Rozdział 12

To ta kobieta – powiedział przez telefon Aleks Conklin. – Z tego, co mówisz, wynika, że to była jego żona. Boże!

– Co prawda niczego to nie zmienia, ale też tak uważam – przyznał bez specjalnego przekonania Bourne. – Jeden Bóg wie, że miała wystarczająco dużo powodów, ale dlaczego nie powiedziała nic Flannaganowi? To nie ma żadnego sensu!

– Rzeczywiście, nie ma… – przyznał Conklin. – Daj mi Iwana – dodał po chwili zdecydowanym tonem.

– Tego lekarza? To on ma na imię Iwan?

– A bo co?

– Nic… Jest na zewnątrz. "Pakuje towar", jak sam się wyraził.

– Do swojego wozu?

– Tak. Zanieśliśmy ciało w…

– Dlaczego jest taki pewien, że to nie było samobójstwo? – przerwał mu Aleks.

– Swayne został nafaszerowany jakimiś prochami. Doktor powiedział, że zadzwoni później do ciebie i wszystko ci wyjaśni. Na razie chce się stąd jak najprędzej wydostać i życzy sobie, żeby do tego pokoju nikt nie wchodził dopóty, dopóki osobiście nie zawiadomisz policji. Zresztą sam to od niego usłyszysz.

– Jezu, to musi paskudnie wyglądać…

– Istotnie, nie ma się czym zachwycać. Co mam zrobić?

– Zaciągnij zasłony, jeśli są, sprawdź okna i, jeśli to możliwe, zamknij drzwi na klucz. Jeżeli nie ma zamka, poszukaj jakiegoś…

– Zamek jest, a w kieszeni Swayne'a znalazłem pęk kluczy – wpadł mu w słowo Jason. – Sprawdziłem; jeden z nich pasuje.

– To dobrze. Wychodząc, wytrzyj dokładnie klamkę i futrynę, najlepiej jakimś płynem do czyszczenia mebli.

– To nie powstrzyma kogoś, kto zechce tu wejść.

– Nie, ale być może pozwoli znaleźć potem jakieś jego ślady.

– Nie wiem, czy nie przesadzasz…

– Oczywiście, że przesadzam – odparł gniewnym tonem emerytowany oficer wywiadu. – Muszę wymyślić jakiś sposób na zneutralizowanie posiadłości bez pomocy Langley, jednocześnie powinienem przygotować jakąś uspokajającą historyjkę na wypadek, gdyby akurat któryś z dwudziestu paru tysięcy ludzi z Pentagonu zechciał się skontaktować z generałem. Nie wspomnę już o kupcach i dostawcach prowadzących z nim interesy… Boże, to po prostu niemożliwe!

– Wręcz przeciwnie: to jest doskonałe – odparł Bourne. W drzwiach gabinetu pojawił się doktor Iwan Jax. – Nasza zabawa w destabilizację zacznie się tutaj, na tej "farmie". Masz numer Kaktusa?

– Nie przy sobie. Przypuszczam, że został w domu w pudełku po butach.

– W takim razie zadzwoń do Mo Panova, on na pewno go ma, a potem skontaktuj się z Kaktusem i powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie z jakiejś budki.

– Co ty znowu kombinujesz, do diabła? Zawsze, kiedy słyszę jego imię, dostaję gęsiej skórki.

– Sam mi powiedziałeś, że muszę zaufać jeszcze komuś oprócz ciebie. Właśnie postanowiłem to zrobić. Zadzwoń do niego, Aleks. – Jason odłożył słuchawkę. – Przepraszam pana, doktorze… Chociaż, zważywszy okoliczności, chyba mogę mówić do pana po imieniu. Witaj, Iwanie.

– Witaj, bezimienny przyjacielu. Jeśli o mnie chodzi, to wolę, żeby tak pozostało. Szczególnie po tym, jak usłyszałem pewne imię.

– Aleks? Nie, z pewnością nie o niego ci chodzi. – Bourne roześmiał się cicho i odszedł od biurka. – To z pewnością Kaktus, czyż nie tak?

– Przyszedłem zapytać, czy mam zamknąć bramę – powiedział Jax, puszczając mimo uszu pytanie.

– Czy sprawiłoby ci przykrość, gdybym powiedział, że pomyślałem o nim dopiero wtedy, kiedy cię zobaczyłem?

– Pewne skojarzenia są wręcz oczywiste. Więc jak będzie z tą bramą?

– Czy ty też jesteś dłużnikiem Kaktusa, doktorze? – zapytał Jason, patrząc prosto w twarz ciemnoskóremu mężczyźnie.

– Tak wielkim, że nawet przez myśl by mi nie przeszło wciągać go za sobą w takie bagno. Jest już starym człowiekiem, a niezależnie od wszelkich karkołomnych wniosków, jakie zechcą wysnuć ludzie z Langley, w tym domu popełniono dzisiaj brutalne morderstwo. Nie, z pewnością bym go w to nie mieszał.

– Ja, niestety, muszę. Nigdy by mi nie wybaczył, gdybym tego nie zrobił.

– Wygląda na to, że nie masz o sobie zbyt dobrego zdania, przyjacielu.

– Zamknij obie bramy, doktorze. Kiedy to zrobisz, włączę system alarmowy.

Jax zawahał się, jakby nie bardzo wiedząc, co powiedzieć.

– Posłuchaj… – zaczął niepewnie. – Niemal każdy normalny człowiek wie, po co mówi i robi różne rzeczy. Wydaje mi się, że ty jesteś normalny. Zadzwoń do Aleksa, gdybyś mnie potrzebował… Albo gdyby potrzebował mnie stary Kaktus.

Lekarz odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Bourne rozejrzał się uważnie po gabinecie. W ciągu trzech godzin, jakie minęły od wyjazdu Flannagana i Racheli Swayne, przeszukał każdy centymetr kwadratowy pomieszczenia, a także mieszczącą się na piętrze osobną sypialnię generała. Przedmioty, które zamierzał zabrać, poustawiał na stoliku 'do kawy. Znajdowały się wśród nich trzy wykonane z brązowej skóry duże kołonotatniki z wyjmowanymi kartkami; pierwszy służył jako kalendarz spotkań, drugi jako prywatna książka telefoniczna ze wszystkimi wpisami sporządzonymi atramentem, trzeci zaś pełnił funkcję księgi rachunkowej i był niemal zupełnie pusty. Oprócz tego na mosiężnym blacie stolika leżały wyciągnięte z kieszeni generała luźne, pokryte notatkami kartki, karta klubu golfowego, a także portfel zawierający mnóstwo budzących szacunek wizytówek i bardzo mało pieniędzy. Bourne miał zamiar przekazać te wszystkie przedmioty Aleksowi w nadziei, że będą początkiem kolejnych tropów, choć przeczucie podpowiadało mu, że nie znajduje się wśród nich nic, co mogłoby dopomóc w rozwiązaniu zagadki nowej "Meduzy". Nie dawało mu to spokoju; coś takiego musiało przecież być w tym domu będącym prywatną twierdzą starego żołnierza… Wiedział, że i pod tym względem przeczucie go nie myli, lecz mimo to nie mógł nic znaleźć. Zaczął więc szukać ponownie, tym razem nie centymetr po centymetrze, lecz milimetr po milimetrze.

W kwadrans później, kiedy był zajęty zaglądaniem pod oprawione w ram- ki fotografie wiszące na ścianie na prawo od dużego, wychodzącego na trawnik okna, przypomniał sobie polecenie Conklina dotyczące zamknięcia okien i zaciągnięcia zasłon, by zabezpieczyć się przed czyjąś niespodziewaną wizytą lub niepowołanym spojrzeniem.

Jezu, to musi paskudnie wyglądać… Istotnie, nie ma się czym zachwycać…

I nie było. Wysokie trzyczęściowe okno zachlapane niemal do połowy krwią i fragmentami tkanki, mała wykonana z brązu klamka… Właśnie, nie przekręcono jej i okno było uchylone, nie więcej niż na pół centymetra, ale jednak otwarte. Bourne przyjrzał się uważnie zamknięciu i szybie; szkarłatno- białawe, zaschnięte teraz strużki i plamki były miejscami rozmazane i częściowo starte. Opuściwszy wzrok zrozumiał, dlaczego okno nie jest domknięte: poruszony przeciągiem brzeg zasłony dostał się między skrzydło a framugę i został tam przyciśnięty. Jason odsunął się, zaskoczony, ale nie zdumiony. | Znalazł to, czego szukał: brakujący fragment układanki, której tematem była śmierć generała Normana Swayne'a.

Ktoś wyszedł przez to okno po tym, jak celny strzał roztrzaskał na kawałki głowę generała. Ktoś, kto nie mógł ryzykować, że zostanie zauważony w holu lub przed frontowymi drzwiami. Ktoś, kto dobrze znał zarówno dom, jak i teren posiadłości… oraz psy. Bezwzględny morderca z "Meduzy". Niech to szlag trafi!

Kto? Kto to mógł być? Flannagan…? Żona Swayne'a…? Oni na pewno będą wiedzieć! Bourne rzucił się w stronę stojącego na biurku telefonu, ale zanim zdążył położyć dłoń na słuchawce, aparat zadzwonił. – To ty, Aleks?

– Nie, braciszku. Mówi stary przyjaciel. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, że możemy sobie tak swobodnie operować imionami.

– Nie możemy – odparł Jason, usiłując za wszelką cenę narzucić sobie spokój. – Przed chwilą coś się stało… Znalazłem coś!

– Opanuj się, chłopie. Co mogę dla ciebie zrobić?

– Potrzebuję cię tutaj. Masz czas?

W słuchawce rozległ się przytłumiony chichot.

– Czekaj no, niech sprawdzę… Co prawda powinienem wpaść na po siedzenia kilku zarządów spółek, a Biały Dom zaprosił mnie na śniadanie, ale… Gdzie i kiedy, braciszku?

– Na pewno nie sam, stary przyjacielu. Przyda się jeszcze przynajmniej trzech albo czterech. Da się to załatwić?

– Nie wiem. Kogo masz na myśli?

– Na przykład faceta, który odwoził mnie od ciebie do miasta. Masz może paru podobnych sąsiadów?

– Szczerze mówiąc, większość siedzi akurat w ciupie, ale może uda mi się paru znaleźć w zsypie na śmieci. Do czego ich potrzebujesz?

– Jako strażników. To naprawdę nic skomplikowanego. Ty będziesz siedział przy telefonie, a oni przy zamkniętych bramach, informując każdego, kto będzie pytał, że to teren prywatny i goście nie są mile widziani. Szczególnie jeśli jeżdżą wielkimi czarnymi limuzynami.

– Powinno im się spodobać.

– Zadzwoń do mnie, jak coś będziesz wiedział, to podam ci namiary. Bourne rozłączył się i natychmiast wykręcił numer Conklina w Viennie.

– Słucham?

– Doktor miał rację, a ja wypuściłem z rąk mordercę.

– Mówisz o żonie Swayne 'a?

– Nie, ale ona i jej sierżant wiedzą, kto to był. Muszą wiedzieć! Złap ich i przytrzymaj. Okłamali mnie, więc nasza umowa przestaje obowiązywać. Ten, kto spreparował to samobójstwo, musiał działać na polecenie "Meduzy". Chcę go mieć. Zaprowadzi nas na samą górę.

– Niestety, obawiam się, że nam się wymknął.

– Co ty chrzanisz, do cholery?

– Podobnie jak sierżant i jego oblubienica. Obydwoje zniknęli.

– Co to za wygłupy? O ile znam świętego Aleksa, a możesz mi wierzyć, że znam go dość dobrze, na pewno miał ich pod obserwacją od chwili, jak stąd wyjechali!

– Pod obserwacją elektroniczną, ale nie bezpośrednią. Sam się uparłeś, żeby trzymać CIA i Petera Hollanda z dala od "Meduzy".

– Co się właściwie stało?

– Zaalarmowałem komputery wszystkich międzynarodowych linii lotniczych w kraju. Według informacji z godziny dwudziestej trzydzieści nasza para miała zarezerwowane miejsca w samolocie Pan Amu startującym o dwudziestej drugiej do Londynu.

– Do Londynu? – nie wytrzymał Jason. – Przecież wybierali się w przeciwnym kierunku, na Hawaje!

– Prawdopodobnie tam właśnie się udali, bo samolot do Londynu wy startował bez nich. Kto wie, gdzie się podziali.

– Ty powinieneś wiedzieć!

– Skąd, jeśli wolno zapytać? Dwoje obywateli Stanów Zjednoczonych lecących na Hawaje nie musi okazywać paszportów, żeby dostać się do naszego pięćdziesiątego stanu. Wystarczy prawo jazdy albo karta wyborcza. Powiedziałeś, że przygotowywali się do tego kroku już od dawna. Jak myślisz, czy sierżantowi o ponad trzydziestoletnim stażu w armii zdobycie kilku fałszywych praw jazdy sprawiłoby dużo kłopotu?

– Ale po co?

– Po to, żeby zmylić tych, którzy będą ich szukać. Na przykład nas, ale może też chodzić o górę "Meduzy".

– Kurwa mać!

– Czy byłby pan łaskaw wyrażać się nieco mniej wulgarnie, profesorze?

– Zamknij się. Muszę pomyśleć.

– W takim razie pomyśl także o tym, że zamoczyliśmy dupy w Oceanie Lodowatym, nie mając pod ręką żadnego piecyka. Nadeszła pora, żeby włączyć Petera Hollanda. Potrzebujemy go. Potrzebujemy Langley.

– Nie, jeszcze nie! Zapomniałeś o czymś, Aleks. Holland złożył przysięgę, a sądząc z tego, co o nim wiemy, traktuje ją bardzo poważnie. Od czasu do czasu z pewnością jest gotów nieco naciągnąć przepisy, ale kiedy do wie się o "Meduzie" i o setkach milionów dolarów w Genewie, może powiedzieć: "Dosyć, chłopcy. Teraz ja się tym zajmę".

– Musimy zaryzykować. Naprawdę go potrzebujemy, Davidzie.

– Nie jestem żaden David, do cholery, tylko Jason Bourne, wasz twór! Jesteście moimi dłużnikami, moimi i mojej rodziny! Nie ustąpię ani o krok!

– I zabijesz mnie, jeśli wystąpię przeciwko tobie.

Zapadła cisza. Po długiej chwili przerwał ją Delta Jeden z Sajgonu.

– Tak, Aleks. Zabiję cię. Nie dlatego, że ty chciałeś mnie zabić w Paryżu, ale za to, że znowu przyjmujesz z zaciśniętymi powiekami pewne założenia, które wtedy doprowadziły cię do podjęcia tej decyzji. Rozumiesz mnie?

– Rozumiem – odparł Conklin tak cicho, że Bourne ledwo go usłyszał. – Arogancja i ignorancja to twój ulubiony temat, jeśli chodzi o Waszyngton. W twoich ustach wszystko zawsze brzmi tak orientalnie… Powinieneś jednak w jakiejś wolnej chwili zastanowić się także nad swoją arogancją. Sami nie damy rady nic więcej zrobić.

– Wręcz przeciwnie: pomyśl, ile możemy stracić, jeśli nie będziemy sami! Spójrz, jaki uczyniliśmy postęp wciągu zaledwie ilu… siedemdziesięciu dwóch godzin! Daj mi jeszcze dwa dni, Aleks proszę cię! Zbliżamy się do sedna sprawy, do sedna tego, czym jest "Meduza"! Jeszcze jeden krok i podsuniemy im znakomity sposób na to, żeby się mnie pozbyć: Szakala.

– Zrobię, co będę mógł. Czy Kaktus dzwonił?

– Tak. Ma się jeszcze odezwać, a potem tu przyjedzie. Później wszystko ci wyjaśnię.

– Powinienem był ci wcześniej powiedzieć: on i doktor są przyjaciółmi.

– Wiem, Iwan mi o tym wspomniał… Aleks, chcę ci przekazać kilka rzeczy: notatniki Swayne'a, jego portfel i jeszcze parę innych drobiazgów. Zapakuję to wszystko i poproszę któregoś z chłopców Kaktusa, żeby ci podrzucił. Zostawi paczkę wartownikowi. Weź to pod lupę i zobacz, co się da wyciągnąć.

– Chłopcy Kaktusa? Mógłbym wiedzieć, co ty właściwie wyrabiasz?

– Zdejmuję ci jeden kłopot z głowy. Neutralizuję to miejsce. Nikt nie będzie mógł tu wejść, ale zobaczymy, kto będzie próbował.

– To może się okazać interesujące. Aha, około siódmej rano przyjdą ludzie do psów, więc dobrze by było, żebyś ich od razu nie zastrzelił.

– Przypomniałeś mi o czymś. Przybierz swój najbardziej oficjalny ton i zadzwoń do strażników z innych zmian. Powiedz im, że ich usługi nie są już potrzebne, ale każdy otrzyma pocztą miesięczne wynagrodzenie.

– A kto je wypłaci, jeśli wolno zapytać? Nie zapominaj, że CIA jest cały czas poza rozgrywką, a ja nie dysponuję nieograniczonymi zapasami pieniędzy.

– Aleja tak. Zadzwonię do swojego banku w Maine i każę przesłać faksem polecenie wypłaty. Powiedz swojemu przyjacielowi Cassetowi, żeby odebrał je z samego rana.

– Czy to nie zabawne? – mruknął z namysłem Conklin. – Zupełnie zapomniałem o twoich pieniądzach. Właściwie to w ogóle zapomniałem o ich istnieniu.

– Nic dziwnego – odparł Bourne tonem, w którym można było się doszukać nawet czegoś w rodzaju lekkiego rozbawienia. – Ta część twojego umysłu, która należy do sztywnego biurokraty, wyobraża sobie zapewne, jak u Marie zjawia się jakiś ponury urzędnik i mówi: "Szanowna pani Webb, Bourne, czy jak się pani nazywa. Chciałem pani przypomnieć o tym, że pracując dla rządu Kanady, zdefraudowała pani pięć milionów dolarów, które

należały do mnie".

– Ona tylko wykorzystała swoją inteligencję, Davidzie… Jason. Zapracowałeś na te pieniądze.

– Na twoim miejscu nie zagłębiałbym się w ten temat, Aleks. Ona zażądała dwukrotnie wyższej sumy.

– I miała rację. Właśnie dlatego wszyscy siedzą z gębami na kłódkę… Co będziesz teraz robił?

– Poczekam na telefon od Kaktusa, a potem sam zadzwonię.

– Do kogo?

– Do żony.

Marie siedziała na balkonie willi w Pensjonacie Spokoju i spoglądała na oświetlone blaskiem księżyca wody Morza Karaibskiego, usiłując za wszelką cenę nie oszaleć ze strachu. Było to na pewno dziwne, może głupie, a nawet niebezpieczne, ale ten strach nie miał nic wspólnego z obawą o życie lub zdrowie. Zarówno w Europie, jak i na Dalekim Wschodzie miała już do czynienia z maszyną do zabijania, jaką był Jason Bourne, i wiedziała, że ten zupełnie obcy człowiek nie ma sobie równych w tym rzemiośle. Nie chodziło jej o Bourne'a, tylko o Davida i o to, co się z nim dzieje pod wpływem brutalnej świadomości mordercy. Musi to powstrzymać! Uciekną gdzieś daleko, z dala od wszystkich znajdą bezpieczne schronienie i zaczną nowe życie, którego Carlos nigdy nie zdoła zakłócić. Mają przecież wystarczająco dużo pieniędzy, więc dlaczego nie mogliby tego zrobić? Przecież setki mężczyzn, kobiet i dzieci, których życie z takich czy innych względów było poważnie zagrożone, oddawało się w opiekę swoim rządom, a jeśli jakikolwiek rząd na świecie miał powód i obowiązek zająć się jednym ze swoich obywateli, to był to rząd Stanów Zjednoczonych, tym obywatelem zaś David Webb…! Roją mi się mrzonki, pomyślała Marie, wstając z fotela i podchodząc do balustrady. David nigdy nie zgodzi się na takie rozwiązanie. Tam, gdzie w grę wchodził Szakal, David Webb ustępował natychmiast miejsca Jasonowi Bourne'owi, a Bourne dążąc do celu, gotów był nawet zniszczyć udzielające mu gościny ciało. Dobry Boże, co się z nami stanie?

Zadzwonił telefon. Marie znieruchomiała na ułamek sekundy, po czym popędziła do sypialni i chwyciła słuchawkę.

– Tak?

– Cześć, siostrzyczko, tu Johnny.

– Och…

– Co oznacza, że nie miałaś żadnych informacji od Davida.

– Nie. Boję się, że zaczynam już chodzić na uszach, braciszku.

– Wiesz przecież, że odezwie się, jak tylko będzie mógł.

– Chyba nie dzwonisz po to, żeby mi o tym powiedzieć?

– Nie. Chciałem się tylko zameldować. Utknąłem na dużej wyspie i wygląda na to, że jeszcze trochę będę tu musiał posiedzieć. Jestem w siedzibie

gubernatora, czekam, żeby mi osobiście podziękował za pomoc okazaną Foreign Office. Henry dotrzymuje mi towarzystwa.

– Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz…

– Oczywiście, wybacz mi. Henry Sykes to zastępca gubernatora, który poprosił mnie, żebym zajął się pewnym starym Francuzem, bohaterem wojennym. Nawiasem mówiąc, staruszek mieszka prawie obok ciebie. Kiedy gubernator chce ci osobiście podziękować, twoim psim obowiązkiem jest siedzieć i czekać. Jak wysiądą telefony, będziemy potrzebować ich pomocy.

– W dalszym ciągu nic nie rozumiem, Johnny.

– Od Basse- Terre nadciąga sztorm. Powinien do nas dotrzeć najdalej za kilka godzin.

– Od kogo?

– Nie od kogo, tylko skąd, ale ja i tak chyba zdążę wrócić. Powiedz pokojówce, żeby przygotowała dla mnie łóżko.

– Johnny, naprawdę nie musisz się do nas przenosić. Dobry Boże, przecież wszędzie dookoła są ludzie z bronią i licho wie co jeszcze.

– Są tam, bo mają być. Na razie do zobaczenia. I uściskaj ode mnie dzieciaki.

– Już śpią – powiedziała Marie, ale połączenie zostało przerwane. Odłożyła słuchawkę i spojrzała w zamyśleniu na telefon. – Jak mało o tobie wiem, braciszku… – wyszeptała. – Nasz ukochany, niesforny braciszku… O wiele mniej niż mój mąż. Niech was obu…

Przerwał jej dzwonek. Złapała słuchawkę i przycisnęła ją do ucha.

– Halo?

– To ja.

– Bogu dzięki!

– Chwilowo go tu nie ma, ale wszystko w porządku. Nic mi nie jest. Posuwamy się naprzód.

– Nie musisz tego robić! Nie musimy tego robić!

– Owszem, musimy – odparł Jason Bourne. – Pamiętaj tylko, że cię kocham, że on cię kocha…

– Przestań! Znowu zaczyna się to samo!

– Wybacz mi, przepraszam.

– Jesteś Davidem!

– Oczywiście, że nim jestem. Tylko żartowałem.

– Wcale nie żartowałeś!

– Rozmawiałem z Aleksem i trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko.

– Właśnie że nie wszystko! Chcę, żebyś tu przyjechał! Natychmiast! – Nie mogę dłużej rozmawiać. Kocham cię.

W słuchawce zapadła głucha cisza, a Marie St. Jacques Webb, głośno szlochając, osunęła się bezsilnie na łóżko.

Aleksander Conklin uderzał w klawisze komputera, wpatrując się zaczerwienionymi oczami w rozłożone notatniki, które Bourne przysłał mu z posiadłości generała Normana Swayne'a. Panującą w pokoju ciszę przerwały w pewnej chwili dwa ostre sygnały; maszyna dawała znać, że natrafiła na dwukrotny zapis. Conklin wywołał go na monitor: "R.G." Co to mogło znaczyć? Cofnął się o kilka stron, ale nic nie znalazł, więc podjął na nowo pisanie, stukając w klawisze niczym oszalały automat. Trzy piśnięcia. Jeszcze bardziej zwiększył tempo. Cztery piśnięcia… Pięć… Sześć… Stop. Z powrotem. "R.G. R.G. R.G." Co to jest, do jasnej cholery?

Porównał dane z zapisem treści dwóch pozostałych notatników. Na ekranie monitora pojawiły się zielone cyfry: 617- 202- 0011. Numer telefonu. Conklin podniósł słuchawkę aparatu łączącego go bezpośrednio z Langley, wystukał numer dyżurnego technika w sekcji telefonicznej i polecił mu go zlokalizować.

– Jest zastrzeżony, sir. To jeden z trzech numerów prywatnej rezydencji w Bostonie.

– Nazwisko?

– Gates, Randolph. Rezydencja znajduje się…

– Dziękuję, to mi wystarczy.

Aleks wiedział, że już uzyskał najważniejszą wiadomość. Randolph Gates, uczony, obrońca uprzywilejowanych, adwokat największych spośród wielkich i najpotężniejszych spośród potężnych. Wydawało się ze wszech miar słuszne, że to akurat on jest w jakiś sposób powiązany ze zgromadzonymi na kontach w europejskich bankach setkami milionów dolarów… Zaraz, chwileczkę! Wręcz przeciwnie, wszystko było nie tak! Przecież to szaleństwo, żeby prawnik i uczony o takiej pozycji miał cokolwiek wspólnego z tajną, całkowicie nielegalną organizacją w rodzaju "Meduzy". To nie miało najmniejszego sensu! Gates cieszył się nienaganną opinią nawet wśród swoich najbardziej zaciekłych wrogów. Był zrzędą i pedantem, wykorzystującym swą ogromną wiedzę i dokładność dla wygrywania częstokroć dość wątpliwych spraw, ale nikt nigdy nie śmiał zakwestionować jego nieskalanego wizerunku. Głoszone przez niego opinie wywoływały tak ogromny sprzeciw wśród bardziej liberalnie nastawionych prawników, że ci z pewnością już dawno wykorzystaliby każdą najmniejszą choćby okazję zdyskredytowania swego przeciwnika.

A jednak jego nazwisko pojawiło się sześć razy w kalendarzu człowieka z "Meduzy", obracającego setkami milionów dolarów przeznaczonych na wyposażenie i zaopatrzenie amerykańskich sił zbrojnych. Niezrównoważonego człowieka, którego rzekome samobójstwo okazało się w rzeczywistości morderstwem.

Na ekranie widniał ostatni zapis w dzienniku Swayne'a odnoszący się do "R.G." Pochodził z drugiego sierpnia, czyli sprzed niespełna tygodnia. Conklin odszukał ten zapis w leżącym na biurku kalendarzu. Do tej pory koncentrował się raczej na nazwiskach, nie na komentarzach, chyba że coś w szczególny sposób zwróciło jego uwagę. W tym względzie całkowicie zaufał swemu instynktowi. Gdyby wiedział od początku, kto kryje się pod inicjałami R.G., krótka notatka natychmiast wpadłaby mu w oko.

"RG nie zg się na wyzn mjr Crft, ale my mus go m. Otw. Paryż, 71 temu. 2 us zap."

Właściwie samo pojawienie się słowa Paryż powinno podziałać jak dzwonek alarmowy, ale w notatkach generała aż roiło się od egzotycznych nazw, jakby Swayne chciał zaimponować komuś, kto miałby okazję zapoznać się z zawartością notatników. Poza tym Conklin był już bardzo zmęczony i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby nie komputer, najprawdopodobniej nie natrafiłby na ślad doktora Randolpha Gatesa, Zeusa prawniczego Olimpu.

"Paryż, 7 1 temu. 2 us zap."

Pierwsza część nie wymagała wyjaśnień, druga, choć pozornie niezrozumiała, wbrew pozorom wcale nie była skomplikowana. "2" odnosiło się do wojskowego wywiadu znanego pod kryptonimem G- 2, "us zap." zaś oznaczało usunięty zapis o jakimś wydarzeniu, które tenże wywiad wykrył przed siedmiu laty w Paryżu. To, co Conklin miał przed sobą, było amatorską próbą wykorzystania wywiadowczego żargonu. "Otw." znaczyło tyle, co "otworzyć" i miało się skojarzyć ze słowem "klucz". Boże, Swayne był autentycznym kretynem! Aleks chwycił długopis i pośpiesznie zapisał notatkę w pełnej postaci, jaką udało mu się odtworzyć:

"Randolph Gates nie zgodzi się na wyznaczenie majora Crafta, Crofta albo nawet Christophera, bo "f" równie dobrze mogło być "s", ale my musimy go mieć. Kluczowa informacja znajduje się w usuniętym przez nas zapisie G- 2 o wydarzeniach sprzed siedmiu lat w Paryżu".

Nawet jeśli nie było to stuprocentowo wierne tłumaczenie, to zawierało ono wystarczająco dużo danych, żeby na ich podstawie podjąć konkretne działania, pomyślał Conklin, spoglądając na zegarek. Dochodziła trzecia dwadzieścia nad ranem; o tej porze niespodziewany dzwonek telefonu wstrząsnąłby nawet kimś o nieskazitelnie czystym sumieniu. Czemu nie? David… to znaczy Jason, miał rację. Liczy się każda godzina. Aleks podniósł słuchawkę i wystukał numer rezydencji w Bostonie, stan Massachusetts.

Telefon dzwoni i dzwoni, a ta suka nawet nie raczy go odebrać! Gates zerknął na podświetlony prostokąt w obudowie aparatu i poczuł, jak na ułamek sekundy przestaje mu bić serce. Dzwoniono pod jego zastrzeżony numer, znany zaledwie kilku osobom. Przetoczył się raptownie na bok; dziwny telefon z Paryża wytrącił go z równowagi bardziej, niż gotów był sam przed sobą przyznać. Na pewno chodziło o Montserrat! Przekazał fałszywą informację… Prefontaine okłamał go, a teraz Paryż domaga się wyjaśnień. Boże, oni wszystko ujawnią, zdemaskują go! Nie, przecież jest sposób, żeby wszystko wyjaśnić: prawda, szczera prawda. Dostarczy kłamców do Paryża albo podsunie ich człowiekowi, który został przysłany do Bostonu. Zastawi pułapkę na pijanego Prefontaine'a i tego nieudacznego detektywa i zmusi ich, by powtórzyli swoje łgarstwa jedynej osobie, która będzie mogła udzielić mu rozgrzeszenia… Telefon! Musi go odebrać! Nie może sprawiać wrażenia, że ma cokolwiek do ukrycia. Wyciągnął rękę i gwałtownym ruchem zdjął słuchawkę z widełek.

– Tak?

– Siedem lat temu, mecenasie – powiedział spokojny, cichy głos. – Chyba nie muszę ci przypominać, że dysponujemy wszystkimi dokumentami. Deuxieme Bureau okazało się nadzwyczaj skore do współpracy, znacznie bardziej od ciebie.

– Dobry Boże, okłamano mnie! – wykrzyknął chrapliwie Gates, siadając w panice na krawędzi łóżka. – Chyba nie wierzycie w to, że dostarczył bym fałszywych informacji! Musiałbym być szalony!

– Wiemy, że potrafisz być bardzo uparty. Poprosiliśmy o drobną przy sługę…

– Starałem się, przysięgam na Boga! Zapłaciłem piętnaście tysięcy dolarów, żeby nic się nie wydało… Oczywiście, nie chodzi o pieniądze…

– Zapłaciłeś…? – przerwał mu cichy głos.

– Mogę pokazać kopię czeku.

– Za co zapłaciłeś?

– Za informację, ma się rozumieć. Wynająłem byłego sędziego, który dysponuje rozległymi…

– Chodziło o informację na temat Crafta?

– Kogo?

– Crofta…?Christophera…?

– Kogo?

– Majora, mecenasie. Naszego majora.

– Jeśli nadaliście jej taki pseudonim, to tak, właśnie za to!

– Pseudonim?

– Kobieta i dwoje dzieci. Polecieli na wyspę Montserrat. Przysięgam, że tak mi powiedziano!

Rozległo się stuknięcie odkładanej słuchawki i połączenie zostało przerwane.

Загрузка...