Rutynowy wywiad przeprowadzony w Federalnej Komisji Handlu potwierdził, iż przewodniczący, Albert Armbruster, rzeczywiście cierpi na wrzód żołądka i nadciśnienie i zgodnie z zaleceniem lekarza zawsze, gdy da mu się we znaki któraś z tych dolegliwości, opuszcza biuro i udaje się do domu. Właśnie z tego powodu Aleks Conklin zadzwonił do niego zaraz po lunchu – godzinę, o której przewodniczący Komisji jadał ten posiłek, dało się ustalić bez większych kłopotów – i poinformował o kryzysie związanym z Królową Wężów. Podobnie jak za pierwszym razem, kiedy wyciągnął Armbrustera spod prysznicu, tak i dziś powiedział przerażonemu dygnitarzowi, że ktoś się z nim skontaktuje albo w biurze, albo w domu, przedstawiając się po prostu jako Kobra. ("Używaj najbardziej banalnych, ale wywołujących mocne skojarzenia słów, jakie przychodzą ci na myśl" – tak mówiła ewangelia według świętego Conklina). Tymczasem, rzecz jasna, Armbrusterowi nie wolno przed nikim puścić pary z gęby. Takie są rozkazy Szóstej Floty. O, Boże!
Albert Armbruster natychmiast wezwał swój rydwan i ogarnięty niepokojem kazał się odwieźć do domu. Nie był to jednak koniec przewidzianych na ten dzień atrakcji, czekał bowiem na niego Jason Bourne.
– Dzień dobry, panie Armbruster – odezwał się przyjaźnie nieznajomy, kiedy przewodniczący wygramolił się z tylnego siedzenia limuzyny.
– Słucham? – zapytał niepewnie Armbruster.
– Powiedziałem tylko "dzień dobry". Nazywam się Simon. Spotkaliśmy się kilka lat temu w Białym Domu na przyjęciu dla Kolegium Szefów Sztabu…
– Mnie tam na pewno nie było – przerwał mu gwałtownie przewodniczący.
– Doprawdy? – Nieznajomy uniósł z niedowierzaniem brwi, choć jego głos nie stracił nic z uprzejmości.
Kierowca zatrzasnął drzwiczki i zwrócił się z szacunkiem do swego chlebodawcy:
– Panie przewodniczący, czy będzie pan jeszcze…
– Nie, nie! – Armbruster pokręcił szybko głową. – Jesteś wolny Dzisiaj już nigdzie nie jadę.
– Jutro rano o tej samej porze co zwykle, sir?
– Tak, chyba że otrzymasz inne polecenia. Niezbyt dobrze się czuję, więc lepiej przedtem upewnij się w biurze.
– Dobrze, proszę pana. – Kierowca dotknął palcami daszka czapki i zajął miejsce w samochodzie.
– Przykro mi to słyszeć – odezwał się nieznajomy, kiedy limuzyna odjechała z cichym szmerem silnika.
– Co?… A, to pan. Nigdy nie byłem w Białym Domu na takim przyjęciu!
– Więc zapewne było to przy innej okazji…
– Tak, na pewno. Miło mi pana znowu widzieć – burknął niecierpliwie Armbruster i ruszył w kierunku schodów prowadzących do jego domu.
– Ale z drugiej strony jestem niemal pewien, że przedstawił nas sobie admirał Burton…
Dygnitarz zatrzymał się jak wryty i odwrócił się raptownie w stronę nieznajomego.
– Co pan powiedział?
– Nie będę tracił więcej czasu – odparł Jason Bourne tonem, w którym nie sposób było doszukać się śladów niedawnej uprzejmości. – Jestem Kobra.
– O, Boże… Ja naprawdę źle się czuję… – wyszeptał ochryple Armbruster, obrzucając jednocześnie szybkim spojrzeniem drzwi i okna swego domu.
– Poczuje się pan znacznie gorzej, jeśli zaraz nie porozmawiamy – powiedział Jason, kierując wzrok w tę samą stronę. – Tam, w pańskim domu?
– Nie! – wyskrzeczał rozpaczliwie dygnitarz. – Ona miele ozorem bez chwili przerwy i chce wiedzieć wszystko o wszystkich, a potem rozgaduje to po całym mieście; w dodatku wszystko wyolbrzymia!
– Przypuszczam, że mówi pan o swojej żonie?
– One wszystkie są takie! Nigdy nie wiedzą, kiedy należy trzymać język za zębami.
– Może po prostu nikt z nimi nigdy nie rozmawia?
– Co takiego?
– Nieważne. Mój samochód stoi przy następnej przecznicy. Wytrzyma pan krótką przejażdżkę?
– Lepiej, żebym wytrzymał. Zatrzymamy się przy aptece na końcu ulicy. Wiedzą, co biorę… Kim pan jest, do diabła?
– Już panu powiedziałem – odparł Bourne. – Nazywam się Kobra. To taki wąż.
– Boże…! – wyszeptał po raz kolejny Albert Armbruster.
Aptekarz błyskawicznie dostarczył potrzebne leki, po czym Jason podjechał do pobliskiego baru, który wybrał na tę okazję godzinę wcześniej. Wnętrze było ciemne, wypełnione głębokimi cieniami, ścianki przepierzeń wysokie, chroniące gości przed ciekawskimi spojrzeniami. Atmosfera tajemniczości była wręcz niezbędna, gdyż tylko wtedy pytania, zadawane ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w oczach Armbrustera, mogły odnieść pożądany skutek. Delta ponownie przystąpił do działania. David Webb nie miał już nic do powiedzenia.
Przyniesiono im drinki.
– Przede wszystkim musimy ustalić rozmiary zniszczeń, jakie mogą powstać, gdyby kogoś z nas poddano chemointerrogacji – powiedział cicho Jason.
– Co to znaczy, do diabła? – Armbruster wlał w siebie jednym ruchem znaczną część zawartości szklanki i złapał się z grymasem bólu za brzuch.
– Narkotyki i środki zmuszające do mówienia prawdy.
– Co?
– Wszedł pan w nie swoją grę – ciągnął dalej Jason, pamiętając o pouczeniach Conklina. – Musimy myśleć przede wszystkim o obronie, bo w tej rozgrywce nikt nie zwraca uwagi na konstytucyjne prawa.
– Więc kim pan właściwie jest? – Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu beknął, po czym drżącą dłonią podniósł szklankę do ust. – Jednoosobową grupą uderzeniową? John Doe wie więcej, niż powinien, więc dostaje kulę w łeb w bocznej uliczce?
– Niech pan nie będzie śmieszny. Takie metody nie przyniosłyby żadne go rezultatu. Wręcz przeciwnie, podsunęlibyśmy wtedy trop tym, którzy chcą nas znaleźć.
– W takim razie o co panu chodzi?
– O ocalenie nam skóry, a co za tym idzie, także naszej reputacji i sposobu życia.
– Jak chce pan to osiągnąć?
– Zajmijmy się konkretnie naszym przypadkiem, zgoda? Jak sam pan przyznał, jest pan chorym człowiekiem. Kierując się zaleceniami lekarza, mógłby pan zrezygnować z urzędu, a wtedy my byśmy się panem zajęli… "Meduza" by się panem zajęła. – Wyobraźnia Jasona pracowała na najwyższych obrotach, zapuszczając badawcze macki na przemian w świat rzeczywistości i fantazji, poszukując słów pochodzących z ewangelii według świętego Aleksa. – Cieszy się pan opinią zamożnego człowieka, więc moglibyśmy na pańskie nazwisko zakupić luksusową willę lub jakąś małą karaibską wysepkę, gdzie byłby pan całkowicie bezpieczny. Kontaktować z panem mogliby się wyłącznie ci, którym by pan na to zezwolił, co oznaczałoby całkowite zabezpieczenie przed kłopotliwymi pytaniami i wścibstwem niepowołanych osób. Zapewniam pana, że takie rozwiązanie jest całkowicie możliwe.
– Ale niezbyt atrakcyjne – odparł Armbruster. – Miałbym być ciągle sam na sam z tą czarownicą? Zabiłbym ją!
– Wcale nie – powiedział Kobra. – Zapewniono by panu ciągłe urozmaicenia. Kiedy tylko by pan zechciał, pojawialiby się goście, których pragnąłby pan widzieć, a także wybrane według pańskiego gustu kobiety. Życie toczyłoby się niemal tak samo jak do tej pory – trochę kłopotów, trochę przyjemnych niespodzianek. Najważniejsze jest to, że byłby pan bezustannie chroniony, niedostępny dla nikogo niepowołanego, a dzięki temu także i my moglibyśmy czuć się bezpieczni… Jednak, jak już wspomniałem, takie rozwiązanie jest w tej chwili czysto hipotetyczne. Jeśli mam być szczery, w moim przypadku nie ma innego wyboru, gdyż wiem właściwie wszystko o wszystkim. Wyjeżdżam za kilka dni. Do tego czasu muszę ustalić, kto uczyni to także, a kto zostanie na miejscu… Jak wiele pan wie, panie Armbruster?
– Jak sam pan rozumie, nie mam nic wspólnego z bieżącymi operacja mi. Zajmuję się raczej strategią niż taktyką. Tak jak pozostali raz w miesiącu otrzymuję zaszyfrowany teleks z Zurychu zawierający listę depozytów i firm, nad którymi przejmujemy kontrolę, i to właściwie wszystko.
– Na razie nie zasłużył pan sobie jeszcze na willę.
– Niech mnie szlag trafi, jeśli chcę ją mieć, a nawet gdybym chciał, to sam bym ją sobie kupił! Na koncie w Zurychu mam prawie sto milionów dolarów.
Bourne z trudem zdołał ukryć zaskoczenie.
– Na pana miejscu zbytnio bym się tym nie chwalił.
– A komu mam o tym powiedzieć? Tej jędzy?
– Ilu spośród nas zna pan osobiście?
– Właściwie nikogo, ale przecież oni też mnie nie znają… Do licha, oni nikogo nie znają. Właśnie, skoro już jesteśmy przy tym temacie: weźmy pana na przykład. Nigdy o panu nie słyszałem. Domyślam się, że pracuje pan dla kierownictwa, a zresztą powiedziano mi, że mam się pana spodziewać, ale pana nie znam.
– Zostałem zaangażowany na specjalnych warunkach. Jestem specjalistą od kamuflażu.
– Tak właśnie pomyślałem, że…
– Co z Szóstą Flotą? – przerwał mu Bourne, zmieniając temat rozmowy.
– Widuję się z nim od czasu do czasu, ale wątpię, czy wymieniliśmy w sumie więcej niż dziesięć słów. On jest wojskowym, a ja cywilem do szpiku kości.
– Kiedyś pan nim nie był. Wtedy, kiedy wszystko się zaczęło.
– Oczywiście, że byłem! Jeszcze nigdy sam mundur nie uczynił nikogo żołnierzem.
– A co z naszymi generałami w Brukseli i Pentagonie?
– Zależało im na karierze, więc zostali w armii. Ja wystąpiłem.
– Musimy spodziewać się przecieków i plotek – powiedział Bourne jakby do siebie, rozglądając się od niechcenia po wnętrzu lokalu – ale nie możemy dopuścić do tego, żeby wyszły na jaw nasze powiązania z armią.
– Chodzi panu o coś w rodzaju junty?
– Nigdy! – odparł Bourne, wpatrując się ostro w Armbrustera. – Takie pogłoski nie przechodzą bez echa, a wtedy…
– Może pan sobie nie zawracać tym głowy! – wyszeptał gniewnie przewodniczący Federalnej Komisji Handlu. – Szósta Flota, jak go pan nazywa, wydaje rozkazy tylko tutaj i nigdzie indziej. To facet z jajami, ma znajomości tam, gdzie ich potrzebujemy, ale wykorzystujemy go wyłącznie w Waszyngtonie.
– Pan o tym wie i ja wiem – odparł Jason, po raz kolejny kryjąc zaskoczenie – ale ktoś, kto od piętnastu lat przebywał pod kuratelą rządu, zaczął wszystko składać do kupy. Trop, którym ruszył, prowadzi prosto do Sajgonu.
– Rzeczywiście, wszystko się tam zaczęło, ale na pewno tam nie pozostało. Żołnierzyki nie daliby rady sami się z tego wywinąć, to jasne jak słońce… Rozumiem, do czego pan zmierza. Jeśli kiedykolwiek ktoś skojarzy szychę z Pentagonu z kimś takim jak my, sępy z Kongresu rzucą się na to w okamgnieniu i sprawa błyskawicznie nabierze rozgłosu.
– Do czego nie wolno nam dopuścić – uzupełnił Bourne. Armbruster skinął głową.
– Zgadzam się z panem. Czy jesteśmy już blisko ustalenia nazwiska sukinsyna, który zaczął w tym grzebać?
– Bliżej, ale nie blisko. Kontaktował się z Langley – niestety, nie wiemy, na jakim szczeblu.
– Langley? Na litość boską, przecież my tam mamy naszego człowieka! Powęszy i dowie się, kto to jest!
– DeSole? – podsunął Kobra.
– Tak jest. – Armbruster pochylił się w stronę rozmówcy. – Pan naprawdę wie prawie wszystko. Trzymamy to dojście w ścisłej tajemnicy. Co powie dział DeSole?
– Nic, bo nie możemy z niego skorzystać – odparł Jason, usiłując błyskawicznie znaleźć jakąś prawdopodobną odpowiedź. Zbyt długo był Davidem Webbem! Conklin miał rację: nie myśli już tak szybko jak dawniej. W ułamek sekundy potem pojawiły się potrzebne słowa… Część prawdy, nawet niebezpiecznie duża część, ale dzięki temu nie straci wiarygodności. Nie mógł sobie na to pozwolić. – Podejrzewa, że trafił pod lupę, więc musimy trzymać się od niego z daleka, dopóki sam się nie zgłosi.
– Jak to się stało? – Armbruster zacisnął palce na szklance i wybałuszył oczy.
– Ktoś odkrył, że Teagarten w Brukseli dysponuje specjalnym, tajnym numerem faksu łączącym go bezpośrednio z DeSole'em, z pominięciem standardowych procedur zabezpieczających.
– Cholerne, durne żołnierzyki! – parsknął z wściekłością Armbruster. – Dać im parę gwiazdek, a zaczną hasać jak niedorozwinięci debiutanci i wy ciągać łapy po każdą nową zabawkę, jaką zobaczą! Tajne numery, dobre sobie! Pewnie stuknął nie w ten klawisz, co trzeba, i połączył się ze Stowarzyszeniem na rzecz Rozwoju Ludzi o Odmiennym Kolorze Skóry!
– DeSole twierdzi, że tworzy sobie alibi i że. nic mu nie grozi, ale to na pewno nie jest odpowiednia pora, żeby łaził po biurach i zadawał ciekawskie pytania. Sprawdzi po cichu to, co może, i jeśli coś znajdzie, da nam znać, ale my mamy zostawić go w spokoju.
– Można się było domyślić, że jeśli coś się zawali, to przez jakiegoś chłopczyka w mundurze! Przecież gdyby nie ten osioł i jego tajny numer faksu wszystko byłoby w porządku, tak jak do tej pory!
– Jednak co się stało, to się nie odstanie, i trzeba się z tym pogodzić – powiedział spokojnie Bourne. – Powtarzam: musimy się ukryć. Niektórzy z nas będą musieli na jakiś czas wyjechać dla dobra wszystkich.
Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu wydął pogardliwie wargi i rozparł się wygodnie na krześle.
– Powiem coś panu, Simon, czy jak pan się nazywa. Zabrał się pan za niewłaściwych ludzi. Jesteśmy biznesmenami, a choć niektórzy z nas są wystarczająco próżni lub bogaci, żeby pracować na rządowych posadach, nie zmienia to faktu, że prowadzimy rozległe interesy, wymagające naszej stałej obecności. Poza tym nie wybiera się nas, tylko mianuje, co oznacza, że nikt nie wymaga od nas ujawniania całości dochodów. Czy rozumie pan już, do
czego zmierzam?
– Nie jestem pewien – odparł Jason. Z niepokojem uświadomił sobie, że traci inicjatywę i rozmowa wymyka mu się spod kontroli. Zbyt długo mnie nie było… Poza tym Albert Armbruster nie był głupcem. Początkowo uległ panice, ale pod tą mało odporną na stresy ochronną warstwą krył się chłodny, analityczny umysł. – Co pan chce przez to powiedzieć?
– Pozbądźcie się naszych żołnierzyków. Kupcie im wille albo kilka wysp
Karaibach i usuńcie ich z pola widzenia. Urządźcie im małe, prywatne królestwa, w których byliby prawdziwymi władcami, bo w gruncie rzeczy o nic innego im nie chodzi.
– Mielibyśmy działać bez nich? – zapytał Bourne, starając się ukryć za skoczenie.
– Pan to powiedział, a ja się z tym zgadzam. Jeśli tylko wyjdzie na jaw, że macza w tym palce jakaś wojskowa szycha, zaczną się poważne kłopoty. To wszystko podpada pod określenie "kompleks przemysłowo – wojskowy", co w gruncie rzeczy oznacza tyle samo co "zmowa przemysłowców z wojskowymi". – Armbruster ponownie nachylił się nad stolikiem. – Już ich nie potrzebujemy! Trzeba się ich pozbyć!
– Mogą się odezwać głosy protestu…
– Nic z tych rzeczy. Trzymamy ich za jaja.
– Muszę to sobie przemyśleć.
– Nie ma nad czym myśleć. Już za pół roku będziemy mieli w Europie swoich ludzi.
Jason Bourne przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz przewodniczącego Federalnej Komisji Handlu. Jakich ludzi? Dlaczego? Po co?
– Odwiozę pana do domu – powiedział.
Rozmawiałem z Marie – powiedział Conklin do telefonu w apartamencie CIA w Wirginii. – Nie jest w waszym domu, tylko w pensjonacie.
– Dlaczego? – zapytał Jason, stojąc w budce telefonicznej przy stacji benzynowej na przedmieściu Manassas.
– Nie wyrażała się zbyt jasno… Zdaje się, że to była pora lunchu albo obiadu, kiedy matki nigdy nie mają czasu, żeby wszystko dokładnie opowiedzieć. Cały czas słyszałem twoje dzieci. Człowieku, ależ one mają płuca!
– Aleks, co powiedziała Marie?
– Zdaje się, że to zarządzenie twojego szwagra. Nie rozwodziła się nad tym, ale poza tym, że sprawiała wrażenie dosyć zagonionej, wydawała mi się tą samą Marie, którą znam i kocham, to znaczy bez przerwy dopytywała się o ciebie.
– Mam nadzieję, że powiedziałeś jej to, co powinieneś?
– Jasne. Według mojej wersji siedzisz pod ochroną w jakimś podziemiu i przekopujesz się przez stos wydruków komputerowych, co w pewnym, dość ograniczonym, zakresie odpowiada prawdzie.
– Na pewno rozmawiała z Johnnym. Opowiedziała mu o tym, co się stało, a on natychmiast przeniósł ich do swego ekskluzywnego bunkra.
– Dokąd?
– Nigdy nie widziałeś Pensjonatu Spokoju, prawda? Pytam, bo szczerze mówiąc, nie pamiętam…
– Cztery lata temu oglądaliśmy z Panovem plany. Nie byliśmy tam, a w każdym razie ja nie byłem, bo nikt mnie nie zapraszał.
– Puszczę to mimo uszu, bo doskonale wiesz, że otrzymałeś zaproszenie raz na zawsze… W każdym razie, jak pamiętasz, pensjonat jest usytuowany niemal na plaży, a dostać się do niego można jedynie od strony wody, jeśli nie liczyć drogi tak zasypanej kamieniami, że nie pokona jej dwa razy żaden normalny samochód. Zaopatrzenie jest przywożone łodzią albo samolotem, ale prawie nic nie pochodzi z miasteczka.
– A plaży strzegą silne patrole – uzupełnił Conklin. – Johnny woli nie ryzykować.
– Właśnie dlatego ich tam umieścił. Zadzwonię do niej później.
– A co teraz? – zapytał Aleks. – Co z Armbrusterem?
– Ujmijmy to w ten sposób – powiedział Bourne, wpatrując się w plastikową obudowę automatu telefonicznego. – Co to oznacza, jeśli człowiek dysponujący stu milionami dolarów zdeponowanymi na koncie w Zurychu mówi mi, że "Meduza", wywodząca się z Dowództwa Sajgonu, co nie brzmi ani trochę po cywilnemu, powinna pozbyć się wszystkich wojskowych, ponieważ już ich nie potrzebuje?
– Nie wierzę ci – odparł spokojnym, cichym głosem emerytowany oficer wywiadu. – Nie powiedział tego.
– Och, powiedział, możesz być pewien. Nazwał ich nawet "żołnierzykami" i bynajmniej nie układał na ich cześć pochwalnych pieśni. Nazwał ich dosłownie obwieszonymi medalami debiutantami, którzy wyciągają ręce po każdą nową zabawkę, jaką zobaczą.
– Wielu senatorów z Senackiej Komisji Obrony podpisałoby się pod tym obiema rękami – zauważył Aleks.
– To jeszcze nie wszystko. Kiedy przypomniałem mu, że Królowa Wężów powstała w Sajgonie, a ściśle mówiąc w Dowództwie Sajgonu, odparł, że nawet jeśli tak było, to z pewnością tam nie pozostała, ponieważ, i tu uważaj, "żołnierzyki nie daliby rady sami się z tego wywinąć".
– To dość prowokacyjne stwierdzenie. Czy rozwinął je w jakiś sposób?
– Nie, a ja nie pytałem, bo wszystko powinno być dla mnie zupełnie jasne.
– Szkoda, że nie jest. Coraz mniej mi się to podoba. Sprawa wygląda nie tylko na dużą, ale i brzydką… W jaki sposób wyszło na jaw te sto milionów dolarów?
– Powiedziałem mu, że gdyby uznał to za stosowne, "Meduza" mogła by mu kupić w jakimś ustronnym miejscu dobrze strzeżoną willę, ale on nie przejawił zainteresowania i poinformował mnie, że jeśli będzie chciał, to sam sobie kupi, bo na koncie w Zurychu ma sto milionów dolarów. Zdaje się, że o tym też powinienem był wiedzieć.
– I to wszystko? Po prostu sto milionów i ani słowa wyjaśnienia?
– Niezupełnie. Dodał jeszcze, że tak jak wszyscy otrzymuje co miesiąc zaszyfrowany teleks z Zurychu z listą depozytów. Wynika z tego, że ich licz ba cały czas rośnie.
– Duże, brzydkie, a w dodatku rośnie… – mruknął Conklin. – Coś jeszcze? Bynajmniej nie chcę przez to powiedzieć, że jestem specjalnie zainteresowany, bo już wystarczająco się boję.
– Dwie rzeczy. Radzę ci, żebyś zachował w zapasie trochę strachu… Otóż wspomniany teleks zawiera także listę firm, nad którymi przejmują kontrolę.
– Jakich firm? O czym on mówił? Dobry Boże…
– Gdybym zapytał, moja żona i dzieci miałyby okazję uczestniczyć w kameralnej ceremonii pogrzebowej. Niestety, mnie by tam nie było, bo nikomu nie udałoby się odnaleźć mego ciała.
– Jeśli masz mi jeszcze coś do powiedzenia, to zrób to teraz.
– Nasz szacowny przewodniczący Federalnej Komisji Handlu stwierdził, ni mniej, ni więcej, że jacyś tajemniczy "my" możemy bez obaw pozbyć się wojskowych, ponieważ już za sześć miesięcy i tak będziemy mieli w Europie wszystkich ludzi, jakich potrzebujemy. Aleks, o jakich ludzi chodzi? Z czym my właściwie mamy do czynienia?
W słuchawce na dłuższą chwilę zapanowała całkowita cisza, której Jason Bourne nie przerwał ani słowem. David Webb krzyczałby ze strachu i rozpaczy, ale on już nie istniał.
– Mam wrażenie, że z czymś, z czym nie damy sobie rady – padła wreszcie ledwo słyszalna odpowiedź. – Ta sprawa musi trafić wyżej, Davidzie. Nie możemy zatrzymać jej tylko dla nas.
– Nie rozmawiasz z Davidem, do cholery! – Bourne nie podniósł głosu; wystarczył ton, jakim wypowiedział te słowa. – Ta sprawa nigdzie nie trafi, chyba że ja tak zadecyduję, a to wcale nie jest przesądzone. Zrozum mnie, Aleks. Nic nikomu nie jestem winny, a już na pewno nie typom, które trzęsą tym miastem. To przez nich życie mojej żony, dzieci i moje znalazło się w niebezpieczeństwie! Wszystko, czego się dowiem, mam zamiar wykorzystać tylko w jednym, jedynym celu: chcę zwabić Szakala w pułapkę i zabić go, żebyśmy wreszcie mogli wyjść z piekła i zacząć normalnie żyć. Wiem, że odkryłem sposób, dzięki któremu uda mi się tego dokonać. Armbruster gadał twardo i pewnie jest twardy, ale pod spodem cholernie się boi. Oni wszyscy się boją, mało tego, wpadli w panikę. Miałeś rację, Aleks, jeśli teraz podsunie się im Carlosa, ujrzą w nim możliwość rozwiązania wszystkich swoich problemów, której nie zdołają się oprzeć. Jeśli Carlosowi podsunie się klienta tak zamożnego i potężnego jak współczesna "Meduza", on również nie zdoła się oprzeć, bo zyska szansę na zdobycie szacunku rzeczywiście grubych ryb, a nie lewicowych lub prawicowych fanatyków… Błagam cię, Aleks, nie wchodź mi w drogę! Nie rób tego, na litość boską!
– To groźba, prawda?
– Przestań! Nie chcę rozmawiać z tobą w taki sposób.
– Ale to robisz. Znaleźliśmy się w takiej samej sytuacji jak w Paryżu przed trzynastu laty, tyle tylko, że odwróconej o sto osiemdziesiąt stopni. Teraz ty zabijesz mnie dlatego, że nie pamiętam, co zrobiliśmy tobie i Marie.
– Tu chodzi o moją rodzinę! – krzyknął David Webb z oczami wypełnionymi łzami i czołem pokrytym kroplami potu. – Są tysiące mil ode mnie i ukrywają się jak zwierzęta! Nie ma innego sposobu, bo ja nie mam zamiaru ryzykować niczego, co mogłoby sprowadzić na nich jakiekolwiek niebezpieczeństwo… Co by ich zabiło, Aleks, bo to właśnie zrobi Szakal, jeśli ich znajdzie. Dzisiaj są na wyspie, dokąd mają uciec jutro? Ile tysięcy mil dalej? A potem? Co mają zrobić… co mamy zrobić potem? Wiedząc to, co wiemy w tej chwili, nie będziemy mogli się zatrzymać, bo ten cholerny psychopata trafił na mój ślad i nie spocznie, dopóki mnie nie wytropi i nie zabije, a wraz ze mną moją rodzinę. To będzie jego samorealizacja. Nie, mój drogi, nie próbuj mnie zajmować rzeczami, które nic mnie nie obchodzą, a które utrudniają mi zajęcie się Marie i dziećmi. Wydaje mi się, że zasłużyłem sobie przynajmniej na tyle.
– Słyszę cię, choć nie wiem, czy to mówi David Webb, czy Jason Bourne – odparł Conklin. – W porządku, cofam to, co powiedziałem o odwróconej sytuacji z Paryża, ale to oznacza, że musimy działać bardzo szybko i dla tego wolałbym jednak rozmawiać z Bourne'em. Co teraz zrobimy? Przede wszystkim, gdzie jesteś?
– Jakieś sześć lub siedem mil od domu generała Swayne'a – poinformował go Jason, oddychając głęboko i czując, jak powoli zaczyna znowu panować nad sobą. – Rozmawiałeś z nim?
– Dwie godziny temu.
– Nadal jestem Kobrą?
– Czemu nie? Przecież to wąż.
– Powiedziałem to Armbrusterowi. Nie sprawiał wrażenia zachwyconego.
– Swayne będzie zachwycony jeszcze mniej, ale to tylko moje przeczucia, których nie potrafię dokładnie wyjaśnić.
– Co masz na myśli?
– Nie jestem pewien, lecz odnoszę wrażenie, że on komuś podlega.
– Pentagon? Burton?
– Tak przypuszczam, ale nie wiem. Oczywiście w pierwszej chwili prawie zupełnie go sparaliżowało, a potem zareagował jak uczestnik gry zaangażowany w nią co najwyżej do połowy. Kilka razy wymknęły mu się zdania w rodzaju: "Będziemy musieli nad tym pomyśleć", albo: "Trzeba to przedyskutować". Z kim przedyskutować? Na samym początku rozmowy dałem mu jasno do zrozumienia, że nikt poza nami dwoma nie może się o niej dowiedzieć, a on wyjeżdża mi potem z jakimś kulawym "my", jakby nasz znakomity generał miał zwyczaj dyskutować z samym sobą. Szczerze mówiąc, nie chce mi się w to wierzyć.
– Ani mnie – zgodził się Jason. – Muszę się przebrać. Mam ubranie w samochodzie.
– Co?
Bourne obrócił się w ciasnej budce i rozejrzał dookoła. Niemal natychmiast zobaczył to, czego szukał: drzwi męskiej toalety w ścianie budyneczku stacji benzynowej.
– Powiedziałeś, że Swayne mieszka na dużej farmie na zachód od Manassas…
– Poprawka – przerwał mu Aleks. – On nazywa to farmą, natomiast sąsiedzi i urząd podatkowy dwudziestoośmioakrową posiadłością ziemską. Całkiem nieźle jak na zawodowego żołnierza z niezbyt zamożnej rodziny w Nebrasce, który przed trzydziestu laty poślubił fryzjerkę z Hawajów. Kupił tę ziemię dziesięć lat temu za pieniądze pochodzące rzekomo z jakiegoś spadku, którym obdarzył go nadzwyczaj zamożny, lecz niemożliwy do odnalezienia wujek. To właśnie wzbudziło moje podejrzenia. Swayne dowodził w Sajgonie Korpusem Kwatermistrzowskim i zaopatrywał "Meduzę"… Ale co to ma wspólnego z tym, że musisz się przebrać?
– Chcę się trochę rozejrzeć. Dostanę się tam jeszcze za dnia, żeby cokolwiek zobaczyć, a kiedy się ściemni, złożę mu nie zapowiedzianą wizytę.
– Jestem pewien, że wywrzesz odpowiednie wrażenie, ale nie rozumiem, co chcesz tam znaleźć?
– Po prostu lubię farmy. Są duże i rozległe, a poza tym nie jestem w stanie pojąć, dlaczego zawodowy żołnierz, który w każdej chwili może zostać wysłany w dowolny zakątek świata, miałby się obarczać tak dużą nieruchomością.
– Ja również zacząłem się nad tym zastanawiać, choć większy nacisk kładłem na pytanie "w jaki sposób", a nie "dlaczego". Przyznaję, że twoje podejście może okazać się bardziej interesujące.
– Zobaczymy.
– Bądź ostrożny. Może mieć system alarmowy, psy i Bóg wie co jeszcze.
– Jestem przygotowany – odparł Jason Bourne. – Zrobiłem trochę zakupów.
Letnie słońce wisiało już nisko nad zachodnim horyzontem, kiedy Bourne zmniejszył prędkość wynajętego samochodu i opuścił osłonę, by uniknąć oślepienia przez rozjarzoną, żółtą kulę ognia. Już wkrótce słońce skryje się za górami Shenandoah i ziemię zaleje mrok, stanowiący preludium prawdziwej ciemności. Jason czekał właśnie na nią: noc, w której poruszał się szybko i bezszelestnie, wyczuwając nieomylnie wszystkie czyhające na niego zasadzki, była jego najlepszym przyjacielem i sprzymierzeńcem. W przeszłości dżungla przyjmowała go bez wrogości, wiedząc, że choć jest intruzem, to szanuje ją i traktuje jak część samego siebie. On z kolei nie bał się jej, bo zapewniała mu ochroną i umożliwiała osiągnięcie celu; stanowił z nią jedność, tak samo jak teraz z gęstym lasem otaczającym posiadłość generała Normana Swayne'a.
Główny budynek dzieliła od drogi odległość nie przekraczająca długości dwóch boisk do piłki nożnej. Wysoki parkan oddzielał wjazd po prawej stronie od wyjazdu usytuowanego po lewej; obie bramy, strzegące dostępu do długiego, przypominającego kształtem literę U podjazdu, były wykonane z grubych metalowych prętów. Dookoła rozciągał się gęsty, splątany las, będący naturalnym przedłużeniem i wzmocnieniem ogrodzenia. Brakowało tylko strażniczych budek przy bramach.
Bourne wrócił na chwilę pamięcią do Chin, a konkretnie do Pekinu i rezerwatu dzikich ptaków, gdzie dopadł zabójcę podającego się za Jasona Bourne'a. Tam były budki strażnicze i uzbrojone patrole, przeczesujące bujny las… a także szaleniec, rzeźnik dowodzący armią morderców, w której prym wodził fałszywy Bourne. Udało mu się wtedy wedrzeć na pilnie strzeżony teren, unieruchomić znajdujące się tam pojazdy, a następnie wyeliminować po kolei wszystkie napotkane patrole i wreszcie dotrzeć do oświetlonej blaskiem pochodni polany, na której dostrzegł buńczucznego szaleńca i jego kohortę fanatyków. Czy dzisiaj uda mi się dokonać tego samego – zastanawiał się Bourne przejeżdżając po raz trzeci przed posiadłością Swayne'a, starając się zapamiętać wszystko, co widzi. Pięć lat później, trzynaście lat po Paryżu? Usiłował podejść do sprawy możliwie najbardziej obiektywnie. Nie był już młodym człowiekiem z Paryża ani bardziej dojrzałym z Hongkongu, Makau i Pekinu. Miał pięćdziesiąt lat i czuł wyraźnie ich ciężar na karku, ale teraz nie wolno mu zaprzątać sobie tym głowy. Musi myśleć o wielu innych sprawach, a poza tym dwudziestoośmioakrowa posiadłość generała Normana Swayne'a nie była przecież dziewiczym lasem rezerwatu Jing Shan.
Mimo to, podobnie jak uczynił to wtedy na obrzeżu Pekinu, zjechał samochodem z drogi między gęste krzewy i wysoką trawę, po czym wysiadł z wozu i zamaskował go starannie gałęziami. Szybko gęstniejąca ciemność uzupełni ewentualne braki kamuflażu, a wraz z jej nastaniem będzie mógł przystąpić do dzieła. Przebrał się już w męskiej toalecie na stacji benzynowej; miał teraz na sobie czarne spodnie, czarny, obcisły pulower i również czarne buty na grubej gumowej podeszwie. To był jego strój roboczy, natomiast przedmioty, które rozłożył na ziemi koło samochodu, stanowiły narzędzia pracy zakupione po opuszczeniu Georgetown. Znajdował się wśród nich długi myśliwski nóż, który wsadził za pasek; dwustrzałowy pneumatyczny pistolet w nylonowej kaburze, wyrzucający pociski zdolne błyskawicznie uśpić każde atakujące zwierzę, nie wyłączając specjalnie szkolonych psów; dwie flary przeznaczone teoretycznie do oświetlania unieruchomionych na szosie pojazdów; niewielka lornetka firmy Zeiss- Ikon o szkłach 8x10, przytroczona do spodni paskiem materiału z samoprzylepnymi rzepami; mała latarka; rzemienne sznurowadła; a wreszcie kieszonkowe nożyce do cięcia drutu na wypadek, gdyby natrafił na metalową siatkę. Wyposażenie uzupełniał pistolet dostarczony mu przez Centralną Agencję Wywiadowczą. W chwili gdy zapadła ciemność, Jason Bourne zniknął w głębi lasu.
Biała zasłona piany wystrzeliła ponad koralową rafę i zdawała się przez chwilę wisieć nieruchomo w powietrzu, doskonale widoczna na tle ciemnogranatowych fal Morza Karaibskiego. Była to ta szczególna, wczesnowieczorna godzina, kiedy Wyspa Spokoju wydawała się skąpana w feerii bezustannie zmieniających się tropikalnych barw, przedzielanych cieniami wydłużającymi się w miarę niedostrzegalnej wędrówki po nieboskłonie pomarańczowego słońca. Pensjonat Spokoju wybudowano na trzech sąsiadujących ze sobą kamienistych wzgórzach górujących nad plażą wciśniętą między dwa naturalne koralowe falochrony. Po obu stronach usytuowanego centralnie budynku z kamienia i grubego szkła ciągnęły się dwa rzędy różowych willi o jaskrawoczerwonych dachach z terakoty i licznych balkonach; domki były połączone ze sobą białą betonową ścieżką oświetloną niskimi lampami i obsadzoną starannie przystrzyżonym żywopłotem. Po ścieżce kroczyli raźno kelnerzy w żółtych marynarkach, roznosząc kanapki i butelki wina gościom, którzy niemal w komplecie zasiedli na balkonach, rozkoszując się pięknem karaibskiego wieczoru. Kiedy cienie pogłębiły się jeszcze bardziej, na plaży i długim nabrzeżu pojawili się zupełnie inni ludzie; nie byli to ani goście, ani pracownicy obsługi, lecz uzbrojeni strażnicy, ubrani w brązowe tropikalne mundury, z przytroczonymi do pasa pistoletami maszynowymi MAC- 10. Każdy z nich miał także lornetkę Zeiss- Ikon 8x10, której używał co chwila, wpatrując się w gęstniejącą ciemność. Właściciel Pensjonatu Spokoju najwyraźniej postanowił za wszelką cenę udowodnić, że to miejsce zasługuje na swoją nazwę.
Na dużym, półokrągłym balkonie, w willi stojącej najbliżej głównego budynku połączonego z przeszkloną jadalnią, siedziała w fotelu na kółkach poważnie zaawansowana wiekiem, wyniszczona kobieta, unosząc od czasu do czasu do ust kieliszek wypełniony Chateau Carbonnieux rocznik 78. Co kilka chwil dotykała bezwiednie kosmyka niedokładnie ufarbowanych rudych włosów, nasłuchując dobiegających z wnętrza domu głosów męża i pielęgniarki. Po pewnym czasie stary mężczyzna wyszedł do niej na balkon.
– Mój Boże – powiedziała do niego po francusku – chyba się upiję!
– Czemu nie? – odparł wysłannik Szakala. – To znakomite miejsce. Ja sam wciąż nie mogę uwierzyć własnym oczom.
– Nadal nie chcesz mi powiedzieć, dlaczego monseigneur nas tutaj przy słał?
– Już ci mówiłem. Jestem tylko posłańcem.
– Nie wierzę ci.
– Uwierz. To sprawa bardzo ważna dla niego, a dla nas zupełnie bez znaczenia. Korzystaj, ile tylko możesz, moja kochana.
– Zawsze tak do mnie mówisz, kiedy nie chcesz mi czegoś wyjaśnić.
– W takim razie powinnaś już chyba wiedzieć, że w takich wypadkach nie należy pytać, prawda?
– Nie o to chodzi, najdroższy. Ja umieram…
– Nie chcę tego więcej słyszeć!
– Ale to prawda, i nic na to nie poradzisz. Nie boję się o siebie, bo dla mnie to będzie wielka ulga, ale o ciebie. Zawsze byłeś lepszy od okoliczności, w których się znalazłeś, Michel… Przepraszam, teraz jesteś Jean Pierre, nie wolno mi zapominać. Naprawdę, bardzo się martwię. To miejsce, te warunki, ta nadzwyczajna opieka… Boję się, że zapłacisz za to ogromną cenę, mój drogi.
– Dlaczego tak uważasz?
– To wszystko jest takie wspaniałe… Zbyt wspaniałe. Coś mi się nie podoba.
– Zanadto się przejmujesz.
– Nie, to ty zbyt łatwo dajesz się zwieść pozorom. Mój brat Claude zawsze mówił, że za wiele bierzesz od monseigneura i że pewnego dnia zostanie ci przedstawiony rachunek.
– Twój brat, Claude, jest wspaniałym, starym człowiekiem bez odrobiny oleju w głowie. Właśnie dlatego monseigneur zleca mu tylko najmniej istotne zadania. Kiedyś wysłał go po list na Montparnasse, a on wylądował w Marsylii, nie mając pojęcia, co się z nim właściwie stało.
We wnętrzu willi rozległ się dzwonek telefonu.
– Powinna go odebrać nasza nowa znajoma – powiedział wysłannik Szakala, nie ruszając się z miejsca.
– Ona także jest dziwna – zauważyła kobieta. – Nie ufam jej.
– Pracuje dla monseigneura.
– Naprawdę?
– Nie miałem czasu, żeby ci o tym powiedzieć. Przekaże nam jego polecenia.
Ubrana w biały uniform pielęgniarka o jasnobrązowych włosach zebranych w ciasny węzeł pojawiła się w drzwiach balkonu.
– Dzwoni Paryż, monsieur – powiedziała. O tym, że jest to coś pilnego, nie świadczył ton jej głosu, lecz wyraz dużych, szarych oczu.
– Dziękuję.
Wysłannik Szakala wszedł za nią do wnętrza willi. Pielęgniarka zaprowadziła go do telefonu i podała mu słuchawkę.
– Mówi Jean Pierre Fontaine.
– Błogosławię cię, dziecię Boże – powiedział oddalony o tysiące mil głos. – Czy żyje się wam dostatnio?
– Ponad wszelką miarę – odparł starzec. – To wszystko jest takie… takie wspaniałe. Nie zasłużyliśmy sobie na to.
– Ale zasłużycie.
– Jak tylko zechcesz, monseigneur.
– Najlepiej zrobicie to, wypełniając polecenia, jakie przekaże wam kobieta. Macie je zrealizować dokładnie, bez żadnych uchybień. Czy się rozumiemy?
– Oczywiście.
– Niech was Bóg błogosławi.
Rozległo się krótkie pyknięcie i głos umilkł.
Fontaine odwrócił się do pielęgniarki, lecz przekonał się, że nie ma jej przy nim. Była po drugiej stronie pokoju; otwierała kluczem szufladę biurka. Kiedy do niej podszedł, jego uwagę przyciągnęła zawartość szuflady: leżały tam obok siebie chirurgiczne rękawiczki, pistolet z założonym tłumikiem i zamknięta brzytwa o prostym ostrzu.
– To są twoje narzędzia – oznajmiła kobieta, wręczając mu klucz i wpatrując się w niego nieruchomymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczami. – Ci, którzy stanowią twój cel, mieszkają w ostatniej willi w tym rzędzie. Masz się najpierw zapoznać z terenem, spacerując po ścieżce, tak jak to czy nią starsi ludzie, którym zaleci to lekarz, a potem masz zabić tych troje. Zrobisz to w rękawiczkach, strzelając każdemu po kolei w głowę. Następnie poderżniesz im gardła…
– Matko Boska, dzieciom…?
– Takie otrzymałeś polecenie.
– To barbarzyństwo!
– Czy mam poinformować kogo trzeba o twojej reakcji?
Fontaine zerknął w kierunku balkonu i siedzącej w inwalidzkim wózku postaci.
– Nie, oczywiście, że nie.
– Tak myślałam… I jeszcze jedno: kiedy już to wszystko zrobisz, masz wypisać krwią na ścianie następujące słowa: "Jason Bourne, brat Szakala".
– O, mój Boże… Z pewnością zostanę schwytany…
– To zależy wyłącznie od ciebie. Powiedz mi, kiedy postanowisz to uczy nić, a ja przysięgnę, że bohaterski bojownik o niepodległość Francji był w tym czasie w swoim domu.
– W tym czasie? W jakim czasie? Kiedy muszę wykonać polecenie?
– W ciągu najbliższych trzydziestu sześciu godzin.
– A potem?
– Będziesz mógł tu pozostać aż do śmierci twojej żony.