15

Oczy Austina po kilku sekundach przyzwyczaiły się do mroku. Ciężki zapach kadzidła przypomniał mu wizytę w antycznej bizantyjskiej kaplicy greckiego klasztoru na wzgórzu Mistra z widokiem na Spartę. W mosiężnych kinkietach mrugały gazowe płomyki. Tynkowane ściany pokryte były wspaniałymi ikonami. Sufit wzmacniały grube drewniane belki. W końcu pokoju stał fotel z wysokim oparciem, zwrócony przodem do ołtarza.

Podeszli bliżej. Ołtarz był przykryty czerwonym materiałem ze złotą literą R. Stała na nim dymiąca kadzielnica. Żółte światło lampy na ścianie padało na dużą czarno-białą fotografię w ozdobnej złotej ramie.

Zdjęcie przedstawiało siedem osób – dwoje dorosłych i piątkę dzieci. Mieli podobne rysy. Fotografia wyglądała na portret rodzinny. Z lewej strony stał brodaty mężczyzna w wojskowej czapce z daszkiem, w mundurze galowym. Na piersi miał medale.

Przed mężczyzną stał szczupły, blady chłopiec w marynarskim mundurku. Obok znajdowały się trzy kilkunastoletnie dziewczynki i jedna nieco młodsza. Wszystkie otaczały siedzącą kobietę w średnim wieku. Dzieci miary wysokie czoła po ojcu i szerokie twarze po matce. Na pierwszym planie widoczna była niska kolumna podobna do postumentu wystawowego w muzeum. Na wierzchu leżała wspaniała korona.

Wyglądała na ciężką. Zdobiły ją rubiny, diamenty i szmaragdy. Nawet na czarno-białym zdjęciu lśniły ogniście. Koronę wieńczył złoty dwugłowy orzeł.

– Ta błyskotka musi być wiele warta – zauważył Zavala. – Ale oni nie wyglądają na szczęśliwych.

– Może przeczuwali, co ich czeka – odrzekł Austin i wskazał ołtarz. – R jak Romanów. Kaplica ku pamięci cara Mikołaja II i jego rodziny. Chłopiec ze zdjęcia nosiłby tę koronę jako następca tronu, gdyby ich nie zamordowano.

Austin usiadł w fotelu przed ołtarzem. Kiedy dotknął plecami oparcia, z ukrytych głośników popłynął chór głębokich męskich głosów. Religijna pieśń odbiła się echem od ścian. Austin zerwał się gwałtownie i wyszarpnął rewolwer. Muzyka ucichła.

Zavala stłumił uśmiech.

– Coś taki nerwowy, przyjacielu?

Austin nacisnął ręką oparcie fotela. Popłynęła pieśń. Cofnął rękę i zapadła cisza.

– Ciekawostka – powiedział. – Ukryty przycisk włącza muzykę. Chcesz spróbować?

– Nie, dzięki.

– Przypomnij mi, żebym podłączył fotel wypoczynkowy do mojej kolekcji jazzu nowoczesnego – odrzekł Austin i zerknął na drzwi. – Nic tu po nas. Nawet szczur nie byłby na tyle głupi, żeby dać się złapać w taką pułapkę.

Wyszli z ponurej kaplicy Romanowów i wrócili do schodów, którymi przyszli ze schronu dla okrętu podwodnego. Wspięli się piętro wyżej i znaleźli podobne koszary. Jednak tutaj koce leżały stłamszone na brudnych materacach, jakby ktoś odrzucił je w pośpiechu. Na podłodze walały się niedopałki papierosów i plastikowe kubki. Cuchnęło potem i gnijącym jedzeniem.

– Fu! – skrzywił się Zavala.

– Teraz nie potrzebujemy psów myśliwskich, żeby złapać trop – rzekł Austin.

Poszli szerokim korytarzem, który wznosił się jak wyjazd z podziemnego parkingu. Po chwili poczuli na twarzach świeże powietrze. Koszarowy odór zniknął. Zza zakrętu dochodziło światło dzienne.

Korytarz kończył się stalowymi drzwiami. Były uchylone. Krótka pochylnia opadała do magazynu lub garażu. Na betonowej podłodze były ślady oleju i odchody zwierząt. Austin wziął ze sterty śmieci starą pożółkłą “Prawdę”. Z pierwszej strony patrzyła groźnie twarz Leonida Breżniewa z krzaczastymi brwiami.

Austin odrzucił gazetę i podszedł do okna. W metalowej ramie nie został ani jeden odłamek szkła. Austin miał stąd świetny widok na kilka pobliskich stalowych budowli. Magazyn był częścią opuszczonego kompleksu budynków, który widział z powietrza. Blachę falistą zżerała rdza, spojenia ścian i dachów rozłaziły się ze starości. Betonowe ścieżki zarastała wysoka trawa.

Zavala gwizdnął cicho. Wyglądał przez okno po drugiej stronie magazynu. Austin przebrnął przez śmiecie i stanął obok. W dole zobaczył duży plac zarośnięty chwastami. Był prawie prostokątny i trochę wgłębiony niczym gigantyczna mydelniczka. Na jednym krańcu sterczała z trawy zardzewiała bramka do piłki nożnej. Austin domyślił się, że to dawne boisko dla załóg okrętów podwodnych.

Teraz z trzech stron placu stali jeźdźcy. Tylko bok najbliżej magazynu i sąsiedniego budynku nie był obstawiony. Austin rozpoznał szare rubaszki i czarne spodnie Kozaków, którzy zestrzelili go nad plażą. Jednak dziś było ich co najmniej trzy razy więcej. Wszyscy patrzyli na boisko.

– Nie mówiłeś mi, że to klub polo – odezwał się Zavala.

– Chciałem zrobić ci niespodziankę – odrzekł Austin, przyglądając się grupce przerażonych ludzi stłoczonych na środku placu. – Zdążyliśmy na ostatnią kwartę meczu. Chodź, przedstawię cię chłopakom, których tu poznałem ostatnim razem.

Wymknęli się z magazynu i podczołgali do krawędzi boiska, gdzie była rzadsza trawa. Austin odchylił ją na bok, żeby lepiej widzieć. Trzej Kozacy zawyli przerażająco i z trzech stron pogalopowali prosto na stłoczonych ludzi. W ostatniej chwili okrążyli grupkę niczym Apacze atakujący wozy kolonistów. Przy każdym przejeździe coraz bardziej zacieśniali krąg. Spod kopyt tryskały fontanny ziemi, jeźdźcy wychylali się z siodeł, trzaskały nahajki.

Austin szybko się zorientował, o co chodzi w tej zabawie. Kozacy próbowali rozpędzić grupę, żeby pojedynczo stratować uciekających. Nieobstawiony bok placu zachęcał do biegu po wolność. Jednakże taka metoda nie odnosiła skutku. Przy każdej szarży ofiary tłoczyły się coraz ciaśniej, niczym zebry atakowane przez zgłodniałe lwy.

Jeźdźcy pogalopowali z wrzaskiem do krawędzi boiska i wrócili na swoje miejsca w szeregach. Austin spodziewał się następnej szarży, może w większej grupie. Zamiast tego od reszty odłączył się samotny Kozak i pojechał kłusem jak na niedzielnej wycieczce konnej.

Austin osłonił rękami szkła lornetki, żeby nie odbijało się w nich słońce. Jeździec ubrany był w rubaszkę z pasem, workowate spodnie, wysokie buty i futrzaną czapę mimo upału. Siedział na dużym siwym koniu.

Austin przyjrzał się zmierzwionej rudej brodzie wielkiego Kozaka i zachichotał. Ostatnim razem widział tego typa, celując do niego z rakietnicy.

– No proszę, znów się spotykamy.

– To twój kumpel? – zapytał Zavala.

– Raczej przelotna znajomość. Niedawno otarliśmy się o siebie.

Kozak nie spieszył się. Okrążał boisko stępa niczym na paradzie. Popisywał się przed resztą jeźdźców, którzy pokrzykiwali wesoło. Nagle wyciągnął szablę, uniósł wysoko i wrzasnął gardłowo. Dźgnął konia ostrogami i popędził na środek boiska jak kula wypuszczona w kierunku kręgli. W ostatniej chwili ściągnął wodze. Koń stanął dęba i zamachał przednimi kopytami.

Stłoczeni ludzie rozbiegli się, żeby uniknąć kopnięcia lub stratowania. W zamieszaniu jeden mężczyzna upadł i został sam. Poderwał się, chciał dołączyć do reszty, ale Kozak zagrodził mu drogę. Mężczyzna dał nura w bok. Jeździec był czujny. Odciął go od innych jak kowboj rzeźną krowę od stada. Uciekinier nie miał wyjścia i rzucił się w kierunku niestrzeżonego boku placu.

Pędził z całych sił, choć musiał wiedzieć, że nie zdoła uciec przed koniem. Kozak nie próbował go ścigać. Odjechał stępa w kierunku swoich towarzyszy, jakby ciągle popisywał się przed nimi. Kiedy biegacz pokonał połowę dystansu do krawędzi boiska, rudobrody obrócił konia. Ruszył kłusem, potem przyspieszył do cwału. Znów wyciągnął szablę i przeszedł do pełnego galopu.

Uciekinier usłyszał za sobą tętent i spróbował jeszcze przyśpieszyć. Kiedy koń zrównał się z nim, Kozak wychylił się z siodła i ciął szablą. Pod biegnącym ugięły się nogi i padł na twarz. Austin zaklął z bezsilnej wściekłości. Wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążył zareagować. Rudobrody zarechotał zadowolony z siebie i zawrócił konia. Pojechał wolno na środek placu, szukając następnego chętnego do ucieczki.

Austin uniósł rewolwer i wycelował w jego szerokie plecy. Ściągał już spust, gdy kątem oka dostrzegł ruch. Ku jego zdumieniu leżąca postać podniosła się na czworaki i wstała chwiejnie. Rudobrody bawił się ze swoją ofiarą. Uderzył płazem szabli, żeby przedłużyć przedstawienie.

Kozacy zaczęli krzyczeć. Rudobrody udawał, że nie rozumie. W końcu obejrzał się i odegrał zaskoczonego. Rozłożył ręce, jakby nie pojmował, jakim cudem martwy ożył. Potem ruszył w pogoń. Biegacz był już niemal przy krawędzi boiska. Austin wiedział, że Kozak nie pozwoli swojej ofierze dopaść budynków, gdzie pościg byłby trudny. Następny cios szablą będzie śmiertelny.

Zavala stracił cierpliwość.

– Gra skończona – warknął. Leżąc, uniósł broń i wycelował w pierś rudobrodego.

Austin położył rękę na lufie.

– Nie – powiedział i wstał.

Biegacz zobaczył go i na jego spoconej twarzy odmalowała się rozpacz. Nie miał dokąd uciec. Zatrzymał się gwałtownie. Kozak zobaczył Austina w tym samym momencie. Ściągnął cugle, pochylił się nad łękiem siodła i utkwił wzrok w barczystym mężczyźnie z dziwnie białymi włosami. Austin dostrzegł nienawiść w przekrwionych oczach. Koń parsknął i nerwowo zaczął ryć kopytem ziemię. Rudobrody stracił zainteresowanie uciekinierem. Wyprostował się w siodle i obrócił siwka w piruecie. Potem zamarkował szarżę, ale zrezygnował, gdy Austin nie cofnął się.

Austin stał z rękami założonymi z tyłu, jak dziecko, chowające za plecami ciasteczko. Wyciągnął lewe ramię i przywołał Kozaka gestem. Zdziwiony jeździec zmarszczył czoło, potem wyszczerzył rzadkie zęby. Spodobała mu się nowa zabawa. Ostrożnie ruszył naprzód.

Austin przywołał go bardziej energicznie. Ośmielony Kozak ryknął, dźgnął konia ostrogami, ruszając do szarży.

Austin pozwolił mu podjechać bliżej. Potem płynnym ruchem wyciągnął zza pleców bowena. Uniósł oburącz ciężki rewolwer i wycelował w skrzyżowane pasy amunicyjne na piersi Kozaka.

– Za Mehmeta – powiedział i ściągnął spust.

Rewolwer huknął raz. Pocisk dużego kalibru roztrzaskał klatkę piersiową. Odłamki kości przebiły serce. Kozak zginął, zanim zdążył puścić cugle. Spłoszony koń pędził na Austina, który przeklinał swoją głupotę. Powinien był strzelić wcześniej.

Przerażone zwierzę, nie doczekawszy się żadnego sygnału od jeźdźca, gwałtownie zawróciło tuż przed żywą przeszkodą. Uderzenie twardego zadu wyrzuciło Austina w powietrze. Wylądował twardo na lewym boku i potoczył się po trawie. Spróbował wstać, ale udało mu się tylko przyklęknąć na jednym kolanie. Był zakurzony i mokry od końskiego potu. Zavala pomógł mu stanąć na nogach. Austin odzyskał ostrość widzenia i przygotował się na atak Kozaków.

Ale świat jakby zastygł w miejscu.

Zaskoczeni śmiercią przywódcy jeźdźcy siedzieli w siodłach jak skamieniali. Ludzie na boisku też zamarli w bezruchu. Austin wypluł z ust ziemię. Podszedł wolno do leżącego rewolweru i podniósł go. Krzyknął do uciekiniera, żeby ukrył się w magazynie. Na dźwięk jego słów człowiek ten ożył. Puścił się pędem do budynku. W ślad za nim bezładną gromadą pobiegli inni zgrupowani na boisku mężczyźni. Austin i Zavala popędzali ich okrzykami i wskazywali drogę. Kozacy zostali bez przywódcy, ofiary wymykały im się z rąk. Wrzasnęli chórem, unieśli wysoko szable i ruszyli galopem przez plac na Austina i Zavalę, którzy stali oczarowani groźnym pięknem kozackiej szarży.

– O kurczę! – krzyknął Zavala przez tętent kopyt. – Jak na starym dobrym westernie.

– Miejmy nadzieję, że to nie będzie powtórka ostatniej bitwy Custera – odparł Austin z niewyraźnym uśmiechem.

Uniósł bowena i wypalił. Pierwszy jeździec spadł z siodła. Zaterkotał heckler &koch Zavali i drugi Kozak runął na ziemię. Atakujący nie zwolnili. Wiedzieli, że mają przewagę liczebną i impet. Kolejne strzały wyrzuciły z siodeł dwóch następnych jeźdźców.

Kozacy wychylali się z siodeł, chowając przed kulami za końskimi karkami. Nagle pierwszy koń padł na ziemię i przewrócił się na bok.

Austin myślał, że zwierzę się potknęło. Potem zobaczył, że jeździec strzela do nich zza leżącego konia jak zza barykady. Część Kozaków zrobiła to samo, podczas gdy inni zostali w siodłach i rozdzielili się, żeby wziąć przeciwnika w kleszcze. Austin i Zavala przywarli do ziemi. Pociski śmigały nad ich głowami jak wściekłe osy.

– Mają automaty! – wrzasnął Zavala. – Mówiłeś, że są uzbrojeni w muzealne pukawki i noże kuchenne.

– Skąd miałem wiedzieć, że wpadną na wystawę broni?

– Nie zrobiłeś dokładnego rozpoznania?

Odpowiedź Austina zagłuszyły serie z broni automatycznej. Strzelili z Zavalą kilka razy, bardziej na pokaz niż dla skutku. Potem doczołgali się z powrotem do magazynu. Kozacy zasypywali wzniesienie gradem kuł. W końcu uznali, że ich ofiary są martwe, wskoczyli na siodła i przypuścili nową szarżę.

Austin i Zavala usadowili się w oknach budynku i odpowiedzieli ogniem. Dwaj następni jeźdźcy spadli z koni. Widząc, że przeciwnicy ciągle żyją, Kozacy zawrócili na środek boiska, żeby się przegrupować.

Austin skorzystał z chwilowej przerwy w walce, odwrócił się od okna i przyjrzał uciekinierom. Trudno było o bardziej żałosny widok. Mężczyźni nosili brudne, wymięte kombinezony, mieli zapadnięte oczy i byli nieogoleni. Do Austina podszedł człowiek, który dostał płazem szabli od kozackiego dowódcy. Był zakurzony i obdarty, ale głowę trzymał wysoko, jak na defiladzie.

Zasalutował energicznie.

– Chorąży Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Steven Kreisman. Łódź podwodna NR-1.

Austin wyjął zza pasa czapkę, którą Zavala znalazł na rosyjskim okręcie podwodnym.

– Może pan ją oddać właścicielowi.

Kreisman patrzył zaskoczony.

– To czapka naszego kapitana. Skąd pan ją ma?

– Znaleźliśmy ją na rosyjskim okręcie podwodnym.

– A kim wy jesteście? – zapytał chorąży.

– Kurt Austin. Ten gość przy oknie to mój partner Joe Zavala. Jesteśmy z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.

Kreisman nie mógł ukryć zdziwienia. Dwaj faceci o twardym spojrzeniu, z dymiącymi spluwami, którzy uratowali jego i załogę, wyglądali bardziej na komandosów niż na naukowców.

– Nie wiedziałem, że NUMA ma własną jednostkę SWAT – powiedział z podziwem.

– Bo nie ma. Wszystko gra?

Chorąży potarł kark, gdzie dostał płazem szabli.

– Czuję się, jakby przejechał po mnie spychacz, ale poza tym w porządku. Tylko przez jakiś czas nie włożę krawata. Może to głupie pytanie, panie Austin, ale co tu robicie?

– Najpierw niech mi pan wyjaśni kilka spraw. O ile wiem, ostatnio pływaliście waszą łodzią po Morzu Egejskim. Zbieraliście na dnie jakieś skorupy.

– To długa historia – odrzekł zmęczonym głosem Kreisman.

– Nie mamy czasu. Niech pan spróbuje się zmieścić w trzydziestu sekundach.

– Postaram się. Mieliśmy na pokładzie naukowca o nazwisku Pułaski. Facet sterroryzował kapitana i uprowadził NR-1. Przetransportowali nas na grzbiecie gigantycznego okrętu podwodnego. Trudno w to uwierzyć, prawda?

Urwał, spodziewając się sceptycznej reakcji. Ponieważ jednak Austin słuchał go uważnie, ciągnął dalej:

– Przenieśli załogę na statek ratowniczy. Zmusili nas do pracy na starym zatopionym frachtowcu. Ryzykowna akcja wyciągania manipulatorami jakiegoś ładunku. Potem ten wielki okręt podwodny przywiózł nas tutaj. Kapitana i sternika zatrzymali na NR-1. Nas zamknęli w lochu. Kiedy zostaliśmy dziś wypuszczeni, myśleliśmy, że wracamy na naszą łódź podwodną. Ale zagonili nas na to boisko. Strażnicy zniknęli i wzięli się za nas ci kowboje w futrzanych czapach.

Austin zobaczył, że Zavala daje mu znaki.

– Niestety, nasze trzydzieści sekund minęło – powiedział i podszedł do okna.

Zavala wręczył mu lornetkę.

– Członkowie klubu polo kłócą się – oznajmił flegmatycznie.

Austin popatrzył na Kozaków na środku boiska. Niektórzy zsiedli z koni i wymachiwali rękami. Opuścił lornetkę.

– Może dopisują nas do listy gości na imprezę w rzeźni.

Zavala wyglądał, jakby go rozbolał brzuch.

– Ty to masz teksty. Jak się wykręcimy od zaproszenia bez obrażania ich uczuć?

Austin w zamyśleniu podrapał się w podbródek.

– Mamy dwie możliwości. Możemy urwać się stąd na plażę i uciec wpław, zanim nasi przyjaciele w futrzanych czapach dogadają się między sobą. Albo dać nogę na dół.

– Na otwartej przestrzeni wystrzelają nas jak kaczki. Jeśli wrócimy do schronu dla okrętu podwodnego, mamy tylko dwa akwalungi.

Austin przytaknął.

– Proponuję zrobić jedno i drugie. Ty zabierzesz załogę na plażę, ja zostanę tutaj. Jeśli Kozacy się ruszą, ściągnę na siebie ich uwagę. Na piechotę nie będą mieli przewagi. Ucieknę tą samą drogą, którą tu weszliśmy.

– Miałbyś większe szansę, gdybym cię osłaniał.

– Ktoś musi się zająć ludźmi z załogi. Nie wyglądają dobrze.

Chorąży Kreisman przysunął się bliżej.

– Przepraszam, że podsłuchiwałem. Po wstąpieniu do marynarki przeszedłem szkolenie w jednostce SEAL. Nie załapałem się do nich, ale zaliczyłem cały program. Mogę wyprowadzić stąd moich ludzi.

– Dobrze. Biegnijcie na plażę i płyńcie. Zabierze was kuter rybacki. A my zostaniemy tutaj i będziemy was osłaniać, dopóki się da. Ruszajcie. Joe odprowadzi was kawałek.

Jeśli nawet chorąży zdziwił się, skąd Austin wytrzasnął kuter, nie dał tego poznać po sobie. Zasalutował i odmaszerował do kolegów. Wymknęli się przez okno na tyłach magazynu. Zavala poszedł z nimi, Austin został na straży. Kozacy jeszcze się nie zorganizowali. Wywołał przez radio Kemala.

– Wszystko w porządku? – zapytał kapitan. – Słyszeliśmy strzały.

– Nic nam nie jest. Niech pan słucha uważnie, kapitanie. Za kilka minut zobaczy pan na morzu płynących ludzi. Niech pan podejdzie do brzegu na bezpieczną odległość i zabierze ich.

– A co z panem i Joem?

– Wrócimy tak samo, jak dostaliśmy się tutaj. Niech pan rzuci kotwicę i czeka na nas.

Austin wyłączył się.

Po kilku minutach wrócił Zavala.

– Odprowadziłem ich do wydmy. Powinni już być w wodzie.

– Zawiadomiłem Kemala, że ma ich odebrać – powiedział Austin i wskazał punkcik błyszczący w słońcu na niebie. – Co to może być?

Obiekt urósł do wielkości owada. Usłyszeli terkot rotorów.

– Nie mówiłeś mi, że Kozacy mają siły powietrzne.

Austin popatrzył przez lornetkę na helikopter pędzący w ich kierunku. Z otwartych drzwi wychylał się Lombardo z kamerą wideo.

– Jasna cholera – zaklął Austin. – To ten idiota.

Zavala wziął od niego lornetkę. Helikopter skręcił i Joe zobaczył drugi bok maszyny. Przyjrzał się postaci w drzwiach, opuścił lornetkę i spojrzał na Austina z dziwną miną.

– Powinieneś iść do okulisty, przyjacielu – powiedział i oddał mu lornetkę.

Tym razem Austin rozpoznał wyraźnie twarz Kaeli otoczoną rozwianymi włosami. Helikopter był już nad boiskiem. Po ostatnich przykrych doświadczeniach Kaela najwyraźniej kazała pilotowi trzymać się w bezpiecznej odległości od ziemi. Nie mogła jednak wiedzieć, że Kozacy mają teraz nowoczesną broń automatyczną zamiast antycznych karabinów. Jeźdźcy zobaczyli helikopter i natychmiast otworzyli do niego ogień. Po kilku sekundach z silnika buchnął czarny dym. Maszyna zakołysała się niczym ptak walczący z silnym wiatrem i runęła w dół.

Rotor zwolnił tak, że widać było jego pojedyncze łopaty. Helikopter spadał jak jesienny liść. Gdy zderzył się z ziemią, podwozie uległo zmiażdżeniu, ale kadłub pozostał nietknięty. Kaela, Lombardo, Dundee i ktoś czwarty wysypali się na zewnątrz.

Na ich widok Kozacy dostali szału. Wskoczyli w siodła i ruszyli galopem na czwórkę bezbronnych ludzi, którzy nie mieli żadnych szans. Mimo to Austin pobiegł w ich kierunku z rewolwerem w ręce. Był niecałe sto metrów od helikoptera, gdy Kozacy zaczęli spadać z siodeł niczym zboże ścinane gigantyczną niewidzialną kosą.

Atak załamał się. Jeźdźcy bezładnie zawracali, spadali na ziemię.

Austin dostrzegł ruch na granicy lasu rosnącego wzdłuż boiska. Zza drzew wyłaniali się ludzie w czarnych mundurach. Podchodzili wolno do jeźdźców i strzelali z ramienia. Kozacy pogalopowali w panice w przeciwną stronę.

Ludzie w czerni skierowali się za nimi. Z wyjątkiem jednego. Odłączył się od reszty i ruszył w stronę Austina i Zavali. Austin zauważył, że utyka. Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, Zavala odruchowo uniósł broń. Austin położył rękę na lufie i delikatnie pchnął ją w dół.

Pietrow przystanął kilka metrów od nich. Blada blizna silnie kontrastowała z opaloną twarzą.

– Witam, panie Austin. Cieszę się, że znów pana widzę.

– Cześć, Iwan. Nawet nie masz pojęcia, jak ja się cieszę.

Pietrow roześmiał się beztrosko.

– Domyślam się. Zapraszam obu panów na kieliszek wódki. Pogadamy o starych czasach i nowym początku.

Austin odwrócił się do Zavali i skinął głową. Poszli za Pietrowem na boisko piłkarskie.

Загрузка...