Odessa, Rosja 1918 rok
Późnym popołudniem wiatr nagle zmienił kierunek i przygnał do portu gęstą mgłę. Szare wilgotne opary spowiły kamienne nabrzeża i kłębiły się nad monumentalnymi schodami. W ruchliwym porcie czarnomorskim nagle zrobiło się ciemno. Odwołano rejsy promów i statków pasażerskich. Mnóstwo marynarzy zostało bez zajęcia. Kapitan Anatolij Towrow szedł nabrzeżem w przenikliwie zimnej mgle. Słyszał wybuchy pijackiego śmiechu w zatłoczonych knajpach i burdelach. Minął główne skupisko barów, skręcił w zaułek i otworzył nieoznakowane drzwi. W nozdrza uderzyło go ciepłe powietrze przesycone dymem papierosowym i zapachem wódki. Tęgi gość przy stoliku w rogu przywołał go gestem.
Aleksiej Fiodorow był szefem odeskich celników. Kiedy kapitan zawijał do portu, spotykał się z nim w tej spelunie, gdzie przesiadywali głównie emerytowani marynarze, a wódka nie była droga. Towrow czuł się samotny po śmierci żony i córki, które zginęły w czasie rewolucji.
Fiodorow wydawał się dziwnie zgaszony. Zwykle tryskał humorem i żartował, że kelner zawyża rachunek. Teraz bez słowa zamówił kolejkę, unosząc dwa palce. Co dziwniejsze, zapłacił bez żadnych targów. Zniżył głos, poskubał nerwowo czarną szpiczastą bródkę i rozejrzał się niepewnie po innych stolikach, gdzie ogorzali marynarze pochylali się nad wódką. Uspokojony, że nikt nie podsłuchuje, uniósł kieliszek. Stuknęli się.
– Drogi kapitanie… – zaczął. – Żałuję, że mam mało czasu i muszę od razu przejść do rzeczy. Chciałbym, żeby bez zadawania pytań zabrał pan do Konstantynopola grupę pasażerów i niewielki ładunek.
– Kiedy zapłacił pan za wódkę, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.
Fiodorow zachichotał. Zawsze intrygowała go szczerość kapitana, nawet jeśli jej nie rozumiał.
– No cóż, kapitanie… My, skromni urzędnicy państwowi, musimy jakoś żyć za te nędzne grosze, które nam płacą
Kapitan uśmiechnął się. Wielki brzuch Fiodorowa niemal rozsadzał drogą francuską kamizelkę. Celnik często narzekał na swoją pracę, a Towrow uprzejmie go słuchał. Wiedział, że urzędnik ma mocne plecy w Piotrogrodzie i bierze łapówki od właścicieli statków, żeby “uspokoić morze biurokracji”, jak mawiał.
Towrow wzruszył ramionami.
– Zna pan moją łajbę. Nie nazwałbym jej luksusowym liniowcem.
– Nieważne. Doskonale się nadaje do naszych celów.
Kapitan zamilkł. Zastanawiał się, dlaczego ktoś chce płynąć na starym węglowcu, skoro są wygodniejsze statki. Fiodorow wziął wahanie kapitana za wstęp do negocjacji. Sięgnął do kieszeni na piersi, wyjął grubą kopertę i położył na stoliku. Rozchylił ją lekko, żeby kapitan mógł zobaczyć tysiące rubli.
– Dobrze zapłacę.
Towrow przełknął ślinę. Drżącymi palcami wygrzebał z paczki papierosa i zapalił.
– Nie rozumiem – powiedział.
Fiodorow zauważył jego zaskoczenie.
– Co pan wie o sytuacji politycznej w naszym kraju?
Kapitan słyszał tylko różne plotki i wiedział to, co wyczytał w starych gazetach.
– Jestem marynarzem – odparł. – Rzadko schodzę na ląd.
– Ale ma pan duże doświadczenie życiowe. Proszę być szczerym, przyjacielu. Zawsze ceniłem sobie pańskie opinie.
– Gdyby statek był w takim stanie, jak nasz kraj, dziwiłbym się, że jeszcze nie leży na dnie morza.
Fiodorow roześmiał się serdecznie.
– Zawsze podziwiałem pańską szczerość. I ma pan talent do metafor. – Spoważniał. – Trafił pan w sedno. Położenie Rosji jest przerażające. Młodzież ginie na wojnie, car abdykował, bolszewicy brutalnie przejmują władzę, Niemcy okupują nasze południowe tereny i musieliśmy wezwać inne państwa, żeby wyjmowały za nas kasztany ognia.
– Nie miałem pojęcia, że jest aż tak źle.
Fiodorow utkwił w kapitanie wzrok
– Niech mi pan wierzy, że będzie jeszcze gorzej. Dlatego wróćmy do pana i pańskiego statku. My, lojalni patrioci, jesteśmy tu, w Odessie, przyparci plecami do morza. Biali jeszcze się trzymają, ale czerwoni naciskają od północy i wkrótce pokonają opór. Piętnastokilometrowa strefa zajęta przez Niemców zniknie jak cukier rozpuszczony w wodzie. Jeśli zabierze pan na pokład tych pasażerów, odda pan Rosji wielką przysługę.
Kapitan uważał się za obywatela świata, ale w głębi duszy nie różnił się od reszty swoich rodaków i czuł głębokie przywiązanie do ojczyzny. Wiedział, że szerzy się bolszewicki terror i wielu uchodźców ucieka na południe. Rozmawiał z innymi kapitanami, którzy szeptali o nocnych przewozach ważnych osób.
Miał miejsce dla pasażerów. “Odessa Star” był właściwie pusty. Jednak na frachtowcu śmierdziało wyciekającym paliwem, rdzewiejącym metalem i brudem. Marynarze nazywali to odorem śmierci i omijali statek jak zarazę. Załoga składała się głównie z portowych szczurów, których nie chciał żaden inny kapitan. Towrow mógł przenieść zastępcę do swojej kajuty i zwolnić kajuty oficerskie dla pasażerów. Zerknął na grubą kopertę. Za takie pieniądze kupiłby na starość domek nad morzem zamiast zdychać w marynarskim przytułku.
– Wychodzimy w morze za trzy dni, z wieczornym odpływem – oznajmił. Fiodorow pchnął kopertę przez stół.
– Jest pan prawdziwym patriotą. To połowa. Resztę dopłacę, kiedy przyjadą pasażerowie.
Kapitan schował pieniądze do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Ilu ich będzie?
Fiodorow zerknął na dwóch marynarzy, którzy weszli do knajpy i usiedli przy stoliku. Zniżył głos.
– Kilkunastu. W kopercie są dodatkowe pieniądze na prowiant. Niech pan zrobi zakupy w różnych miejscach, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Muszę już iść.
Wstał i podniósł głos, żeby wszyscy słyszeli.
– Mam nadzieję, kapitanie… – powiedział surowo – że teraz lepiej rozumie pan nasze przepisy celne. Żegnam.
W dniu wypłynięcia z portu Fiodorow przyszedł po południu na statek, żeby powiedzieć kapitanowi, że plany się nie zmieniły. Pasażerowie przyjadą w nocy. Na pokładzie ma być tylko kapitan. Krótko przed północą Towrow spacerował samotnie po pokładzie zasnutym mgłą. Przy trapie zahamował z piskiem samochód. Po odgłosie silnika można było poznać, że to ciężarówka. Zgasły światła. Trzasnęły drzwiczki. Rozległy się przyciszone głosy i kroki na mokrym bruku.
Po trapie wspięła się wysoka postać w pelerynie z kapturem. Weszła na pokład i zbliżyła się do kapitana. Towrow poczuł na sobie świdrujące spojrzenie. Spod kaptura odezwał się głęboki, męski głos.
– Gdzie są kajuty pasażerów?
– Pokażę panu – odrzekł Towrow.
– Nie. Niech pan powie.
– Na górnym pokładzie.
– A gdzie pańska załoga?
– Śpi.
– Niech pan dopilnuje, żeby zostali w kojach. I proszę tu zaczekać.
Mężczyzna podszedł cicho do trapu i wspiął się na górny pokład. Po kilku minutach wrócił z inspekcji.
– Niewiele lepiej niż w stajni – stwierdził. – Wchodzimy na statek. Niech pan zejdzie z drogi i stanie tam…
Towrowowi nie podobało się, że ktoś rozkazuje mu na jego statku, ale uspokoił się, pomyślawszy o pieniądzach zamkniętych w sejfie w kajucie kapitańskiej. Poza tym wolał nie zadzierać z wyższym o głowę obcym. Stanął na dziobie, jak mu kazano.
Grupka stłoczona na nabrzeżu weszła na pokład. Towrow usłyszał senny głos małej dziewczynki lub chłopca i uspokajający szept kogoś dorosłego. Pasażerowie skierowali się do swoich kajut. Inni wnieśli skrzynie i kufry podróżne. Sądząc po tym, jak stękali i przeklinali, bagaż musiał być ciężki. Ostatni zjawił się Fiodorow. Nie był przyzwyczajony do wysiłku i zasapał się przy krótkiej wspinaczce.
Dla rozgrzewki zacierał dłonie w rękawicach.
– No, cóż, mój przyjacielu – powiedział wesoło. – To tyle. Wszystko gotowe?
– Możemy odpływać, kiedy tylko da pan rozkaz.
– Ruszajcie. Oto reszta pieniędzy…
Wręczył Towrowowi kopertę z nowiutkimi szeleszczącymi banknotami. Potem niespodziewanie objął kapitana i ucałował w oba policzki.
– Matka Rosja nigdy panu tego nie zapomni – szepnął. – Dzisiejszej nocy tworzy pan historię.
Puścił zaskoczonego kapitana i zszedł po trapie. Po chwili ciężarówka ruszyła i zniknęła w ciemności.
Kapitan uniósł kopertę do nosa i z rozkoszą powąchał pieniądze, jakby to były róże. Schował kopertę do kieszeni kurtki i wspiął się do sterowni. Wszedł do pomieszczenia nawigacyjnego za sterownią. Kazał pierwszemu oficerowi Siergiejowi obudzić załogę i odbić od brzegu. Zastępca kapitana zszedł na dół wykonać rozkazy.
Towrow patrzył ze sterowni, jak odcumowują statek i wciągają trap. Załoga liczyła dwunastu ludzi, łącznie z dwoma palaczami, zatrudnionymi w ostatniej chwili do obsługi,,złomowiska”, jak nazywano maszynownię. Główny mechanik był doświadczonym marynarzem i nie opuścił swojego kapitana tylko z lojalności. Posługiwał się oliwiarką niczym czarodziejską różdżką i potrafił tchnąć życie w kupę szmelcu napędzającą “Odessa Star”. Kotły były już pod parą.
Towrow stanął za sterem, zadźwięczał telegraf maszynowni i statek wypłynął z basenu portowego. Ci, którzy widzieli frachtowiec wychodzący we mgle w morze, żegnali się i odmawiali modlitwy, żeby odpędzić demony. “Odessa Star” zdawał się sunąć nad wodą jak statek-widmo, skazany na włóczęgę po świecie w poszukiwaniu topielców do swojej załogi. Przymglone światła nawigacyjne wyglądały tak, jakby po takielunku pląsały ognie świętego Elma.
Kapitan wprawnie prowadził frachtowiec krętym farwaterem między spowitymi we mgle statkami. Od lat kursował między Odessą i Konstantynopolem i znał trasę na pamięć. Wiedział bez mapy i boi kursowych, ile wykonać obrotów kołem sterowym.
Francuscy właściciele “Odessa Star” od lat celowo nie remontowali statku w nadziei, że wreszcie jakiś silny sztorm pośle go na dno i dostaną odszkodowanie. Rdzawe zacieki pod otworami odpływowymi wyglądały jak krwawiące rany na pokrytym pęcherzami kadłubie. Maszty i dźwigi zżerała korozja. Statek przechylał się jak pijany na lewą burtę, gdzie zbierała się woda z przeciekającej zęzy. Dychawiczne silniki od dawna potrzebowały naprawy głównej i sapały, jakby cierpiały na rozedmę płuc. Duszący czarny dym z pojedynczego komina cuchnął niczym opary siarki wydobywające się z Hadesu. Frachtowiec przypominał konającego człowieka, który jakimś cudem ciągle żyje, choć lekarze dawno stwierdzili jego śmierć kliniczną.
Towrow wiedział, że “Odessa Star” to już ostatni statek pod jego dowództwem. Mimo to dbał o swój wygląd. Co rano polerował czarne półbuty na cienkiej podeszwie. Biała koszula pożółkła, ale była czysta. Starał się, żeby znoszone czarne spodnie nadal miały kant. Jednak wyglądu samego kapitana nic nie mogło poprawić. Długie godziny pracy, marne jedzenie i brak snu zrobiły swoje. Zapadłe policzki jeszcze bardziej uwydatniały długi czerwony nos, a poszarzała skóra przypominała pergamin.
Zastępca kapitana znów zasnął, załoga wróciła na koje. Pierwsza wachta palaczy dorzucała węgiel do kotłów. Towrow zapalił mocnego tureckiego papierosa i dostał takiego ataku kaszlu, że aż zgiął się wpół. Kiedy doszedł do siebie, poczuł zimne morskie powietrze wpadające przez otwarte drzwi. Podniósł wzrok i zobaczył, że nie jest sam.
– Światło – powiedział barytonem mężczyzna, który pierwszy wszedł na pokład.
Towrow pociągnął za sznurek nagiej żarówki pod sufitem. Przybysz odrzucił do tyłu kaptur. Był wysoki i szczupły. Na głowie miał przekrzywioną białą papachę. Prawy policzek przecinała jasna blizna po szabli. Czerwoną twarz pokrywały białe pęcherzyki, na czarnej brodzie i włosach lśniły kropelki wody. Na jednym oku miał bielmo.
Spod rozchylonej futrzanej burki widać było pas z pistoletem w kaburze i szablę. Obcy trzymał karabin. Na piersi miał pas z nabojami. Był w szarej rubaszce i czarnych butach z cholewami. Strój wskazywał na to, że jest Kozakiem. Towrow stłumił odruch wrogości. To właśnie Kozacy zabili jego rodzinę.
Mężczyzna rozejrzał się po pustej sterowni.
– Sam?
Towrow wskazał głową za siebie.
– Tam śpi mój pierwszy oficer. Urżnął się i nic nie słyszy.
Sięgnął po papierosy i poczęstował Kozaka, który odmówił machnięciem ręki.
– Major Piotr Jakielew – przedstawił się. – Będzie pan wykonywał moje rozkazy, kapitanie Towrow.
– Może mi pan zaufać, majorze.
Kozak podszedł bliżej.
– Nie ufam nikomu. Ani białym, ani czerwonym. Ani Niemcom, ani Anglikom. Wszyscy są przeciwko nam. Nawet Kozacy przechodzą na stronę bolszewików.
Nie zauważył groźby w łagodnych oczach Towrowa i wyciągnął rękę.
– Papierosa – warknął.
Kapitan dał mu całą paczkę. Major zapalił i zaciągnął się głęboko. Towrowa intrygował jego akcent. Ojciec kapitana był stangretem bogatego właściciela ziemskiego i Towrow znał język elity rosyjskiej. Kozak wyglądał na wykształconego człowieka. Kapitan wiedział, że oficerowie z wyższych sfer po ukończeniu akademii wojskowej byli często mianowani dowódcami oddziałów kozackich.
Towrow zauważył zmęczenie na twarzy majora.
– Długa podróż? – zapytał.
Kozak uśmiechnął się niezbyt wesoło.
– Długa i ciężka.
Wypuścił nosem dym i wyjął z kieszeni butelkę wódki. Pociągnął solidny łyk i rozejrzał się.
– Śmierdzi tutaj – stwierdził.
– “Odessa Star” to bardzo stara dama o wielkim sercu.
– Ale pańska stara dama śmierdzi – odparł Kozak.
– Kiedy będzie pan w moim wieku, nauczy się pan zatykać nos i brać, co dają.
Major ryknął śmiechem i walnął kapitana w plecy z taką siłą, że Towrow poczuł ostre ukłucie bólu w zniszczonych płucach. Zakaszlał. Kozak podał mu butelkę. Gatunkowa wódka nie przypominała świństwa, do którego był przyzwyczajony. Mocny alkohol pomógł na kaszel. Towrow oddał butelkę i wziął ster.
Jakielew schował wódkę.
– Co panu powiedział Fiodorow? – zapytał.
– Tylko tyle, że zabiorę ładunek i pasażerów bardzo ważnych dla Rosji.
– Nie jest pan ciekaw szczegółów?
Kapitan wzruszył ramionami.
– Słyszałem, co się dzieje w Rosji. Domyślam się, że mam na pokładzie urzędników uciekających z rodzinami i dobytkiem przed bolszewikami.
Jakielew uśmiechnął się.
– Dobra wersja.
Towrow poczuł się śmielej.
– Jeśli wolno spytać, dlaczego wybraliście “Odessa Star”? Przecież były nowsze statki, przystosowane do przewozu pasażerów.
– Rusz głową, człowieku – odparł pogardliwie Jakielew i wyjrzał przez okno w noc. – Nikt nie podejrzewa, że ta stara łajba przewozi ważne osoby. Ile czasu będziemy płynąć do Konstantynopola?
– Dwie doby. Jeśli wszystko pójdzie dobrze.
– Lepiej, żeby poszło.
– Zrobię, co będę mógł. Coś jeszcze?
– Niech załoga trzyma się z daleka od pasażerów. Przyślę do kuchni naszą kucharkę. Niech nikt z nią nie rozmawia. Łącznie ze mną jest sześciu strażników. Będziemy na służbie cały czas. Jeśli ktoś zbliży się do kajut bez pozwolenia, zastrzelimy go.
Znacząco położył rękę na kolbie pistoletu.
– Uprzedzę załogę – zapewnił kapitan. – Zwykle na mostku jest nas tylko dwóch: ja i mój zastępca. Ma na imię Siergiej.
– To ten pijak?
Towrow przytaknął. Major z niedowierzaniem pokręcił głową i przyjrzał się zdrowym okiem sterowni. Potem wyszedł tak nagle, jak się zjawił.
Kapitan popatrzył na otwarte drzwi i podrapał się w brodę. Pasażerowie z własną uzbrojoną ochroną to nie zwykli urzędnicy. Pewnie jacyś carscy dostojnicy. Uznał jednak, że to nie jego sprawa, i wrócił do swoich obowiązków. Sprawdził kurs na kompasie, ustawił ster i wyszedł na skrzydło mostka, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.
Przechylił głowę na bok i wytężył słuch. Dziesiątki lat na morzu wyostrzyły jego zmysły. Poprzez miarowy rytm silników frachtowca usłyszał we mgle inny statek. Jeszcze jakiś wariat wybrał się w rejs w taką noc? A może to tylko efekt wódki?
Hałas statku zagłuszyły nowe dźwięki. Z kajut pasażerów słychać było teraz muzykę. Ktoś grał na harmonii. Męskie głosy śpiewały chórem rosyjski hymn państwowy Boże caria chroni. Boże, chroń cara… Melancholijne głosy podziałały na kapitana przygnębiająco. Wrócił do sterowni i zamknął drzwi, żeby nie słyszeć natrętnej melodii.
O świcie mgła zniknęła. Zjawił się skacowany pierwszy oficer, żeby zastąpić kapitana. Towrow podał mu kurs, wyszedł i ziewnął w porannym słońcu. Popatrzył na morze i przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Równolegle do długiego kilwatera statku płynął kuter rybacki. Towrow przyglądał mu się przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i poszedł na obchód. Uprzedził załogę, żeby nie zbliżała się do kajut oficerskich.
Zadowolony, że wszystko idzie dobrze, wgramolił się na swoją koję i zasnął w ubraniu. Jego zastępca miał wyraźny rozkaz, żeby natychmiast go powiadomić, gdyby coś się działo. Jednak Towrow sypiał czujnie jak zając, budząc się wielokrotnie i znów zasypiając. Wstał koło południa i poszedł do mesy. Zjadł chleb z serem i kiełbasę kupioną za pieniądze od Fiodorowa. Nad kuchnią pochylała się tęga kobieta. Groźnie wyglądający Kozak pomógł jej zanieść parujące garnki do kajut pasażerów. Po jedzeniu Towrow zwolnił pierwszego oficera na obiad. Wraz z upływem dnia kuter rybacki zostawał coraz bardziej w tyle. Wreszcie stał się tylko punktem na horyzoncie.
Statkowi jakby ubyło lat, gdy sunął w słońcu po lustrzanej powierzchni morza. Towrow spieszył się do Konstantynopola i kazał maszynowni utrzymywać prawie maksymalną szybkość. W końcu frachtowiec zbuntował się. W porze kolacji wysiadł jeden z dwóch silników. Pierwszy oficer i główny mechanik majstrowali przy nim kilka godzin, ale na darmo ubrudzili się smarem. Kapitan zrozumiał, że ich dalsze wysiłki nie mają sensu i rozkazał płynąć na pozostałym silniku.
Major czekał w sterowni. Kiedy kapitan wyjaśnił mu, co się stało, Kozak ryknął niczym ranny bawół. Towrow zapewnił, że dopłyną do Konstantynopola. Tylko trochę później. Może o dzień.
Jakielew uniósł zaciśnięte pięści i przeszył go wściekłym spojrzeniem. Towrow wstrzymał oddech. Przestraszył się, że Kozak rozszarpie go na strzępy. Jednak major odwrócił się nagle i wypadł na zewnątrz. Kapitan wypuścił powietrze z płuc i wrócił do map. Statek rozwijał teraz połowę szybkości maksymalnej, ale dobre i to. Towrow pomodlił się do ikony świętego Wasyla na ścianie, żeby silnik wytrzymał.
Wrócił Jakielew. Trochę się uspokoił. Kapitan zapytał, co u pasażerów. Major odrzekł, że w porządku, ale poczują się lepiej, kiedy ta zardzewiała balia dotrze do celu. Później znów osiadła mgła i Towrow musiał zmniejszyć szybkość o kilka węzłów. Miał nadzieję, że Jakielew śpi i nie zorientuje się.
Towrow nabawił się tiku nerwowego, znanego ludziom, którzy spędzają życie na wodzie. Ciągle strzelał oczami na prawo i lewo. Sprawdzał kompas i barometr kilkanaście razy na godzinę. Spacerował od jednego skrzydła mostka do drugiego, obserwował morze i pogodę. Około pierwszej nad ranem wyszedł na lewe skrzydło i… zjeżyły mu się włosy na karku. Doganiał ich jakiś statek. Nastawił ucha. Zbliżał się bardzo szybko.
Towrow był prostym człowiekiem, ale nie głupim. Zakręcił korbką telefonu łączącego mostek z kajutami oficerskimi. Zgłosił się Jakielew.
– Czego? – warknął.
– Musimy porozmawiać – odrzekł kapitan.
– Wpadnę później.
– Nie, to bardzo ważne. Musimy porozmawiać zaraz.
– Dobra. Niech pan zejdzie do kabin pasażerskich. Bez obaw, postaram się pana nie zastrzelić – zachichotał szatańsko Jakielew.
Kapitan odwiesił słuchawkę i obudził cuchnącego alkoholem Siergieja. Nalał zastępcy kubek mocnej kawy.
– Trzymaj kurs na południe. Wrócę za kilka minut. Jeden błąd i nie dostaniesz wódki do końca rejsu.
Towrow zbiegł na dół i ostrożnie pchnął drzwi. Jakielew już czekał. Stał na szeroko rozstawionych nogach, z rękami na biodrach. Na podłodze spali czterej Kozacy. Piąty siedział po turecku. Na kolanach trzymał karabin.
– Obudził mnie pan – powiedział ze złością Jakielew.
– Proszę za mną – odrzekł kapitan i ruszył przodem.
Zeszli na spowity mgłą pokład główny i skierowali się na rufę. Kapitan oparł się na wentylatorze, wpatrzony w ciemność wchłaniającą szeroki kilwater. Nasłuchiwał przez kilka sekund poprzez bulgot i szum wody.
– Płynie za nami statek.
Jakielew spojrzał na niego podejrzliwie i przyłożył do ucha zwiniętą dłoń.
– Oszalał pan? Słyszę tylko hałas tej cholernej łajby.
– Jest pan Kozakiem – odparł Towrow. – Zna się pan na koniach?
– Oczywiście – parsknął pogardliwie major. – Jak każdy mężczyzna.
– Ja nie, ale znam się na statkach. Ktoś nas ściga. Jego silnik nierówno pracuje. To musi być ten kuter rybacki, który widziałem wcześniej.
– I co z tego? To morze. Łowią ryby.
– Nie tak daleko od brzegu – odrzekł kapitan i znów chwilę nasłuchiwał. – Nie ma wątpliwości. To tamten kuter. Zbliża się.
Major wyrzucił z siebie potok przekleństw i walnął pięścią w reling.
– Musi pan go zgubić.
– Na jednym silniku to niemożliwe.
Jakielew chwycił Towrowa za klapy i uniósł na palce.
– Niech pan mi nie mówi o rzeczach niemożliwych – warknął. – Droga z Kijowa zajęła nam tygodnie. Było trzydzieści stopni mrozu. Wiatr smagał nas po twarzach. Jeszcze nie widziałem takiej zamieci. Kiedy wyruszaliśmy, miałem całą sotnię. Teraz została tylko ta żałosna garstka ludzi. Reszta zginęła, osłaniając nasze tyły, kiedy przechodziliśmy przez linie niemieckie. Znaleźliśmy jednak sposób, żeby się tutaj dostać. Pan też musi się postarać.
Towrow stłumił kaszel.
– W takim razie proponuję zmienić kurs i zgasić światła.
– No to do roboty – rozkazał major i rozluźnił stalowy uścisk.
Kapitan złapał oddech i pobiegł z powrotem na mostek. Kozak tuż za nim. Kiedy byli przy drabince prowadzącej na górę do sterowni, na górnym pokładzie pojawił się prostokąt ostrego światła. Na zewnątrz wyszło kilka osób. Ich twarze tonęły w mroku.
– Do środka! – krzyknął Jakielew.
– Chcemy zaczerpnąć powietrza odpowiedział kobiecy głos z niemieckim akcentem. – W kajucie jest duszno.
– Bardzo panią proszę, madame – odrzekł niemal błagalnie major.
– Jak pan sobie życzy – zgodziła się po chwili kobieta.
Niechętnie zabrała resztę towarzystwa do środka. Kiedy się odwracała, Towrow dostrzegł jej profil. Miała mocny podbródek i lekko zakrzywiony nos.
Z wnętrza statku wyłonił się strażnik.
– Nie mogłem ich powstrzymać, panie majorze – zawołał.
– Wracaj do środka i zamknij drzwi, zanim cały świat usłyszy twoje głupie wymówki.
Strażnik zniknął i zatrzasnął za sobą drzwi. Towrow ciągle patrzył na pusty pokład w górze. Major wbił mu palce w ramię.
– Nic pan nie widział, kapitanie – powiedział cicho ostrym tonem.
– Ci ludzie…
– Nic pan nie widział! Na litość boską, człowieku, nie chcę cię zabić!
Towrow otworzył usta, ale nie zdążył odpowiedzieć. Poczuł zmianę w ruchu statku. Wyrwał ramię z uścisku Jakielewa.
– Muszę iść na mostek.
– Co się stało?
– Nie ma nikogo przy sterze. Nie czuje pan? Mój głupi zastępca pewnie się upił.
Towrow zostawił majora z tyłu i wspiął się do sterowni. W poświacie kompasu okrętowego zobaczył, że koło sterowe obraca się wolno tam i z powrotem, jakby poruszały nim niewidzialne ręce. Wszedł do środka i potknął się o coś miękkiego. Pomyślał, że to spity do nieprzytomności pierwszy oficer, zaklął i zapalił światło.
Sierioża leżał twarzą w dół w kałuży krwi wokół głowy. Towrow przyklęknął i odwrócił go na plecy. Nieszczęśnik miał podcięte gardło.
Kapitan wytrzeszczył oczy z przerażenia. Wstał, cofnął się i wpadł na Jakielewa.
– Co się stało? – zapytał major.
– To nie do wiary! Ktoś zabił pierwszego oficera!
Jakielew szturchnął butem zakrwawione zwłoki.
– Kto mógł to zrobić?
– Nikt…
– Nikt nie zarżnął pańskiego zastępcy jak świni? Niech pan nie mówi głupstw, kapitanie.
Towrow pokręcił głową. Nie mógł oderwać wzroku od trupa.
– Chodzi mi o to, że znam całą załogę – powiedział i zawahał się. – Z wyjątkiem tych dwóch nowych.
Zdrowe oko Jakielewa błysnęło niczym reflektor wycelowany w Towrowa.
– Jakich nowych?
– Przyjąłem ich dwa dni temu jako palaczy. Siedzieli w barze, kiedy rozmawiałem z Fiodorowem. Później podeszli i zapytali o pracę. Wyglądali podejrzanie, ale brakowało mi ludzi…
Jakielew zaklął i wyszarpnął pistolet z kabury. Odepchnął Towrowa na bok, wypadł na zewnątrz i zaczął wykrzykiwać rozkazy do swoich Kozaków. Kapitan zerknął na pierwszego oficera i przysiągł sobie, że nie pozwoli się zarżnąć bez walki. Przywiązał koło sterowe, wszedł do swojej kajuty i drżącymi rękami pokręcił zamkiem szyfrowym sejfu. Wyjął stamtąd automatycznego mausera kaliber 7,63, owiniętego w miękką szmatkę. Pistolet nabył przed laty w drodze wymiany, na wypadek buntu załogi. Załadował magazynek, wetknął mausera za pasek i wyjrzał z kajuty.
Zszedł na niższy pokład i zajrzał przez okrągłą szybę w drzwiach prowadzących do kajut pasażerów. Korytarz był pusty. Zbiegł na pokład główny. W blasku świateł nawigacyjnych zobaczył Kozaków przykucniętych przy relingu.
Nagłe nad burtą przeleciał mały ciemny przedmiot. Odbił się raz i potoczył po mokrym pokładzie w snopie iskier.
– Granat! – wrzasnął ktoś.
Jakielew zareagował błyskawicznie. Dał nura za granatem i wyrzucił go za burtę. Rozległ się huk eksplozji i okrzyki bólu. Zagłuszyła je salwa z karabinów kozackich. Jeden ze strażników wychylił się i przeciął ostrym nożem kilka lin z hakami abordażowymi. Silnik kutra zaryczał, jakby ktoś otworzył przepustnicę do oporu. Kozacy strzelali, dopóki kuter nie znalazł się poza zasięgiem ognia.
Major obrócił się i na widok Towrowa wyszczerzył zęby.
– Niech pan lepiej odłoży tę zabawkę, zanim się pan postrzeli, kapitanie.
Towrow wsunął pistolet za pasek i podszedł do niego.
– Co się stało?
– Miał pan rację, że byliśmy ścigani. Podpłynął do nas kuter rybacki i jakieś nieuprzejme typy próbowały wejść na pokład. Musieliśmy nauczyć ich dobrych manier. Jeden z pańskich nowych palaczy dawał im sygnały świetlne, dopóki nie dostał od nas nożem w serce.
Major wskazał ciało leżące na pokładzie.
– Przywitaliśmy naszych gości bardzo gorąco – dodał inny Kozak i reszta wybuchnęła śmiechem. Strażnicy podnieśli zwłoki i wyrzucili za burtę. Kapitan miał właśnie zapytać, gdzie jest drugi palacz, ale nie zdążył.
Rozległy się strzały. Czterej Kozacy zwalili się na pokład, jakby ścięła ich niewidzialna kosa. Jakielew dostał w pierś. Impet pocisku rzucił go na ścianę nadbudówki. Major utrzymał się na nogach i odepchnął kapitana z linii strzału. Ostatni z Kozaków padł na brzuch. Czołgał się, ostrzeliwując, ale zginął, zanim zasłonił go wentylator.
Towrow i Jakielew wykorzystali moment nieuwagi przeciwnika i spróbowali ucieczki. Jednak po kilku krokach pod majorem ugięły się kolana. Runął na pokład. Rubaszka nasiąkała krwią. Przywołał gestem kapitana. Towrow przysunął ucho do jego ust.
– Zaopiekuj się rodziną – usłyszał chrapliwy głos. – Oni muszą przeżyć. – Pamiętaj, Rosja nie może istnieć bez cara. – Zamrugał oczami, jakby zdumiony swoim położeniem, i zaśmiał się. – Niech szlag trafi ten statek… Dajcie mi konia…
Życie zgasło w jego zdrowym oku, broda opadła, palce zwiotczały.
Statkiem nagle wstrząsnęła eksplozja. Towrow podbiegł schylony do relingu. Sto metrów od burty zobaczył kuter. Lufa jego działa błysnęła ogniem i frachtowiec dostał drugim pociskiem. Zakołysał się gwałtownie.
Z dołu doszedł stłumiony huk. Zbiorniki paliwa stanęły w ogniu. Płonące paliwo rozlało się po powierzchni morza. Drugi palacz zdecydował się opuścić statek. Przebiegł przez pokład, cisnął karabin za burtę i wspiął się na reling. Wybrał wolny od ognia kawałek wody, skoczył i popłynął do kutra. Nie docenił szybkości rozprzestrzeniających się płomieni. Płonące paliwo dosięgło go po kilku sekundach. Jego krzyki zagłuszył głośny trzask ognia.
Kanonada wypłoszyła z kryjówek resztę załogi. Marynarze pobiegli do szalupy na burcie nieobjętej pożarem. Towrow chciał iść ich śladem, ale przypomniał sobie słowa umierającego Jakielewa. Wciągając z trudem powietrze do zniszczonych płuc, wspiął się do kajut pasażerów i szarpnął drzwi.
Zobaczył żałosny widok. Pod ścianą kuliły się cztery kilkunastoletnie dziewczynki i kucharka. Osłaniała je sobą kobieta w średnim wieku o smutnych szaroniebieskich oczach. Miała długi, cienki orli nos i mocny, ale delikatny podbródek. Z determinacją zaciskała wargi. Grupka wyglądała na zwykłych przerażonych uchodźców, ale Towrow wiedział już, z kim ma do czynienia. Szukał gorączkowo odpowiedniej formy zwrócenia się do kobiety.
– Madame – odezwał się w końcu. – Musi pani zabrać dzieci do łodzi ratunkowej.
– Kim pan jest? – zapytała z niemieckim akcentem.
– Kapitan Towrow – przedstawił się. – Dowodzę tym statkiem.
– Co się stało? Co to za hałasy?
– Pani ochrona nie żyje. Zaatakowano nas. Musimy uciekać.
Zerknęła na dziewczynki.
– Jeśli uratuje pan mnie i moją rodzinę, kapitanie Towrow, zostanie pan sowicie wynagrodzony.
– Zrobię, co w mojej mocy, madame.
Skinęła głową.
– Niech pan prowadzi.
Towrow sprawdził, czy droga jest wolna. Potem przytrzymał rodzinie drzwi i ruszył przodem. Statek był tak przechylony, że musieli się wspinać po śliskim metalowym pokładzie. Przewracali się, wzajemnie pomagali sobie wstać i brnęli naprzód.
Marynarze już wchodzili do szalupy. Kapitan przejął dowództwo. Kiedy wszyscy zajęli miejsca, polecił spuścić szalupę na wodę. Obawiał się, że przechył statku zablokuje liny, ale wszystko działało dobrze.
Byli kilka metrów nad wodą, gdy jeden z marynarzy krzyknął ostrzegawczo. Kuter okrążył statek i wycelował działo w łódź ratunkową. Lufa błysnęła ogniem i pocisk trafił w dziób szalupy. W powietrzu rozprysły się kawałki drewna, gorącej stali, ciał.
Towrow złapał wpół najbliższą dziewczynkę. Wpadł razem z nią do lodowatej wody, krzycząc imię swojej nieżyjącej córki. Zauważył dryfującą w pobliżu drewnianą klapę luku. Popłynął ostrożnie w tamtą stronę, mając nadzieję, że napastnicy go nie wypatrzą. Holował za sobą półprzytomną dziewczynkę. Pomógł jej wdrapać się na prowizoryczną tratwę i odepchnął mocno klapę. Oddaliła się wolno od tonącego statku i zniknęła w ciemności. Przemarznięty, opadający z sił Towrow nie miał już żadnych szans na przeżycie. Poszedł pod wodę wraz ze swoim marzeniem o domku nad morzem.