W chwili gdy rozległ się huk wystrzału, Bourne rzucił się rozpaczliwie między ławki, w tym samym momencie czując w karku eksplozję gorąco- lodowatego bólu. Padł na lśniące, brązowe deski i zsunął się na podłogę w objęcia czekającej na niego ciemności. Gdzieś z bardzo daleka dobiegły go jeszcze jakieś histeryczne głosy, a potem przestał słyszeć i widzieć cokolwiek.
David… – Tym razem nie był to krzyk, lecz cichy głos, powtarzający z napięciem imię, którego nie chciał znać. – David, słyszysz mnie?
Bourne otworzył oczy i natychmiast zdał sobie sprawę z dwóch faktów: po pierwsze, gardło miał owinięte szerokim bandażem, a po drugie, leżał w ubraniu na łóżku. W polu jego widzenia po prawej stronie pojawiła się zatroskana twarz Johna St. Jacques, po lewej zaś człowieka, którego nie znał. Był to mężczyzna w średnim wieku, o spokojnym, nieruchomym spojrzeniu.
– Carlos… – wykrztusił z trudem Jason, odzyskując głos. – To był on!
– Jeśli tak, to nadal jest na wyspie – oświadczył stanowczo St. Jacques. – Henry natychmiast kazał ją otoczyć, a nie minęła jeszcze nawet godzina. Brzeg jest strzeżony na całej długości przez patrole, pozostające przez cały czas w kontakcie radiowym i wzrokowym. Oficjalnie nazwał to "ćwiczeniami sił zwalczających przemyt narkotyków". Przypłynęło kilka łodzi, ale żadna nie wypłynęła i nie wypłynie.
– Kto to jest? – zapytał Bourne, spoglądając na nieznajomego mężczyznę.
– Lekarz – wyjaśnił Johnny. – Jest moim przyjacielem, mieszka na stałe w pensjonacie. Leczył mnie w…
– Wydaje mi się, że powinniśmy zachować daleko idącą ostrożność – przerwał mu doktor. – Poprosiłeś mnie o pomoc i dyskrecję i otrzymałeś je, ale zważywszy na to, co się stało, a także na to, że twój szwagier raczej nie pozostanie długo pod moją opieką, będzie chyba lepiej, jeśli mnie nie przedstawisz.
– Całkowicie się z panem zgadzam, doktorze. – Jason skinął z trudem głową, a zaraz potem podniósł ją raptownie, spoglądając na obu mężczyzn szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. – Izmael! Zabiłem go!
– Mylisz się – odparł spokojnie St. Jacques. – Jest w fatalnym stanie, ale żyje. To silny chłopak, jak jego ojciec, i na pewno się wyliże. Przewieziemy go samolotem do szpitala na Martynice.
– Boże, przecież to był trup!
– Został okropnie skatowany – wyjaśnił lekarz. – Połamane obie ręce, masa zewnętrznych i wewnętrznych urazów, ale zgadzam się z Johnem: to silny chłopak i z pewnością da sobie radę.
– Chcę, żeby niczego mu nie brakowało.
– Wszystko już załatwiłem.
– To dobrze. – Bourne przeniósł spojrzenie na doktora. – Co ze mną?
– Bez prześwietlenia i nie wiedząc, jak pan się porusza, mogę postawić
jedynie bardzo ogólną diagnozę.
– Słucham.
– Oprócz rany to przede wszystkim wstrząs pourazowy.
– To nieważne.
– Pan tak twierdzi? – zapytał lekarz, uśmiechając się łagodnie.
– Tak, i wcale nie żartuję. Pytałem o ciało, nie głowę. Nią sam się zajmę.
– Czy to tubylec? – Doktor spojrzał pytająco na właściciela Pensjonatu Spokoju. – Jakiś biały, starszy Izmael? Bo na pewno nie jest lekarzem.
– Odpowiedz mu, proszę.
– W porządku. Kula przeszła przez lewą stronę karku, mijając o milimetry kilka miejsc, których uszkodzenie skończyłoby się na pewno utratą mowy, a być może nawet śmiercią. Oczyściłem ranę i założyłem szwy. Przez jakiś czas będzie pan miał trudności z poruszaniem głową, ale to naprawdę najmniejszy problem.
– Innymi słowy, mam sztywny kark, ale jeśli dam radę stanąć na nogi, to będę chodził?
– W największym skrócie można to chyba tak ująć.
– Flara jednak się przydała… – mruknął Jason, kładąc ostrożnie głowę na poduszce. – Przynajmniej oślepiła go na chwilę.
– Słucham? – St. Jacques nachylił się nad łóżkiem.
– Nieważne… W takim razie sprawdźmy, jak chodzę. – Bourne siadł powoli na łóżku i opuścił nogi na podłogę. Pokręcił lekko głową, kiedy John wyciągnął rękę, żeby mu pomóc. – Dzięki, ale muszę sam sobie dać radę. – Wstał ostrożnie, czując teraz znacznie wyraźniej ucisk spowijającego mu szyję bandaża. Zrobił krok naprzód na obolałych, posiniaczonych nogach; na szczęście były to tylko siniaki. Gorąca kąpiel zmniejszy ból, a silna dawka aspiryny i jakaś maść przywrócą mu sprawność. Gdyby tylko nie ten cholerny bandaż na szyi; nie dość, że go dusił, to jeszcze zmuszał do odwracania całego tułowia, kiedy chciał spojrzeć w bok… Mimo to musiał przyznać, że jak na kogoś w tym wieku radzi sobie całkiem nieźle. Niech to szlag trafi! – Doktorze, mógłby pan trochę poluzować tę obrożę? Wydaje mi się, że zaraz mnie udusi.
– Odrobinę, ale nie więcej. Chyba nie chce pan, żeby szwy puściły?
– A może plaster?
– Za duża rana. Niech pan nawet o tym nie myśli.
– Obiecuję panu, że będę.
– Jest pan bardzo zabawny.
– Wcale tak mi się nie wydaje.
– To pański kark, nie mój.
– Święte słowa. Johnny, mógłbyś zdobyć trochę plastra? St. Jacques spojrzał pytająco na lekarza.
– Chyba nie uda nam się go powstrzymać.
– W takim razie wyślę kogoś do sklepu.
– Proszę mi wybaczyć, doktorze – powiedział Jason, kiedy jego szwagier poszedł do telefonu – ale muszę zadać Johnny'emu kilka pytań, a nie wydaje mi się, żeby chciał pan je słyszeć.
– Już i tak usłyszałem więcej, niż powinienem. Zaczekam w sąsiednim pokoju.
Lekarz wyszedł, zamykając za sobą starannie drzwi.
W czasie, kiedy John rozmawiał przez telefon, Jason chodził po pokoju, wykonując różne ruchy ramionami, by sprawdzić, jak funkcjonują, a następnie zrobił kilka przysiadów, stopniowo zwiększając tempo. Musiał być sprawny, po prostu musiał!
– Plaster będzie za kilka minut – oznajmił St. Jacques, odkładając słuchawkę. – Kazałem Pritchardowi otworzyć sklep. Przyniesie kilka rozmiarów.
– Dzięki. – Bourne przerwał ćwiczenia. – Johnny, kim był ten człowiek, którego zastrzeliłem? Wypadł zza kotary, ale nie zdążyłem zobaczyć jego twarzy.
– Nigdy wcześniej go nie widziałem, choć wydawało mi się, że znam każdego białego człowieka na tych wyspach, którego stać na taki drogi garnitur. Był chyba jednym z turystów i pracował dla Szakala. Rzecz jasna nie miał żadnych dokumentów. Henry odesłał ciało na Montserrat.
– Ilu ludzi wie, co się dzieje?
– Oprócz personelu w pensjonacie jest teraz czternastu gości, ale żaden nie ma nawet najmniejszego pojęcia o niczym. Zawiadomiłem ich, że kaplica jest nieczynna w związku z uszkodzeniami powstałymi w czasie sztormu. Ci, którzy coś wiedzą, jak na przykład nasz lekarz czy ci dwaj faceci z Toronto, znają tylko kilka oderwanych szczegółów, a poza tym to przyjaciele. Ufam im. Cała reszta żłopie wiadrami rum.
– A strzały w kaplicy?
– Ściągnęliśmy najgłośniej grający zespół na okolicznych wyspach… Poza tym przecież to było trzysta metrów w głębi lasu. Posłuchaj, Davidzie: nie ma tu nikogo oprócz całkowicie lojalnych przyjaciół i paru luzaczków, którzy nie mieliby nic nawet przeciwko wakacjom w Teheranie. Poza tym powtarzam ci, że bar przeżywa prawdziwe oblężenie.
– Zupełnie jak na balu maskowym w teatrze cieni… – mruknął Bourne, ostrożnie unosząc głowę i spoglądając w sufit. – Widać tylko jakieś miotające się gwałtownie postaci, ale nie wiadomo, kto jest kim ani o co właściwie chodzi.
– Nie bardzo pana rozumiem, profesorze. Co chcesz przez to powiedzieć?
– Nikt nie rodzi się terrorystą, Johnny. Ich się robi za pomocą metod, jakich nie znajdziesz w żadnym podręczniku metodyki nauczania. Niezależnie od przyczyn, które skłoniły ich do wkroczenia na tę ścieżkę – a mogą to być zarówno uzasadniona chęć zemsty, jak i chorobliwa megalomania – maskarada trwa bez chwili przerwy.
– I co z tego? – zapytał St. Jacques, marszcząc z zastanowieniem brwi.
– To, że aktorami kieruje się mówiąc, jakie ruchy mają wykonywać, ale nie wyjaśniając dlaczego.
– Tak właśnie robimy tutaj i to samo robi Henry na wodzie dookoła wyspy.
– Na pewno?
– Tak, do diabła!
– Ja myślałem o sobie to samo, ale okazało się, że nie miałem racji. Przeceniłem dużego, sprytnego dzieciaka, któremu powierzyłem pozornie proste zadanie, a nie doceniłem skromnego, przerażonego księdza, który dostał trzydzieści srebrników.
– O czym ty mówisz, do cholery?
– O Izmaelu i bracie Samuelu. Samuel musiał przyglądać się torturowaniu chłopaka oczami Torquemady.
– Torkuco?
– Problem polega głównie na tym, że nie znamy graczy. Na przykład Strażnicy, których sprowadziłeś do kaplicy…
– Nie jestem idiotą, Davidzie – zaprotestował St. Jacques, wpadając mu w słowo. – Kiedy kazałeś nam ją otoczyć, pozwoliłem sobie na odrobinę swobody i zabrałem tylko dwóch ludzi. To byli komandosi, najlepsi, jakich mam, i podobnie jak Henry ufam im bez zastrzeżeń.
– Henry? Chyba jest w porządku, prawda?
– Czasem potrafi dokuczyć jak wrzód na dupie, ale na wyspach nie ma nikogo lepszego.
– A gubernator?
– Głupi osioł.
– Henry wie o tym?
– Jasne. Nie zrobili go generałem tylko za jego mało reprezentacyjny wygląd; to nie tylko dobry żołnierz, ale i znakomity administrator. Załatwia tu masę rzeczy.
– Jesteś zupełnie pewien, że nie kontaktował się z gubernatorem?
– Powiedział, że da mi znać, kiedy będzie musiał to zrobić, a ja mu wierzę.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz, bo Jego Ekscelencja Gubernator pracuje dla Szakala.
– Co takiego? Nie wierzę!
– Lepiej uwierz, bo to prawda.
– Niewiarygodne!
– Wcale nie. Właśnie tak działa Szakal. Wyszukuje wszelkie możliwe słabości i wykorzystuje je bezlitośnie. Niewielu jest ludzi, których nie można w ten sposób kupić.
St. Jacques podszedł powoli do okna, usiłując przyswoić sobie nieprawdopodobną informację.
– W takim razie wyjaśniło się od razu kilka spraw. Gubernator pochodzi ze starej ziemiańskiej rodziny, ma brata na wysokim stanowisku w Foreign Office, bliskiego współpracownika premiera. Dlaczego został wysłany akurat tutaj, a właściwie dlaczego zgodził się, żeby go tu wysłano? Wydawałoby się, że powinny go interesować co najmniej Bermudy albo Wyspy Dziewicze. Plymouth może być stacją pośrednią, ale na pewno nie docelową.
– On nie został wysłany, tylko zesłany, Johnny. Carlos prawdopodobnie dowiedział się, za co, i miał go na swojej liście od wielu lat. Spora część ludzi czyta gazety i książki tylko po to, żeby znaleźć w nich jakieś wiadomości kompromitujące różne osoby, a Szakal w tym samym celu wertuje tomy ściśle tajnych raportów, zawierających więcej niż mogłyby zdobyć CIA, KGB, MI 5, MI 6 i Interpol razem wzięte… Po moim powrocie z Blackburne przy leciało pięć lub sześć hydroplanów. Kto był na pokładzie?
– Piloci – odpowiedział St. Jacques, odwracając się od okna. – Już ci mówiłem, że nikogo nie przywieźli, bo przylecieli po tych, którzy postanowili wyjechać.
– Rzeczywiście, mówiłeś. Przyglądałeś się?
– Komu?
– Tym samolotom.
– Żartujesz sobie? Musiałbym robić dziesięć rzeczy naraz.
– A ci dwaj czarni komandosi, którym podobno tak bardzo ufasz?
– Na litość boską, oni w tym czasie sprawdzali i rozstawiali strażników!
– A więc na dobrą sprawę nie wiemy, czy ktoś nie przyleciał którymś z tych samolotów, prawda? Mógł się ześlizgnąć do wody i ukryć za pontonem, może nawet w pobliżu rafy z piaszczystą łachą.
– Człowieku, ja znam tych pilotów od lat! Żaden z nich nie poszedłby na coś takiego!
– Chcesz po prostu powiedzieć, że to nieprawdopodobne?
– I to jeszcze jak!
– Dokładnie tak samo jak gubernator Montserrat współpracujący z Szakalem.
Właściciel Pensjonatu Spokoju wpatrywał się przez chwilę w twarz swojego szwagra.
– Człowieku, w jakim świecie ty żyjesz?
– W takim, w którym wolałbym ciebie nie widzieć, ale skoro już tu jesteś, musisz stosować się do jego reguł. Do moich reguł… – Błysk! Mignięcie wąskiego, ciemnoczerwonego promienia światła z roztaczającej się za oknem ciemności. Podczerwień! Bourne rzucił się na Johnny'ego, odtrącając go od okna. – Uciekaj stąd! – ryknął, zanim obaj runęli na podłogę. Niemal w tej samej chwili rozległy się trzy suche trzaśnięcia i trzy kule ugrzęzły w ścianie nad ich głowami.
– Co jest, do…
– On tam jest i chce, żebym o tym wiedział! – wyjaśnił Bourne, przygniatając Johny'ego ramieniem do podłogi, drugą ręką sięgając do kieszeni marynarki. – Wie, kim jesteś, i dlatego chce cię zabić. Należysz do mojej rodziny, a on właśnie tego pragnie: wymordować mi rodzinę, żebym oszalał z rozpaczy.
– Boże, co teraz zrobimy…?
– Ja to zrobię, nie ty – odparł Bourne, wyciągając z kieszeni flarę. – Wyślę mu wiadomość, żeby wiedział, że żyję i będę żył, kiedy on zgnije w ziemi. Zostań tutaj!
Jason oddarł czerwony pasek, podpalił flarę i zerwawszy się z podłogi, przebiegł wzdłuż drzwi balkonowych. Kiedy wyrzucił flarę na zewnątrz, rozległy się dwa kolejne, suche trzaśnięcia i dwa następne pociski wpadły do pokoju; jeden z nich rozbił lustro w toaletce.
– To MAC- 10 z tłumikiem! – syknął Delta, nieruchomiejąc pod przeciwległą ścianą i sięgając ręką do karku, w którym nagle odezwał się piekący ból. – Muszę się stąd wydostać!
– David, przecież jesteś ranny!
– Miło, że mi o tym mówisz.
Bourne poderwał się znowu na nogi i wybiegł z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. W salonie stanął twarzą w twarz z zaniepokojonym lekarzem.
– Słyszałem jakieś hałasy – powiedział doktor. – Wszystko w porządku?
– Muszę wyjść. Niech pan kładzie się na podłogę!
– Zaraz, chwileczkę! Ma pan cały bandaż we krwi, a szwy powinny…
– Na podłogę, durniu!
– Nie ma pan dwudziestu lat, panie Webb…
– Odpieprz się ode mnie! – ryknął Bourne. Ruszył biegiem do wyjścia, wypadł na zewnątrz i popędził oświetloną, betonową ścieżką w kierunku głównego budynku, niemal ogłuszony dźwiękami muzyki wydobywającymi się z zainstalowanych na drzewach głośników.
Jason pomyślał, że hałas powinien mu pomóc. Angus McLeod dotrzymał słowa: w okrągłej, przeszklonej jadalni zebrali się nie tylko wszyscy goście, ale także znaczna część personelu, a to oznaczało, że kameleon musi zmienić barwę skóry. Znał sposób myślenia Carlosa równie dobrze, jak swój własny, wiedział więc, że zabójca będzie robił dokładnie to samo, co on sam zrobiłby w podobnych okolicznościach. Wygłodniały wilk wtargnął do kryjówki swej zdezorientowanej ofiary i porwał kawał znakomitego mięsiwa; nie pozostało więc nic innego, jak zrzucić w ogóle skórę kameleona i przywdziać należącą do większego drapieżcy, na przykład tygrysa, który unicestwi Szakala jednym kłapnięciem szczęki… Dlaczego przywiązuje tak wielką wagę do symboli? Wiedział dlaczego, a świadomość ta napełniała go poczuciem pustki i tęsknotą za czymś, co minęło – nie był już Deltą, budzącym strach i przerażenie uczestnikiem "Meduzy", ani Jasonem Bourne'em z Paryża i Dalekiego Wschodu; starszy, znacznie starszy David Webb usiłował znaleźć dla siebie miejsce, próbując doszukiwać się sensu i porządku w szaleństwie i przemocy.
Nie! Odejdź ode mnie! Teraz tylko ja się liczę… Odejdź, Davidzie. Odejdź, na litość boską…!
Bourne skręcił raptownie ze ścieżki i pobiegł przez kłującą, tropikalną trawę w kierunku bocznego wejścia do budynku, lecz niemal natychmiast zwolnił, drzwi bowiem otworzyły się i pojawił się w nich jakiś człowiek; rozpoznawszy go, zaczął znowu biec. Był to jeden z niewielu pracowników zatrudnionych w pensjonacie, których znał, i jeden z jeszcze mniej licznej grupy, o których chciałby jak najprędzej zapomnieć: potwornie zarozumiały zastępca kierownika recepcji nazwiskiem Pritchard, gadatliwy, choć pracowity nudziarz, przypominający bez przerwy wszystkim o wysokiej pozycji zajmowanej na wyspach przez jego rodzinę, a szczególnie przez wuja, pełniącego funkcję wicedyrektora Urzędu Imigracyjnego. David Webb podejrzewał, że koligacje te nie pozostawały bez związku z bezproblemowym funkcjonowaniem Pensjonatu Spokoju.
– Pritchard! – zawołał Bourne, podchodząc do mężczyzny. – Masz plastry?
– Pan tutaj, sir? – zapytał ze zdumieniem ciemnoskóry urzędnik. – Powiedziano nam, że opuścił pan nas dziś po południu…
– Cholera!
– Proszę…? Mam na ustach bardzo współczujące kondolencje z powodu okropnej straty…
– Daruj je sobie, Pritchard, i trzymaj gębę na kłódkę, rozumiesz?
– Oczywiście. Nie mogłem być obecny dzisiaj rano, żeby pana serdecznie powitać, ani po południu, żeby pana pożegnać i wyrazić moje głębokie współczucie, bo pan St. Jay poprosił mnie, żebym pracował cały wieczór, a właściwie całą noc, jeśli chodzi o zupełną ścisłość, więc…
– Pritchard, nie mam czasu. Daj mi plaster i pamiętaj, żebyś nikomu, ale to nikomu nie mówił, że mnie widziałeś. Czy to jasne?
– Bez wątpienia, sir – odparł Pritchard, wręczając Jasonowi trzy różnej wielkości opakowania plastra opatrunkowego. – Tak zaufana informacja będzie u mnie najzupełniej bezpieczna, tak samo jak ta, że była tu pańska żona i dzieci… O Boże, wybacz mi! Błagam, niech mi pan wybaczy!
– Obaj ci wybaczymy, pod warunkiem że nie puścisz pary z ust.
– Są zamknięte na głucho, zapieczętowane! To dla mnie zaszczyt!
– Zabiję cię, jeśli go nie docenisz, rozumiesz?
– Słucham…?
– Tylko nie mdlej. Idź do willi i powiedz panu St. Jay, że dam mu znać, więc żeby tam został. Zapamiętałeś? Ma tam zostać. Ty zresztą też, jeśli chodzi o ścisłość.
– A może mógłbym…
– Nie ma mowy. No, ruszaj!
Gadatliwy młodzieniec popędził na przełaj przez trawnik, natomiast Bourne podbiegł do drzwi, otworzył je i wszedł do środka, a następnie wbiegł na piętro, przeskakując po dwa stopnie – jeszcze kilka lat temu byłyby trzy, nie dwa. Bez tchu w piersi wpadł do biura Johnny'ego, zamknął za sobą drzwi i skierował się prosto do szafy, w której jego szwagier trzymał zwykle zapasowe ubrania. Obaj mężczyźni byli mniej więcej tego samego wzrostu – czyli zbyt duzi, jak twierdziła Marie – i często pożyczali sobie nawzajem koszule i marynarki, kiedy przyjeżdżali do siebie w odwiedziny. Jason wybrał najmniej rzucający się w oczy strój: szare spodnie, brązową koszulę i ciemnogranatowy bawełniany sweter. Nic, co można by dostrzec z daleka w ciemności.
Zaczął się przebierać, kiedy nagle poczuł z lewej strony karku silne, bolesne ukłucie. Zaniepokojony i wściekły spojrzał w lustro; spowijający mu szyję bandaż był cały przesiąknięty krwią. Gwałtownym ruchem otworzył opakowanie z najszerszym plastrem. Nie miał czasu na zmianę opatrunku, mógł go jedynie wzmocnić i liczyć na to, że krwawienie samo ustanie. Okręciwszy szyję kilka razy plastrem, odciął go i wzmocnił kilkoma klamerkami. Teraz ruchy miał jeszcze bardziej utrudnione niż do tej pory, a jednocześnie nie mógł sobie pozwolić na to, żeby o tym myśleć.
Zmienił ubranie, postawił kołnierzyk koszuli i wsadził za pasek pistolet, a do kieszeni zwój żyłki… Kroki! Kiedy drzwi otwierały się, stał za nimi przy ścianie, z bronią w ręku. Do pokoju wszedł stary Fontaine; przez chwilę mierzył Bourne'a spokojnym spojrzeniem, po czym zamknął drzwi.
– Szukałem pana, choć szczerze mówiąc nie miałem pojęcia, czy pan jeszcze żyje – powiedział.
– Używamy radia tylko w ostateczności – odparł Jason, odrywając się od ściany. – Wydawało mi się, że pan się domyśli.
– Domyśliłem się. Ma pan rację; Carlos również może mieć radio, a poza tym nie jest przecież sam… Wie pan, co mam na myśli. Właśnie dlatego usiłowałem pana znaleźć. Dopiero teraz przyszło mi na myśl, że może pan być ze swoim szwagrem tutaj, w kwaterze głównej.
– To niezbyt rozsądne z pańskiej strony chodzić po otwartym terenie…
– Nie jestem idiotą, monsieur. Gdybym nim był, już dawno bym nie żył. Zachowywałem wszelkie środki ostrożności. Szczerze mówiąc, właśnie dla tego postanowiłem pana poszukać, założywszy oczywiście, że pan żyje.
– Żyję, a pan mnie znalazł. O co chodzi? Powinien pan siedzieć z sędzią w jednej z willi, a nie łazić po całym pensjonacie.
– Siedziałem, ale przyszedł mi do głowy pewien plan, stratageme. Wydaje mi się, że powinien pana zainteresować. Przedyskutowałem go z Brendanem…
– Z Brendanem?
– On ma tak na imię, monsieur. Uważa, że mój plan jest bardzo dobry, a to bardzo inteligentny człowiek, taki… sagace…
– Przebiegły? Nie wątpię, ale on nie jest z naszej branży.
– Udało mu się przeżyć. Jeśli spojrzeć na to z tej strony, to wszyscy jesteśmy z jednej branży. Jego zdaniem istnieje pewne ryzyko, ale tego chyba nie da się uniknąć, biorąc pod uwagę okoliczności.
– Na czym polega ten plan?
– Na tym, żeby wciągnąć Szakala w pułapkę, nie narażając na niebezpieczeństwo niewinnych ludzi.
– Pan rzeczywiście się tym przejmuje, prawda?
– Wyjaśniłem już panu dlaczego, więc nie będę się powtarzał. Na tej wyspie przebywają kobiety i mężczyźni, którzy…
– Proszę bardzo, niech pan mówi – przerwał mu z irytacją Bourne. – Jaki jest ten pański wspaniały plan? Tylko proszę pamiętać, że ja zamierzam dostać Szakala nawet wtedy, gdyby wszyscy mieli zostać zakładnikami. Nie jestem w nastroju do dobrodusznych pogaduszek. Już zbyt wiele z siebie dałem.
– A więc będziecie polować na siebie w ciemności? Dwaj podstarzali myśliwi, opanowani obsesyjną żądzą unicestwienia przeciwnika, obojętni na to, że ktoś oprócz nich może ucierpieć?
– Jeśli oczekuje pan współczucia, to niech pan idzie do kościoła i pomodli się do pańskiego Boga, który ma tę planetę głęboko gdzieś! Są tylko dwie możliwości: albo ma jakieś zboczone poczucie humoru, albo jest sadystą. A teraz proszę wreszcie zacząć mówić do rzeczy, bo jak nie, to zaraz stąd wychodzę.
– Przemyślałem sobie wszystko i…
– Dorzeczy!
– Znam monseigneura i sposób jego myślenia. Śmierć moją i mojej żony zaplanował w taki sposób, żeby nie odwrócić niczyjej uwagi od pańskiej tragedii i jego zwycięstwa nad panem. Na to miał przyjść czas później. Ujawnienie faktu, że ja, rzekomy bohater Francji, byłem w rzeczywistości narzędziem w jego rękach, stanowiłoby ostateczne potwierdzenie jego triumfu. Rozumie pan?
Jason przyglądał się przez dłuższą chwilę staremu mężczyźnie.
– Tak, rozumiem – powiedział wreszcie. – Właśnie na tym opieram wszystkie moje działania. Carlosa zżera megalomania. Wyobraża sobie, że jest królem piekła, i chce, by cały świat uznał jego panowanie. Uważa się za niedocenionego geniusza, niesłusznie stawianego na równi z najemnymi rzezimieszkami i zboczeńcami. Oczekuje werbli i fanfar, podczas gdy słyszy jedynie wycie policyjnych syren i rutynowe pytania zadawane przez zmęczonych policjantów.
– C'est vrai. Kiedyś skarżył mi się, że jest właściwie nie znany w Ameryce.
– Bo to prawda. Tam ludzie myślą, jeśli w ogóle o nim myślą, że to postać z książek albo filmów. Po raz pierwszy usiłował udowodnić, że tak nie jest, trzynaście lat temu, kiedy przyleciał z Paryża do Nowego Jorku, żeby mnie zabić.
– Poprawka, monsieur: to pan go zmusił, żeby tam za panem poleciał.
– Nieważne. To już i tak tylko historia. Co to wszystko ma wspólnego z pańskim planem?
– Mamy sposób, żeby zmusić Szakala, by spotkał się ze mną. Tutaj. Dzisiaj.
– Jak?
– Będę chodził po całym terenie tak, żeby on lub któryś z jego zwiadowców mógł mnie łatwo zobaczyć i usłyszeć.
– Dlaczego miałoby go to skłonić do spotkania z panem?
– Ponieważ nie będzie ze mną pielęgniarki, którą mi przydzielił, tylko ktoś inny, kogo nie zna, a kto nie miałby żadnego powodu, żeby mnie zabić.
Bourne znów przez chwilę przypatrywał się w milczeniu staremu Francuzowi.
– Przynęta – powiedział wreszcie.
– Tak atrakcyjna, że Carlos nie spocznie, dopóki mnie nie zgarnie i nie dowie się wszystkiego… Widzi pan, ja jestem dla niego bardzo ważny, a właściwie nie tyle ja sam, co raczej moja śmierć. W tym punkcie plan nie został zrealizowany, choć precyzja działania jest jego… diction. Jak to się mówi?
– Drugą naturą.
– Dzięki niej udawało mu się zawsze uchodzić z życiem i każde udane zabójstwo przysparzało mu sławy mordercy doskonałego. Aż do chwili, kiedy na Dalekim Wschodzie pojawił się Jason Bourne. Od tamtej pory nigdy już nie zaznał spokoju, ale pan o tym wszystkim doskonale wie…
– I nic mnie to nie obchodzi – przerwał mu Jason. – Co dalej?
– Kiedy mnie już nie będzie, Szakal ujawni, kim był w rzeczywistości rzekomy Jean Pierre Fontaine, bohater Francji: jego tworem, jego narzędziem śmierci, które miało zwabić w pułapkę Jasona Bourne'a. Jakiż to będzie triumf! Ale dopiero wtedy, kiedy ja umrę. Mówiąc najprościej, jestem niewygodny, bo za dużo wiem i mam zbyt wielu przyjaciół w rynsztokach Paryża. Nie, muszę umrzeć, żeby on mógł się sycić w pełni zwycięstwem.
– Jeśli tak, to zabije pana, jak tylko nadarzy mu się okazja.
– Na pewno nie, jeśli nie będzie jeszcze znał odpowiedzi na wszystkie pytania, monsieur. Gdzie się podziała pielęgniarka? Co się z nią stało? Czyżby le cameleon zdemaskował ją i zmusił, żeby przeszła na jego stronę? A może wpadły na jej ślad władze i wysłały ją wraz z dwiema strzykawkami do londyńskiej siedziby MI 6, skąd następnie trafi do Interpolu? Tak wiele pytań… Nie, nie zabije mnie dopóty, dopóki nie dowie się wszystkiego, co musi wiedzieć. Być może będzie na to potrzebował zaledwie kilku minut, ale mam nadzieję, że przed ich upływem znajdzie się pan przy moim boku, by mnie obronić.
– A ta osoba zastępująca pielęgniarkę? Ona na pewno zginie, niezależnie od tego, kto to będzie.
– Wcale nie. Przy pierwszej próbie nawiązania kontaktu odprawię ją w gniewie, jakbym był z czegoś niezadowolony, a wcześniej będę narzekał głośno na brak tego opiekuńczego anioła, który tak bardzo troszczył się o moją żonę: Co się stało z pielęgniarką? Dokąd poszła? Dlaczego nie widziałem jej przez cały dzień? Oczywiście będę miał przy sobie włączony nadajnik. Kiedy zbliży się do mnie jeden z ludzi Carlosa, zacznę zadawać pytania, jakie
zawsze w takich sytuacjach zadają starzy ludzie: Dokąd mnie prowadzi? Po co tam idziemy? Pan ruszy za mną, mam nadzieję, że odpowiednio przygotowany. Jeśli pan tak postąpi, dostanie pan Szakala w swoje ręce.
Trzymając prosto głowę na sztywnym karku, Bourne podszedł do biurka Johnny'ego i usiadł na krawędzi.
– Pański przyjaciel, sędzia Brendan coś tam, chyba ma rację…
– Prefontaine. Choć ja naprawdę wcale nie nazywam się Fontaine, doszliśmy do wniosku, że to jednak ta sama rodzina.
Kiedy w osiemnastym wieku jej członkowie wyjechali z Lafayette'em z Alzacji i Lotaryngii do Ameryki, dodali owo Pre dla odróżnienia od tych Fontaine'ów, którzy rozproszyli się w tym samym czasie po całej Francji.
– On to panu powiedział?
– Jest nadzwyczaj mądrym człowiekiem, przecież kiedyś był nawet sędzią.
– Lafayette pochodził z Alzacji i Lotaryngii?
– Nie wiem, monsieur. Nigdy tam nie byłem.
– Tak, on rzeczywiście jest mądrym człowiekiem… Wracając do rzeczy: chyba ma rację. Pański plan jest interesujący, choć wiąże się z nim pewne ryzyko. Będę z panem szczery, Fontaine: nie obchodzi mnie ani trochę, co się stanie z panem i z tą fałszywą pielęgniarką. Zależy mi tylko na Szakalu, a jeżeli cenę będzie stanowiło pańskie życie i życie jakiejś obcej kobiety, to nie zawaham się ani chwili. Chcę, żeby pan o tym wiedział.
Stary Francuz skierował na Jasona rozbawione spojrzenie swoich załzawionych oczu i roześmiał się cicho.
– Jest pan pełen przeciwieństw – powiedział. – Jason Bourne nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Zachowałby milczenie, zgadzając się bez żadnego komentarza na moją propozycję, choć w duchu powziąłby dokładnie takie samo postanowienie. Ale z mężem pani Webb sprawa wygląda zupełnie inaczej: on się nie zgadza i żąda, aby go wysłuchano. – Nagle głos Fotitaine'a stał się ostry niczym brzytwa. – Niech pan się go pozbędzie, monsieur Bourne. Nie on ma mi zapewnić bezpieczeństwo i nie on zabije Szakala. Niech pan się go natychmiast pozbędzie!
– Już go nie ma, daję panu słowo. – Kameleon zerwał się na nogi i skrzywił, czując kolejne szarpnięcie bólu. – Pora ruszać.
Zespół muzyczny w dalszym ciągu produkował z zapałem ogłuszającą kakofonię dźwięków; teraz jednak jej zasięg był ograniczony do przeszklonej jadalni i sąsiadującego z nią głównego holu. St. Jacques wydał polecenie, by wyłączono głośniki rozmieszczone na zewnątrz, sam zaś przeszedł do głównego budynku pod eskortą dwóch uzbrojonych w karabiny uzi komandosów, w towarzystwie kanadyjskiego lekarza i gadającego niemal bez chwili przerwy Pritcharda. Tryskający entuzjazmem urzędnik otrzymał polecenie powrotu na swoje stanowisko w recepcji i nieinformowania nikogo o wydarzeniach, których był świadkiem w ciągu minionej godziny.
– Będę milczał jak grób, sir. Gdyby ktoś mnie pytał, powiem, że rozmawiałem przez telefon z Montserrat.
– O czym?
– No, myślałem…
– Więc lepiej nie myśl. Sprawdzałeś wille przy zachodniej ścieżce, to wszystko.
Bp Tak jest, proszę pana. – Pritchard, z którego nagle jakby uszło powietrze, skierował się do drzwi i wyszedł.
– Wątpię, czy to, co powie, będzie miało jakiekolwiek znaczenie – zauważył bezimienny kanadyjski lekarz. – Teraz mamy tu prawdziwe małe zoo. Wydarzenia wczorajszego wieczoru w połączeniu z dzisiejszym słońcem i ogromnymi ilościami alkoholu sprawią, że rano wszyscy będą mieli kolosalne poczucie winy. Aha, moja żona nie przypuszcza, żeby twój meteorolog miał zbyt wiele do powiedzenia.
– Jak to?
– Nieźle sobie golnął, a poza tym nawet gdyby był w stanie cokolwiek wybełkotać, to nie znalazłby choćby pięciu w miarę trzeźwych słuchaczy.
– Lepiej tam zejdę. Równie dobrze możemy z tego zrobić jakąś zabawę. Dzięki temu oszczędzę Scotty'emu wydania dziesięciu tysięcy dolarów, a im więcej będzie zamieszania, tym lepiej. Porozmawiam z zespołem i obsługą baru i zaraz wracam.
– Możesz nas już nie zastać – zdążył mu jeszcze rzucić Bourne. Otworzyły się drzwi łazienki i do gabinetu weszła wysoka ciemnoskóra dziewczyna w stroju pielęgniarki. Fontaine natychmiast podszedł do niej i przyjrzał się jej uważnie.
– Znakomicie wyglądasz, moje dziecko – powiedział stary Francuz. – Pamiętaj, że podczas przechadzki będę cię trzymał pod rękę, ale kiedy podniosę głos i każę ci odejść, natychmiast to zrobisz, dobrze?
– Tak, proszę pana. Mam sobie pójść, tak jakbym zezłościła się na pana.
– Otóż to. Nie masz się czego obawiać, to tylko taka zabawa. Chcemy porozmawiać z kimś, kto jest bardzo nieśmiały.
– Jak tam pański kark? – zapytał lekarz Jasona, nie mogąc dostrzec bandaża pod podniesionym kołnierzykiem koszuli.
– W porządku – odparł Bourne.
– Chciałbym go obejrzeć – powiedział Kanadyjczyk, robiąc krok w jego stronę.
– Dziękuję, doktorze, ale nie teraz. Proponuję, żeby zszedł pan na dół i dołączył do swojej żony.
– Spodziewałem się, że to usłyszę, ale czy pozwoli pan coś sobie szybko powiedzieć?
– Bardzo szybko.
– Jestem lekarzem. Wielokrotnie musiałem robić rzeczy, które mi się nie podobały, a ta właśnie do takich należy. Jednak kiedy myślę o tamtym chłopaku i o tym, co mu zrobili…
– Doktorze… – ponaglił go Jason.
– Tak, tak, rozumiem. W każdym razie, gdyby mnie pan potrzebował, jestem tutaj. Chciałem, żeby pan o tym wiedział. Wstydzę się tego, co wcześniej powiedziałem. Widziałem to, co widziałem, mam imię i nazwisko, i w razie potrzeby jestem gotów zeznawać przed sądem. Innymi słowy, cofam moje zastrzeżenia.
– Nie będzie żadnych sądów ani zeznań, doktorze.
– Naprawdę? Ale przecież tu popełniono poważne przestępstwa!
– Wiem o tym – odparł krótko Bourne. – Jestem panu bardzo wdzięczny za pomoc, ale nic więcej nie powinno pana interesować.
– Rozumiem… – mruknął lekarz, przypatrując się dziwnie Jasonowi. – W takim razie już sobie pójdę. – Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze i od wrócił. – Byłoby dobrze, gdyby później pozwolił mi pan rzucić okiem na kark. Jeśli będzie go pan jeszcze miał, rzecz jasna.
Kiedy doktor wyszedł, Bourne natychmiast zwrócił się do Fontaine'a.
– Jesteście gotowi?
– Jak najbardziej – odparł Francuz, uśmiechając się do wysokiej, ciemnoskórej kobiety. – Moja droga, co masz zamiar zrobić z pieniędzmi, które dzisiaj zarobisz?
Dziewczyna zachichotała wstydliwie, pokazując śnieżnobiałe, idealnie równe zęby.
– Mam chłopaka, proszę pana. Kupię mu jakiś ładny prezent.
– To bardzo miłe. A jak on ma na imię?
– Izmael, sir.
– Chodźmy już – powiedział Jason Bourne.
Plan nie był trudny do wprowadzenia w życie i podobnie jak wszystkie dobre plany, choć dość złożony, nie nastręczał żadnych trudności w czasie realizacji. Trasa spaceru Fontaine'a po terenie pensjonatu została dokładnie przygotowana. Najpierw, oczywiście w towarzystwie młodej kobiety, miał wrócić do willi, najprawdopodobniej po to, by przed zalecaną przez lekarzy wieczorną przechadzką zajrzeć na chwilę do żony. Potem stary człowiek i pielęgniarka mieli wędrować w tę i z powrotem po dobrze oświetlonej ścieżce, od czasu do czasu zbaczając na trawnik, zależnie od grymasu zaawansowanego wiekiem mężczyzny. Był to widok doskonale znany na całym świecie: słabowity, drażliwy starzec urągający swemu opiekunowi.
Dwaj byli komandosi, jeden dość niski, drugi raczej wysoki, ukryli się w pobliżu miejsca, w którym nieznośny Francuz miał rozstać się ze swoją pielęgniarką. Kiedy starzec i dziewczyna minęli to miejsce, jeden z komandosów podążył w ciemności za nimi, poruszając się po ścieżkach znanych tylko im dwóm; biegły tuż za murem, powyżej splątanej gęstwiny, która porastała schodzącą stromo do plaży skarpę. Po chwili drugi poszedł za nim. Poruszali się niczym dwa ogromne czarne pająki, przeskakując bez wysiłku ze skały na skałę, czepiając się lian, pnączy i gałęzi, nie pozwalając się zbytnio oddalić swoim podopiecznym. Bourne trzymał się nieco z tyłu, z głośniczka jego miniaturowego radia cały czas dobiegał gniewny głos Fontaine'a:
– Gdzie jest tamta pielęgniarka? Gdzie jest ta urocza dziewczyna, która tak wspaniale opiekuje się moją żoną? Dlaczego jej nie ma? Nie widziałem jej przez cały dzień!
Powtarzał pretensje i oskarżenia coraz głośniej, z narastającą irytacją.
Jason poślizgnął się. Utknął! Jego stopa utkwiła między dwoma grubymi, splątanymi lianami. Nie mógł jej uwolnić, nie miał siły! Poruszył raptownie głową i w tej samej chwili poczuł, jak w szyję wbijają mu się grube igły bólu. To nic. Szarp, ciągnij, kop…! Z pękającymi płucami i koszulą przesiąkniętą krwią zdołał się wreszcie wyrwać i ruszył po omacku przed siebie.
Nagle ciemność rozjaśniły kolorowe światła; Fontaine i pielęgniarka dotarli do kaplicy, gdzie według planu powinni przez chwilę zaczekać, aby stary Francuz mógł zebrać siły, a potem ruszyć z powrotem w kierunku willi. Przy wejściu do zrujnowanej świątyni St. Jacques postawił strażnika, więc było raczej mało prawdopodobne, żeby ktoś właśnie tutaj próbował nawiązać kontakt. Mimo to Jason usłyszał przez radio słowa, po których fałszywa pielęgniarka powinna natychmiast opuścić swego podopiecznego.
– Odejdź ode mnie! – wrzasnął Fontaine. – Nie podobasz mi się! Gdzie jest nasza pielęgniarka? Co z nią zrobiliście?
Dwaj komandosi przywarli do ziemi u podnóża muru oddzielającego ścieżkę od tropikalnej gęstwiny, po czym odwrócili się i spojrzeli na Jasona. Zrozumiał doskonale wyraz ich twarzy, oświetlonych niesamowitym, różnobarwnym blaskiem; teraz wszystko było w jego rękach. Oni wykonali swoje zadanie, eskortując go i doprowadzając do nieprzyjaciela. Reszta należała do niego.
Niespodziewany rozwój wydarzeń rzadko kiedy napełniał Bourne'a niepokojem, ale tym razem tak właśnie się stało. Czy Fontaine popełnił błąd? Czyżby starzec zapomniał o strażniku i przez pomyłkę wziął go za jednego z ludzi Carlosa? Może pracujący dla Johnny'ego człowiek zareagował zaskoczeniem na pojawienie się niespodziewanych gości, co było całkiem zrozumiałe, a stary Francuz błędnie zinterpretował jego zachowanie? Należało brać pod uwagę taką ewentualność, ale zważywszy na kwalifikacje Fontaine'a i jego bez wątpienia wzmożoną czujność, pomyłka raczej nie wchodziła w grę.
Zaraz potem w umyśle Bourne'a pojawiła się inna myśl, budząca rozpacz i odrazę. A może strażnik został zamordowany lub przekupiony, a na jego miejsce podstawiono innego? Carlos był mistrzem, jeśli chodzi o przekupywanie ludzi. Podobno podczas przygotowań do zabójstwa Anwara Sadata nie oddał nawet jednego strzału, tylko dopilnował, żeby podczas parady prezydentowi Egiptu nie towarzyszyli doświadczeni funkcjonariusze ochrony osobistej, lecz świeżo zwerbowani rekruci. Wydane na to pieniądze zwróciły mu się stokrotnie za sprawą antyizraelskich ugrupowań działających na Bliskim Wschodzie. Jeśli tak było naprawdę, to zadanie, jakie Szakal miał zrealizować na Wyspie Spokoju, musiało być dla niego dziecinną igraszką.
Jason wspiął się na palce, chwycił za krawędź muru i powoli, z ogromnym wysiłkiem wciągnął się na szczyt, przenosząc uchwyt na drugą stronę. Ból w karku odezwał się ze wzmożoną siłą. Kiedy jego głowa wychyliła się ponad krawędź, Bourne znieruchomiał, oszołomiony widokiem.
Fontaine stał jak wryty z otwartymi szeroko ze zdumienia ustami, wpatrując się wybałuszonymi oczami w starego mężczyznę ubranego w lekki, brązowy garnitur, który podszedł do niego i uściskał go serdecznie. Bohater Francji ożył i odepchnął go rozpaczliwie.
– Claude! – z ukrytego w kieszeni Jasona radia dobiegł niedowierzający głos Fontaine'a. – Quelle secousse! Vous etes ici!
– Monseigneur wyświadczył mi tę wielką łaskę – odparł również po francusku mężczyzna. – Mogę zobaczyć po raz ostatni moją siostrę i pocieszyć mego przyjaciela, jej męża. Jestem tutaj, z wami!
– Z nami? On przywiózł cię tutaj? Tak, oczywiście…
– Mam cię do niego zaprowadzić. Chce z tobą rozmawiać.
– Czy ty wiesz, co robisz…? Co zrobiłeś?
– Jestem z tobą i z nią. Tylko to się liczy.
– Ona nie żyje! Ta kobieta zabiła ją wczoraj w nocy. Oboje mieliśmy zginąć!
Wyłącz radio!!! – ryknął bezgłośnie Jason. Wyłącz radio! Ale było już za późno. Drzwi kaplicy otworzyły się i na zalaną blaskiem różnobarwnych świateł ścieżkę wyszedł młody, jasnowłosy mężczyzna o szerokich barach i aroganckich rysach twarzy. Czyżby Szakal szykował już swego następcę?
– Proszę pójść ze mną- odezwał się po francusku grzecznym, ale nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. – Ty zostań tutaj – zwrócił się do starca w brązowym garniturze. – Strzelaj, jak tylko usłyszysz coś podejrzanego. Wyjmij pistolet.
– Oui, monsieur.
Jason przyglądał się bezradnie, jak Fontaine znika we wnętrzu kaplicy. W chwilę potem ukryte w kieszeni radio zatrzeszczało głośno, po czym umilkło; zniszczono nadajnik Francuza. Jednak coś było tu nie tak, coś nie pasowało, a może przeciwnie, układało się zbyt symetrycznie… Dlaczego Carlos miałby powtórnie korzystać z tej samej pułapki? Sprowadzenie na wyspę brata żony Fontaine'a było nieoczekiwanym i znakomitym posunięciem, godnym Szakala, potęgującym i tak już ogromne zamieszanie i niepewność, ale żeby jeszcze raz wracać do kaplicy… Było to zbyt uporządkowane i oczywiste, a tym samym niewłaściwe.
A jeśli właśnie dlatego słuszne…? Czyżby na tym miała polegać swoista logika zabójcy, któremu od niemal trzydziestu lat udawało się wodzić za nos służby wywiadowcze niemal wszystkich krajów? "To szaleństwo, on tego nie zrobi!" "Zrobi, właśnie dlatego, że to szaleństwo…" Czy Szakal jest w kaplicy? Jeżeli nie tam, to gdzie? Gdzie tym razem zastawił pułapkę?
Śmiertelna partia szachów okazała się nie tylko nadzwyczaj skomplikowana, ale i obfitująca w niezwykłe subtelności. Inni mogą zginąć, lecz z nich dwóch przeżyje tylko jeden. Śmierć dla siewcy śmierci lub dla tego, który odważył się stawić mu czoło. Jeden pragnie utrzymać i potwierdzić swoją legendę, drugi ocalić swoją rodzinę. Pod tym względem Carlos miał przewagę, w ostateczności byłby bowiem gotów, tak jak powiedział Fontaine, rzucić wszystko na szalę, gdyż stał już nad otwartym grobem i na niczym mu nie zależało. Bourne przeciwnie – chciał żyć, bo kiedyś stracił już żonę i dzieci, których prawie nie pamiętał. Nie mógł dopuścić, żeby coś takiego zdarzyło się po raz drugi!
Jason zsunął się z muru na schodzący ostro ku plaży teren i podpełzł do dwóch byłych komandosów.
– Zabrali go do środka – szepnął.
– A gdzie strażnik? – zapytał gniewnie jeden z mężczyzn. – Sam go tam postawiłem i wydałem wyraźne rozkazy. Nikt nie miał prawa wchodzić do wnętrza! Miał meldować przez radio natychmiast, jak tylko by kogoś zobaczył.
– Obawiam się, że go nie widział.
– Kogo?
– Blondyna mówiącego po francusku.
Czarnoskórzy komandosi spojrzeli szybko na siebie, po czym natychmiast utkwili wzrok w Bournie.
– Proszą go opisać – powiedział spokojnie drugi.
– Średniego wzrostu, barczysty…
– Wystarczy – przerwał mu były żołnierz. – Nasz człowiek widział go, proszę pana. To oficer policji. Zna kilka języków i jest szefem wydziału do walki z narkotykami.
– Ale skąd się tutaj wziął, mon? – zapytał jego kolega. – Pan Saint Jay powiedział, że policja o niczym nie wie.
– Sir Henry, mon. Wziął sześć czy siedem łodzi i kazał im pływać dookoła wyspy, żeby nikt nie mógł uciec. To policyjne łodzie, mon. Sir Henry powiedział, że to ćwiczenia, więc nic dziwnego, że szef wydziału narkotyków… – Komandos umilkł w pół zdania i wybałuszył oczy na swego towarzysza. – Skoro tak, to dlaczego nie jest na wodzie, w jednej z łodzi?
– Lubicie go? – zapytał wiedziony instynktem Bourne. Jego samego zaskoczyło to pytanie. – Chodzi mi o to, czy go poważacie? Mogę się mylić, ale mam przeczucie, że…
– Nie myli się pan, sir – przerwał mu pierwszy komandos. – To okrutny człowiek i nie lubi Pendżabczyków, jak nas nazywa. Bardzo łatwo oskarża ludzi i wielu z jego powodu straciło pracę.
– Dlaczego nie pozbędziecie się go, nie złożycie na niego skargi? Brytyjczycy na pewno by was wysłuchali.
– Ale nie gubernator, proszę pana. On bardzo go lubi. Są dobrymi przyjaciółmi i często wypływają razem na ryby.
– Rozumiem. – Jason rzeczywiście zaczynał powoli wszystko rozumieć i dlatego ogarniał go coraz większy strach. – Saint Jay wspomniał mi kiedyś, że za kaplicą jest jakaś ścieżka. Podobno może być zarośnięta, ale na pewno tam jest.
– Zgadza się – potwierdził pierwszy komandos. – Ludzie z obsługi schodzą tamtędy nad wodę.
– Ile ma długości?
– Jakieś trzydzieści pięć, może czterdzieści metrów. Prowadzi do urwiska, w którym są wykute schody.
– Który z was jest szybszy? – zapytał Bourne, wyjmując z kieszeni zwój żyłki.
– Ja!
– Ja!
– Wolę ciebie. – Jason wskazał ruchem głowy na niższego i wręczył mu żyłkę. – Zejdź do tej ścieżki i przeciągnij w poprzek żyłkę. Przywiąż ją do pni albo grubych gałęzi. Nikt nie może cię zobaczyć, więc musisz bardzo uważać.
– Może pan się nie obawiać, mon!
– Masz nóż?
– A czy mam oczy?
– Dobra. Daj mi swój pistolet. Pośpiesz się!
Niski komandos zniknął w wypełnionej gęstwiną ciemności.
– Ja jestem dużo szybszy, proszę pana, bo mam dłuższe nogi – zauważył drugi.
– Właśnie dlatego posłałem jego, nie ciebie, i ty chyba o tym dobrze wiesz. Tutaj długie nogi nie pomagają, tylko przeszkadzają – o tym z kolei ja wiem. Poza tym, on jest niższy, więc trudniej go zauważyć.
– Mniejsi zawsze dostają lepsze przydziały. Na defiladzie idą z przodu, przed nami, każą nam walczyć na ringu według przepisów, których nie rozumiemy, ale na froncie to im trafiają się żarówy.
– Żarówy…? Łatwiejsze zadania?
– Eee…
– Trudniejsze? – Tak, mon!
– Więc masz się z czego cieszyć, dryblasie.
– Co teraz zrobimy, sir?
Bourne zerknął w górę, na mur i wydobywającą się zza niego kolorową poświatę.
– Po prostu zaczekamy. Nie śpiewa się wtedy pieśni, tylko się nienawidzi tych, którzy muszą zginąć, żebyś ty żył. Poza tym nie robi się dokładnie nic. Można tylko myśleć o tym, co robi lub czego nie robi przeciwnik i czy przypadkiem nie wpadł na pomysł, którego ty nie wziąłeś pod uwagę. Jak to ktoś kiedyś powiedział: wolałbym teraz być w Filadelfii.
– Gdzie, mon?
– Nieważne, bo to i tak nieprawda.
Nagle wieczorną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk, a zaraz potem rozpaczliwe słowa:
– Non, non! Vous etes monstrueux…! Arretez, arretez…!
– Teraz! – ryknął Jason i przełożywszy sobie przez ramię pas podtrzymujący pistolet maszynowy, skoczył na mur, podciągając się na jego szczyt raptownym ruchem ramion, czując, jak krew rozlewa mu się gorącym strumieniem po karku. Utknął! Nie miał siły przejść na drugą stronę! W następnej chwili pociągnęły go czyjeś mocne ręce i spadł ciężko na ziemię.
– Światła! – krzyknął. – Strzelaj do świateł!
Uzi zaterkotał donośnie i szkła zainstalowanych wzdłuż ścieżki reflektorów rozprysły się w drobny mak. Znowu silne, czarne ręce pomogły Jasonowi wstać na nogi i pchnęły go w nieprzeniknioną ciemność. W następnym ułamku sekundy rozciął ją poruszający się szybko we wszystkie strony żółty stożek światła mocnej latarki, trzymanej przez komandosa w lewej ręce. Na ścieżce leżała skurczona postać ubranego w brązowy garnitur starca z rozciętym szeroko gardłem.
– Stójcie! – dobiegł z wnętrza kaplicy głos Fontaine'a. – Na litość boską, zostańcie tam, gdzie jesteście!
Przez uchylone drzwi widać było migoczące elektryczne świece. Zbliżali się ostrożnie do wejścia z pistoletami gotowymi do otwarcia ognia… Ale okazali się zupełnie nie przygotowani na widok, jaki ujrzeli. Bourne zamknął na chwilę oczy, nie mogąc go znieść. Stary Fontaine, tak jak niedawno młody Izmael, wisiał na balustradzie pod pustym otworem okiennym po wypchniętym siłą podmuchu witrażu. Z głębokich ran na jego twarzy sączyła się powoli krew, ciało zaś było omotane cienkimi kablami prowadzącymi do stojących po obu stronach kaplicy czarnych skrzyń.
– Odejdźcie! – krzyknął Fontaine. – Uciekajcie, głupcy! Materiały wybuchowe…
– O, Boże!
– Niech pan po mnie nie rozpacza, monsieur le cameleon. Z radością dołączę do mojej żony. Ten świat jest zbyt okropny nawet dla mnie. Już mnie nie bawi. Uciekajcie! Wszystko zaraz wybuchnie, obserwują nas!
– Szybko! – ryknął komandos i rzucił się w bok, chwytając Bourne'a za marynarkę. Obaj potoczyli się między rosnące przy ścieżce krzewy.
Eksplozja, która nastąpiła w ułamek sekundy potem, była potężna, przeraźliwie głośna i towarzyszył jej oślepiający płomień. Można było odnieść wrażenie, iż w niewielką wyspę uderzył pocisk z głowicą termojądrową. Ogień buchnął wysoko w nocne niebo, lecz zaraz przygasł, pozostawiając po sobie rozżarzone pogorzelisko.
– Ścieżka! – wycharczał Jason, unosząc się z trudem na nogi. – Musimy dotrzeć do ścieżki!
– Jest pan w marnej formie, mon…
– Ty zajmij się sobą, a ja sobą!
– Zdaje się, że przed chwilą zająłem się nami obydwoma.
– Więc dostaniesz pieprzony medal, a ja dorzucę ci kupę forsy, ale teraz prowadź do ścieżki!
Przedzierając się przez tropikalną gęstwinę, dwaj mężczyźni dotarli wreszcie do zarośniętej dróżki zaczynającej się nie dalej niż dziesięć metrów za dymiącymi ruinami kaplicy. Ukryli się na jej skraju, a po nie więcej niż kilku sekundach znalazł ich tu niższy komandos.
– Są przy południowym skraju palmowego zagajnika – szepnął. – Czekają, aż dym się rozrzedzi, żeby sprawdzić, czy ktoś ocalał, ale nie mogą czekać zbyt długo.
– Byłeś tutaj? – zapytał ze zdumieniem Jason. – Z nimi?
– Już panu mówiłem, mon. Dla mnie to żaden problem.
– Co tu się właściwie działo? Ilu ich jest?
– Było czterech, sir Jednego zabiłem i zająłem jego miejsce. Był czarny, Więc w ciemności nikt nie zauważył różnicy. Poderżnąłem mu po cichu gardło.
– Kto został?
– Ten policjant z Montserrat i jeszcze dwóch…
– Opisz ich!
– Nie widziałem zbyt dokładnie, ale wydaje mi się, że jeden też jest czarny, wysoki i prawie zupełnie łysy. Drugi cały czas miał na sobie jakieś dziwne ubranie z zasłoną na głowę, coś w rodzaju woalki albo damskiego kapelusza…
– Kobieta?
– Możliwe, sir.
– Kobieta…?Muszą się stąd jakoś wydostać… On musi się stąd wydostać!
– Na pewno lada chwila wbiegną na ścieżkę i popędzą na plażę, a tam schowają się na skraju lasu i zaczekają na łódź, która po nich przypłynie. Nie mają wyboru. Nie mogą wrócić do pensjonatu, bo natychmiast zostaną zauważeni, a poza tym na pewno usłyszano tam eksplozję.
– Posłuchaj! – szepnął chrapliwym głosem Bourne. – Wśród tych ludzi jest jeden, którego muszę dostać w swoje ręce, więc nie strzelaj, bo na pewno uda mi się go rozpoznać, kiedy go zobaczę. Tamci dwaj nic mnie nie obchodzą. Można ich wyłapać później.
Niespodziewanie w tropikalnym lesie rozległ się gwałtowny terkot broni maszynowej, któremu towarzyszyły krzyki dobiegające z jeszcze niedawno rzęsiście oświetlonej ścieżki prowadzącej do kaplicy, a zaraz potem na zarośniętą dróżkę wypadły jedna po drugiej trzy postaci. Pierwszy potknął się o przeciągniętą między drzewami żyłkę szef wydziału narkotyków z Montserrat. Biegnący jako drugi wysoki, ciemnoskóry mężczyzna o niemal zupełnie pozbawionej włosów głowie wylądował na nim, ale natychmiast zerwał się na nogi i posłał wzdłuż ścieżki gęstą serię z pistoletu maszynowego, przecinając rozpięte w poprzek kawałki żyłki. Dopiero wtedy pojawiła się trzecia postać, jednak nie była to kobieta, tylko mężczyzna w sutannie. Ksiądz. To on! Szakal!
Bourne zerwał się na nogi i ściskając w dłoniach pistolet maszynowy, wyskoczył na ścieżkę. Zwyciężył! Wreszcie odzyska spokój i rodzinę! W chwili gdy odziana w sutannę sylwetka dotarła do szczytu wykutych w skalistym urwisku schodów, Jason nacisnął spust.
Ksiądz zgiął się wpół, zachwiał, po czym runął w dół, tocząc się po stopniach wyciosanych w wulkanicznej skale, by wreszcie znieruchomieć na piasku. Bourne popędził po schodach, a za nim dwaj komandosi. Znalazłszy się na plaży, podbiegł do ciała i odsunął zakrwawiony kaptur, by z niedowierzaniem i przerażeniem utkwić wzrok w twarzy Samuela, kapłana z Wyspy Spokoju, Judasza, który sprzedał Szakalowi duszę za trzydzieści srebrników.
Nagle gdzieś z boku rozległ się ryk potężnych silników i zza skał wyłoniła się wielka łódź, pędząca w kierunku przerwy w łańcuchu raf. Z jej dziobu wystrzelił silny strumień światła, wydobywając z ciemności szczyty rozkołysanych fal i trzepoczącą banderę ze znakiem brygady antynarkotykowej. Carlos! Terrorysta nie był kameleonem, ale także się zmienił. Postarzał się, schudł i wyłysiał, nie przypominał już niemal w niczym silnie zbudowanego mężczyzny, jakim zapamiętał go Jason. Tylko rysy śniadej, latynoskiej twarzy, teraz jeszcze dodatkowo przyciemnionej działaniem słońca, pozostały te same. Uciekł!
W chwili gdy dotarł do wąskiego gardła między rafami, silniki zawyły na zwiększonych obrotach i śruby, wściekle młócąc wodę, wypchnęły łódź na otwarte morze. Zaraz potem rozległy się słowa wypowiedziane po angielsku z silnym obcym akcentem, wzmocnione przez nadający im metaliczne brzmienie głośnik:
– Paryż, Bourne! Paryż, jeśli masz dosyć odwagi! A może woli pan pewien uniwersytet w Maine, doktorze Webb?
Bourne runął w liżące piaszczysty brzeg fale, a krew z otwartej rany na jego karku zmieszała się ze słoną wodą.