjrzał się mu się spode łba. Jego oczy pod ciężkimi powiekami ożywiły się. Przywołał gestem Pietrowa.
Uderzenie pulsującej muzyki omal nie zwaliło Pietrowa z nóg. Na wielkim parkiecie wiła się ludzka masa. Odetchnął z ulgą, gdy wojskowy zaprowadził go korytarzem do magazynu i zamknął drzwi.
– Przychodzę tu czasem, żeby odpocząć od tego hałasu – wyjaśnił oficer. Rozkazujący głos, który pamiętał Pietrow, brzmiał teraz ponuro. Oddech wojskowego śmierdział gorzałą. Grube wargi wykrzywił uśmiech.
– Myślałem, że pan nie żyje.
– To cud, że przeżyłem, admirale – odparł Pietrow i przyjrzał się krytycznie jego mundurowi. – Niektóre rzeczy są gorsze niż śmierć.
Admirał przestał się uśmiechać.
– Nie musi mi pan mówić, jak nisko upadłem. Mam oczy. Ale jeszcze nie zniżyłem się do tego, żeby bawić się kosztem dawnego kolegi.
– Nie przyszedłem tu dla zabawy. Potrzebuję pańskiej pomocy i chcę zaproponować panu moją.
Admirał roześmiał się, pryskając śliną.
– A w czym ja mogę panu pomóc? Jestem zwykłym pajacem. Ci, którzy rządzą w tej knajpie, trzymają mnie tutaj, żebym zabawiał gości i przypominał im o starych złych czasach. Choć nie dla wszystkich były złe.
– To prawda, przyjacielu. Ale też nie dla wszystkich były dobre – odparł Pietrow i dotknął blizny na twarzy.
– W tamtych czasach wzbudzaliśmy strach i szacunek.
– U naszych wrogów – dodał Pietrow. – A jednak nasz rząd postawił na nas krzyżyk. Szybko zapomniał o naszym poświęceniu, gdy przestaliśmy być potrzebni do brudnej roboty. Pańska dumna marynarka wojenna to teraz kpiny. A tacy bohaterowie jak pan w ogóle się nie liczą.
Ramiona pod ozdobnymi epoletami opadły. Pietrow zorientował się, że przesadził.
– Przepraszam, admirale. Przykro mi.
Admirał wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i poczęstował gościa. Pietrow odmówił.
– Wierzę – powiedział oficer. – Wszystkim nam jest przykro.
Wetknął papierosa do ust i zapalił.
– Wystarczy tych rozmów o przeszłości. Co było, to było. Może chce pan dziwkę? Nie jestem tu tylko na pokaz. Dostaję prowizję i mam zniżkę. Kapitalizm to naprawdę wspaniała rzecz.
Pietrow uśmiechnął się na wspomnienie ich wspólnej służby w tajnych operacjach. Admirał miał zawsze ostry język. Po zmianach w rządzie jego krytycyzm nie był mile widziany przez nowe pokolenie wrażliwych biurokratów. Pietrow przetrwał, bo niepostrzeżenie dał nura w rządowe bagno. Admirał był na to zbyt dumny, a jego upadek odzwierciedlał stan jego ukochanej marynarki wojennej.
– Może później – odrzekł Pietrow. – Na razie potrzebuję informacji o czymś, co należało do marynarki wojennej.
Admirał zmrużył oczy.
– Dużo tego.
– India…
– Okręt podwodny?! No, no… Dlaczego to pana interesuje?
– Lepiej, żeby pan nie wiedział, admirale.
– Chce pan powiedzieć, że to ryzykowne? W takim razie musi być coś warte.
– Jestem przygotowany. Zapłacę za informacje.
Oficer zmarszczył czoło. W jego oczach pojawił się smutek.
– Niech pan posłucha – westchnął. – Nie jestem lepszy od prostytutek, które naciągają tu gości na kieliszek podrabianego szampana, ale postaram się odpowiedzieć na pańskie pytania.
– Dziękuję, admirale. Kiedyś widziałem w bazie okręt podwodny klasy India, ale nigdy nie byłem na pokładzie. Rozumiem, że zaprojektowano go do operacji podobnych do moich.
– Słowo “integracja” to przekleństwo wszystkich sił zbrojnych na świecie. Niech pan zapyta Amerykanów, ile forsy zmarnowali na duplikaty, bo wojska lądowe, marynarka, lotnictwo i marines chciały mieć własne wersje właściwie takich samych systemów broni. U nas było to samo. Marynarka radziecka nie miała ochoty dzielić się z nikim swoimi zdobyczami. Zwłaszcza z takimi jak pan. Działającymi poza wszelką kontrolą.
– Okręt skonstruowano podobno do ratownictwa podwodnego.
– Niech pan nie wierzy w bajki! Ile załóg uratował? Żadnej. Oczywiście, że nadawał się do tego. Klasa India mogła transportować w studniach za kioskiem dwa głębinowe pojazdy ratownicze. Mogły być połączone z lukami ewakuacyjnymi zatopionego okrętu podwodnego. Ale nie zbudowano ich po to, żeby zabierały z dna morskiego nieszczęsnych marynarzy. Służyły do tajnych operacji wywiadowczych i akcji Specnazu.
– Sił specjalnych?
– Oczywiście. Kiedy podkradaliśmy się do Szwecji, mieliśmy na pokładzie podwodne gąsienicowe amfibie opancerzone. Mogły pełzać po dnie morskim jak wielkie owady. India to był superokręt. Szybki i bardzo zwrotny.
– Podobno zbudowano dwie takie jednostki.
– Zgadza się. Jeden okręt miała flota północna, drugi południowa. Czasem obie indie działały razem.
– Co się z nimi stało?
– Przegraliśmy zimną wojnę i wycofano je ze służby. Spisano je na straty.
– Poszły na złom?
Admirał uśmiechnął się.
– Oczywiście.
Pietrow uniósł brwi.
– Przynajmniej na papierze – dodał admirał. – Wie pan, wszyscy się boją, żeby nasze bomby nuklearne nie dostały się w ręce jakiegoś szaleńca. Każdy o tym gada, ale jednocześnie sprzedajemy połowę naszej broni konwencjonalnej, która może być tak samo niebezpieczna w pewnych okolicznościach. O tym nikt nie mówi.
– Ja mówię. Gdzie są obie indie?
– Jedna naprawdę na złomowisku. Drugą kupiła osoba prywatna.
– Zna pan nazwisko?
– Oczywiście, ale czy to ważne? Facet reprezentował grupę, która najwyraźniej była przykrywką dla kogoś innego. Między kupcem i tym, kto naprawdę wyłożył forsę, mogło istnieć wiele ogniw.
– Ale czegoś się pan domyśla?
– Jestem prawie pewien, że okręt został w kraju. Kupiła go firma Volga Industries. Mieli biuro w Moskwie, ale diabli wiedzą, gdzie była centrala. I nikogo to nie obchodziło. Zapłacili gotówką.
Pietrow pokręcił głową.
– Jak można było ukryć okręt o długości ponad stu metrów?
– To rzecz normalna. Wystarczy znaleźć wkurzonych oficerów, którzy od roku nie dostali wypłaty. Wielu z nich żyje obietnicami. Potem dotrzeć do kliki rządowych gnid i sprawa załatwiona. Najgorsi są dawni komuniści.
– Jak my.
– Bzdura! Wymachiwaliśmy czerwonym sztandarem, ale nigdy nie byliśmy ideowcami. Wiem, że nie wierzył pan w tamte brednie. Robiliśmy swoje, bo to było podniecające i ktoś inny płacił rachunki.
– Pamięta pan nazwiska?
– Jak mógłbym je zapomnieć? Skurwiele, którzy zarabiali miliony na sprzedaży uzbrojenia, zapytali mnie, czy chcę z tego działkę. Odmówiłem. Powiedziałem, że okradanie państwa nie jest w porządku. No to wykopali mnie z marynarki. Nikt mnie nie chciał. I wylądowałem tutaj.
Zamilkł, pogrążając się w smutnych myślach.
– Proszę o nazwiska, admirale.
Admirał wziął się w garść.
– Przepraszam. Te lata nie były łatwe. Interes zrobiło pięciu ludzi.
Wyrecytował nazwiska.
– Znam ich – odrzekł Pietrow. – Dawni partyjniacy niskiego szczebla, którzy dorobili się na pozostałościach Związku Radzieckiego.
– Nic więcej nie mogę dodać. Klienci tej knajpy nie rozmawiając tajemnicach wojskowych. W każdym razie miło było znów pana zobaczyć. Moi szefowie każą mi robić rundę między stolikami co kilka minut. Więc przepraszam, ale muszę wracać do roboty.
– Może nie – odparł Pietrow i wyciągnął z kieszeni brązową kopertę. – Gdyby mógł pan wypowiedzieć jakieś życzenie, co by pan chciał?
– Oprócz wskrzeszenia mojej żony i przekonania dzieci, że czasem warto się do mnie odezwać? – Admirał zastanowił się. – Chciałbym wyjechać na stałe do Stanów. Na Florydę. Siedziałbym na słońcu i rozmawiał tylko z tymi, z którymi miałbym ochotę rozmawiać.
– Co za zbieg okoliczności – powiedział Pietrow. – W tej kopercie jest bilet w jedną stronę na jutrzejszy samolot do Fort Lauderdale, paszport, wiza i papiery imigracyjne. Dostanie pan zezwolenie na pobyt stały. Jest też trochę pieniędzy i nazwisko dżentelmena, który szuka wspólnika z wkładem do swojej firmy rybackiej. Zależy mu na kimś z doświadczeniem na morzu. Niestety, flota będzie dużo mniejsza niż ta, do której był pan przyzwyczajony.
– Niech pan mnie nie dobija. Kiedyś byliśmy kolegami.
– I nadal jesteśmy – odparł Pietrow i wręczył mu kopertę. – Niech pan potraktuje to jako spóźnioną nagrodę od państwa za wierną służbę.
Admirał zajrzał do koperty. Kiedy podniósł wzrok, miał łzy w oczach.
– Skąd pan wiedział?
– O Florydzie? Słyszy się to i owo. Nie było trudno się dowiedzieć.
– Nie wiem, jak mogę się panu odwdzięczyć.
– Już pan to zrobił. Muszę lecieć. A pan musi zawiadomić swoich szefów, że pan odchodzi.
– Zawiadomić ich? Przebieram się i znikam stąd.
– Niezły pomysł, biorąc pod uwagę ilość gotówki, którą ma pan przy sobie. Aha, byłbym zapomniał. Jest jeszcze coś.
Admirał zesztywniał.
– Tak? – zapytał nieufnie.
– Niech pan nie zapomina o okularach przeciwsłonecznych, kiedy będzie pan na wodzie.
Admirał objął Piętrowa i zgniótł w niedźwiedzim uścisku. Potem rzucił czapkę przez pokój. Za nią z brzękiem medali poszybowała kurtka mundurowa.
Pietrow wyszedł. W drzwiach uśmiechnął się, co rzadko mu się zdarzało. Uścisnął rękę bramkarzowi, wsuwając mu drugą studolarówkę. Miał dziś gest. Bramkarz przepchnął się przez tłum i utorował mu drogę. Pietrow pokuśtykał szybko przez zaułek i wtopił się w noc.