Boeing 747 linii Air France lecący z Martyniki okrążył lotnisko Orły; był wczesny wieczór, a samolot miał pięć godzin i dwadzieścia dwie minuty opóźnienia spowodowanego złymi warunkami atmosferycznymi nad Morzem Karaibskim. Kiedy pilot ustawił samolot w linii pasa, oficer pokładowy potwierdził wieży otrzymanie zezwolenia na lądowanie, po czym zmienił częstotliwość i przekazał po francusku jeszcze jedną wiadomość, przeznaczoną dla zupełnie innych uszu:
– Deuxieme, ładunek specjalny. Proszę przekazać odbiorcy, żeby czekał w miejscu przeznaczenia. Dziękuję, koniec.
– Informacja przyjęta i przekazana – nadeszła lakoniczna odpowiedź. – Koniec.
Wspomniany ładunek specjalny siedział po lewej stronie kabiny pierwszej klasy; zgodnie z poleceniem Deuxieme Bureau, działającego w ścisłej współpracy z Waszyngtonem, miejsce obok niego było puste. Zniecierpliwiony, rozdrażniony, a także bliski niemal całkowitego wyczerpania z powodu uniemożliwiającego jakikolwiek sen bandaża Bourne analizował po raz kolejny wydarzenia ostatnich dziewiętnastu godzin. Mówiąc najoględniej, nie potoczyły się one tak gładko, jak tego oczekiwał Conklin. Deuxieme stawiało opór przez ponad sześć godzin wypełnionych gorączkowymi rozmowami telefonicznymi między Waszyngtonem, Paryżem i miejscowością Vienna w stanie Wirginia. Największą przeszkodą był fakt, iż CIA nie mogła ujawnić, o kogo właściwie chodzi; jedynym człowiekiem uprawnionym do podania nazwiska Bourne'a był Aleksander Conklin, który kategorycznie odmówił, wiedząc, jak wielkie są wpływy Szakala w Paryżu. Wreszcie uświadomiwszy sobie, że w Paryżu jest właśnie pora lunchu, Conklin zaczął w desperacji obdzwaniać ze zwykłego telefonu wszystkie kawiarnie w Rive Gauche, by w jednej z nich, przy rue de Vaugirard, znaleźć wreszcie starego przyjaciela z Deuxieme.
– Pamiętasz jeszcze tinamu i pewnego Amerykanina, wówczas trochę młodszego niż teraz, który pomógł ci w kilku sprawach?
– Ach, tinamu! Ptak o małych skrzydłach i groźnych nogach. To były stare, dobre czasy. Nigdy nie zapomnę tego Amerykanina, bo wkrótce potem ogłoszono go świętym.
– To dobrze, bo jesteś mi potrzebny.
– Czy to ty, Aleks?
– Owszem, a w dodatku mam problem z D. Bureau.
– Już go nie masz.
Tak też się stało, ale na pogodę nikt nie mógł mieć żadnego wpływu. Sztorm, który dwa dni wcześniej zaatakował wyspy Leeward, był jedynie preludium do ulewnego deszczu i huraganowych wiatrów poprzedzających kolejną, jeszcze bardziej gwałtowną nawałnicę. O tej porze roku taka pogoda nie była niczym niezwykłym, stanowiła po prostu przyczynę zwłoki. Kiedy wreszcie samolot miał otrzymać zezwolenie na start, odkryto jakąś nieprawidłowość w działaniu lewego skrajnego silnika. Ze zrozumiałych względów nikt nie miał nikomu za złe faktu usunięcia usterki, ale opóźnienie wzrosło o następne trzy godziny.
Sam lot przebiegał dla Jasona zupełnie spokojnie, jeśli nie liczyć dręczącej go gonitwy myśli. W rozważaniach nad tym, co go czeka – Paryż, Argenteuil, kawiarnia Le Coeur du Soldat, czyli Serce Żołnierza – przeszkadzało mu jedynie poczucie winy. Szczególnie silnie dało o sobie znać podczas krótkiego przelotu z Montserrat na Martynikę, kiedy widział w dole Gwadelupę i Basse- Terre. Wiedział, że kilkaset metrów pod nim są niczego nieświadomi Marie i dzieci, przygotowujący się do powrotu na Wyspę Spokoju, do męża i ojca, którego tam nie zastaną. Maleńka Alison, rzecz jasna, nie będzie sobie zdawała z niczego sprawy, ale z Jamiem sprawa będzie wyglądała zupełnie inaczej; jego oczy rozszerzą się i pociemnieją, z ust popłynie strumień rozżalonych słów… A Marie? Boże, nie mogę o niej myśleć! To za bardzo boli!
Pomyśli, że ją zdradził, że uciekł, by zmierzyć się z odwiecznym wrogiem należącym do zupełnie innego świata, nie mającego nic wspólnego z ich światem. Pomyśli to samo, co stary Fontaine, namawiający go, by ukrył się z rodziną tysiące mil od rejonów, w których grasował Szakal… Żadne z nich nic nie rozumiało. Carlos wkrótce umrze, lecz pozostawi po sobie spadek, wydany na łożu śmierci rozkaz unicestwienia za wszelką cenę Jasona Bourne'a, czyli Davida Webba i jego rodziny.
Spróbuj mnie zrozumieć, Marie! Mam rację! Muszę go odszukać i zabić! Nie możemy spędzić reszty życia w dobrowolnym więzieniu!
Monsieur Simon? – zapytał korpulentny, zaawansowany wiekiem Francuz. Był ubrany w dobrze uszyty garnitur, miał krótko przystrzyżoną, siwą bródkę, a w jego ustach nazwisko zabrzmiało jako Seemohn.
– Zgadza się – odparł Bourne i uścisnął podaną rękę. Znajdowali się w wąskim, opustoszałym korytarzu gdzieś na terenie lotniska Orły.
– Jestem Francois Bernardine, stary znajomy naszego wspólnego przyjaciela, świętego Aleksa.
– Aleks wspominał mi o panu – odparł Bourne, uśmiechając się niezobowiązująco. – Oczywiście nie wymieniał nazwiska, ale mówił, że to pan przyczynił się do jego kanonizacji. Stąd wiem, że istotnie jest pan jego starym znajomym.
– Jak on się miewa? Docierały tu do nas różne pogłoski. – Bernardine wzruszył ramionami. – Raczej nawet plotki, można powiedzieć. Ranny w Wietnamie, alkohol, degradacja, poniżenie, powrót w aurze bohatera Agencji – jak pan widzi, same sprzeczne rzeczy.
– Większość z nich to prawda i on wcale nie boi się do tego przyznać. Jest teraz inwalidą, nie pije i naprawdę jest bohaterem, może mi pan wierzyć.
– Rozumiem. Są jeszcze inne plotki, ale kto by im wierzył? Jakieś wy prawy do Pekinu i Hongkongu, związane z człowiekiem nazwiskiem Jason Bourne…
– Ja również o tym słyszałem.
– Tak, oczywiście… Ale teraz jesteśmy w Paryżu. Nasz święty powiedział mi, że będzie pan potrzebował kwatery i stuprocentowo francuskich ubrań, jeśli można użyć takiego określenia.
– Rzeczywiście, przydałaby mi się niewielka, ale wypełniona szafa – przyznał Jason. – Wiem, dokąd iść, co kupić i mam wystarczająco dużo pieniędzy.
– Czyli pozostaje sprawa kwatery. Jakiś hotel? La Tremoille? George Cinq? Plaza- Athenee?
– Mniejszy, dużo mniejszy i nie tak kosztowny.
– A więc jednak pieniądze stanowią jakiś problem?
– Skądże znowu. Chodzi wyłącznie o pozory. Wie pan co? Znam Montmartre, więc sam coś sobie znajdę. Będzie mi tylko potrzebny samochód, najlepiej zarejestrowany na jakąś martwą duszę.
– Co oznacza martwego człowieka. Już to załatwiłem. Stoi w podziemnym garażu niedaleko placu Vendome. – Bernardine wyjął z kieszeni kluczyki i wręczył je Jasonowi. – Podniszczony peugeot, kwadrat E. Po Paryżu jeżdżą tysiące takich wozów. Numer rejestracyjny jest na breloczku.
– Aleks powiedział panu, że zależy mi na ścisłej dyskrecji?
– Nie musiał. Nasz stary świętoszek przeczesał wszystkie cmentarze w poszukiwaniu użytecznych nazwisk, kiedy jeszcze tu pracował.
– W takim razie chyba nauczyłem się tego od niego.
– Wszyscy uczyliśmy się od tego nadzwyczajnego człowieka, jednego z najlepszych w tym zawodzie, choć jednocześnie tak niezwykle skromnego, takiego… je ne sais quoi… czemu by nie, prawda?
– Tak, czemu by nie.
– Muszę jednak coś panu powiedzieć. – Bernardine roześmiał się głośno. – Kiedyś wybrał z jakiegoś nagrobka takie nazwisko, że o mało nie doprowadził do szaleństwa całej Surete. Okazało się, że pod takim samym pseudonimem ukrywał się groźny morderca, poszukiwany przez policję od wielu miesięcy!
– To istotnie zabawne – potwierdził Bourne.
– Nawet bardzo. Powiedział mi później, że znalazł je w Rambouillet… Na cmentarzu w Rambouillet.
Rambouillet! Cmentarz, na którym trzynaście lat temu Aleks usiłował go zabić! Resztki uśmiechu zniknęły z twarzy Bourne'a.
– Pan wie, kim jestem, prawda? – zapytał cicho byłego pracownika Deuxieme Bureau.
– Tak – odparł Bernardine. – Po tych plotkach, które docierały z Dalekiego Wschodu, nie było trudno się tego domyślić. Poza tym przecież właśnie w Paryżu zdobył pan swą ogólnoeuropejską sławę.
– Czy wie o tym ktoś jeszcze?
– Mon Dieu, non! I nigdy się nie dowie, zapewniam pana. Zawdzięczam życie Aleksowi, naszemu skromnemu świętemu les operations noires… po waszemu czarnych operacji.
– Nie musi pan tłumaczyć, znam dobrze francuski. Aleks nie wspomniał panu o tym?
– Dobry Boże, pan mi nie ufa! – stwierdził ze zdumieniem Francuz, unosząc brwi. – Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan, młody, a właściwie młodszy, kolego, wziąć pod uwagę, że mam już siedemdziesiąt lat i jeżeli czasem zdarza mi się jakiś lapsus i zaraz potem staram się go poprawić, to tylko z uprzejmości, nie ze strachu.
– D'accord. Je regrette, naprawdę.
– Bien. Aleks jest sporo młodszy ode mnie, ale ciekaw jestem, jak on radzi sobie ze swoim wiekiem.
– Tak samo jak pan. Niespecjalnie.
– Był kiedyś taki angielski poeta, a właściwie walijski, żeby być dokładnym, który napisał: "Nie odchodź spokojnie w tę łagodną ciemność". Pamięta pan to?
– Tak. Nazywał się Dylan Thomas i umarł w wieku trzydziestu kilku lat. Uważał, że nie należy się poddawać, tylko walczyć do upadłego.
– Mam właśnie taki zamiar. – Bernardine ponownie sięgnął do kieszeni i wyjął z niej wizytówkę. – Tu jest adres mojego biura – pracuję jeszcze wy łącznie jako konsultant, sam pan rozumie – a na odwrocie napisałem numer telefonu do domu. To specjalny telefon, jedyny w swoim rodzaju. W razie potrzeby proszę zadzwonić, a otrzyma pan wszelką pomoc. Proszę pamiętać, że jestem jedynym przyjacielem, jakiego ma pan w Paryżu. Nikt oprócz mnie nie wie, że pan tu jest.
– Czy mogę zadać panu jedno pytanie?
– Mais certainement.
– W jaki sposób może pan dla mnie to wszystko robić, skoro został pan już właściwie odstawiony na boczny tor?
– Ach! – wykrzyknął konsultant Deuxieme Bureau. – Młodszy kolega dorośleje! To bardzo proste: podobnie jak Aleks zawdzięczam to temu, co mam w głowie. Znam bardzo dużo tajemnic.
– Mogliby się pana pozbyć. Jakiś nieszczęśliwy wypadek…
– Stupide, młody człowieku! Wszystko, co wiemy, jest spisane i przechowywane w bezpiecznym miejscu wraz z instrukcją nakazującą natychmiastowe ujawnienie, gdyby coś takiego się wydarzyło. Oczywiście, to kompletna bzdura, bo mogliby wszystkiemu zaprzeczyć, twierdząc, że to majaczenia sklerotycznych starców, ale na szczęście oni o tym nie wiedzą. Strach, monsieur, jest w naszym zawodzie najgroźniejszą bronią. Zaraz potem należy wymienić kompromitację, ale to dotyczy głównie radzieckiego KGB i waszego FBI, które obawiają się kompromitacji bardziej niż jakiegokolwiek wroga.
– Pan i Conklin chyba wychowaliście się na tej samej ulicy.
– Oczywiście. Z tego, co wiem, żaden z nas nie ma żony ani rodziny, tylko od czasu do czasu przypadkowe kobiety w łóżku i hałaśliwych siostrzeńców, zwalających się na kark podczas niektórych świąt. Nie mamy bliskich przyjaciół, jeśli nie liczyć wrogów, których szanujemy, a którzy mimo to w każdej chwili mogą strzelić nam w plecy lub podsunąć zręcznie ukrytą truciznę. Musimy żyć w samotności, ponieważ jesteśmy zawodowcami. Nic nas nie łączy z normalnym światem; wykorzystujemy go tylko jako couverture, przemykając bocznymi uliczkami i przekupując ludzi, żeby zdradzili nam tajemnice, które potem okazują się nic niewarte.
– W takim razie, dlaczego pan to robi? Dlaczego pan się nie wycofa, skoro to takie beznadziejne?
– Bo mam to we krwi. Zostałem tak wyszkolony. Jest gra i jest przeciwnik. Jeśli ja go nie pokonam, on pokona mnie, a lepiej, żeby było na odwrót.
– To głupota.
– Oczywiście. Wszystko jest głupotą. Ale jeśli tak, to czemu Jason Bourne przyleciał za Szakalem do Paryża? Dlaczego nie powie dosyć i nie wróci do domu? Wystarczy jedno pańskie słowo, żeby otrzymał pan najlepszą ochronę.
– I skazał się na życie w więzieniu. Może pan odwieźć mnie do miasta? Skontaktuję się z panem, kiedy już znajdę jakiś hotel.
– Najpierw powinien pan zadzwonić do Aleksa.
– Dlaczego?
– Kazał mi to panu przekazać. Coś się stało.
– Gdzie jest telefon?
– Nie teraz. O drugiej czasu waszyngtońskiego. Ma pan jeszcze ponad godzinę. Wcześniej nie zastanie go pan.
– Nie powiedział, o co chodzi?
– Wydaje mi się, że sam usiłuje się dowiedzieć. Sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego.
Pokój w hotelu Pont Royal przy rue Montalembert był mały i znajdował się w mało uczęszczanej części budynku. Żeby się tam dostać, należało wjechać rozklekotaną metalową windą na ostatnie piętro i przejść spory kawałek długim, krętym korytarzem. Bourne nie miał nic przeciwko temu; nasuwały mu się skojarzenia z bezpieczną, ukrytą wysoko w górach jaskinią.
Aby zabić jakoś czas, który pozostał do rozmowy z Aleksem, wybrał się na przechadzkę wzdłuż bulwaru Saint Germain, robiąc przy okazji potrzebne zakupy. Zapas garderoby, jakim dysponował, stawał się coraz bardziej urozmaicony: cienkie koszule, lekka sportowa marynarka, drelichowe spodnie, ciemne skarpetki i tenisówki, wymagające przed użyciem zabrudzenia, by nie świeciły oślepiającą bielą. Zaopatrując się teraz, straci mniej czasu później. Na szczęście nie musiał prosić Bernardine'a o broń; w drodze z lotniska Francuz otworzył w milczeniu schowek, wyjął z niego pudełko z brązowej tektury i wręczył Jasonowi. W środku znajdował się pistolet i dwa opakowania amunicji, a także starannie ułożone trzydzieści tysięcy franków w banknotach o różnych nominałach, będące równowartością mniej więcej pięciu tysięcy dolarów.
"Do jutra załatwię panu możliwość zdobywania pieniędzy w miarę potrzeb, oczywiście w rozsądnych granicach".
"Żadnych granic" – pokręcił głową Bourne. "Każę Conklinowi przesłać panu sto tysięcy, a potem następne sto, jeśli będzie trzeba. Proszę mi tylko podać numer konta".
"Czy to pieniądze Agencji?"
"Nie, moje własne. Dzięki za broń".
Trzymając w obu rękach torby z zakupami, skierował się z powrotem do hotelu. Za kilka minut w Waszyngtonie wybije druga po południu, czyli ósma wieczorem w Paryżu. Idąc szybko chodnikiem, starał się nie myśleć o nowinach, jakie ma dla niego Aleks, lecz nie potrafił się od tego powstrzymać. Jeżeli coś się stało Marie i dzieciom, chyba po prostu zwariuje! Ale co mogło im się stać? Są już przecież w pensjonacie, czyli najbezpieczniejszym miejscu, jakie istnieje na Ziemi. Na pewno musi chodzić o coś innego. Kiedy wszedł do archaicznej windy i postawił torby na podłodze, sięgając jednocześnie do przycisku, poczuł ostre ukłucie w karku. Wciągnął raptownie powietrze; chyba wykonał zbyt gwałtowny ruch i naciągnął plaster, a może nawet zerwał jeden ze szwów. Na szczęście tym razem było to tylko ostrzeżenie, gdyż nie czuł ciepła sączącej się z rany krwi. Znalazłszy się na ostatnim piętrze, popędził wąskim korytarzem do pokoju, otworzył drzwi, rzucił torby na łóżko i chwycił słuchawkę. Conklin dotrzymał słowa; czekał przy aparacie, bo odebrał telefon po pierwszym sygnale.
– To ja. Co się stało? Czy Marie…
– Nie – przerwał mu Conklin. – Rozmawiałem z nią dwie godziny temu. Wróciła z dzieciakami do pensjonatu i jest gotowa mnie zamordować. Nie uwierzyła w ani jedno moje słowo, a ja chyba zaraz skasuję taśmę z naszą rozmową, bo nie słyszałem takich przekleństw od czasów Wietnamu.
– Jest zdenerwowana…
– Ja też – ponownie wpadł mu w słowo Conklin. – Mo zniknął.
– Co takiego?
– Przecież słyszysz. Panov zniknął. Nie ma go, i już.
– Boże, jak to możliwe? Przecież jest pilnowany przez całą dobę!
– Usiłujemy wszystko odtworzyć. Właśnie dlatego mnie nie było, bo kręciłem się po szpitalu.
– Po szpitalu?
– Szpital Waltera Reeda. Mo pojechał tam rano do jakiegoś wojskowego i wszelki ślad po nim zaginął. Obstawa czekała na dole jakieś dwadzieścia minut, a potem poszli go szukać, bo miał napięty rozkład dnia. Powiedziano im, że już wyszedł ze strażnikiem.
– To bez sensu!
– Nawet nie podejrzewasz, jak bardzo. Pielęgniarka oddziałowa twierdzi, że przyszedł do niej jakiś lekarz w mundurze, wylegitymował się, po czym poprosił, żeby przekazała doktorowi Panovowi, że nastąpiła drobna zmiana i że ma opuścić szpital przez wyjście we wschodnim skrzydle, bo przed głównym ma się odbywać jakaś demonstracja. Wschodnie skrzydło ma oddzielne połączenie z oddziałem psychiatrycznym, ale mimo to facet zjechał windą do głównego holu.
– I co?
– I wyszedł, przechodząc tuż koło naszych ludzi.
– Po czym skręcił i obszedł budynek. Nic nadzwyczajnego: wojskowy lekarz z uprawnieniami wchodzi i wychodzi, nikt go nie zatrzymuje… Na litość boską, Aleks, kto to może być? Przecież Carlos leciał wtedy tutaj, do Paryża! W Waszyngtonie załatwił wszystko, co chciał: znalazł mnie, znalazł nas. Nie potrzebował już nic więcej!
– DeSole – odparł spokojnie Conklin. – DeSole wiedział o mnie i o Panovie. Straszyłem Agencję tym, co obaj wiemy, a on przy tym był.
– Nie nadążam za tobą. O czym mówisz?
– DeSole, Bruksela… "Meduza".
– Dalej nic nie wiem. Wolno myślę.
– To nie on, Davidzie, tylko oni. DeSole został usunięty przez "Meduzę".
– Do diabła z nimi! Teraz nie mam dla nich czasu!
– Ale oni mają go dla ciebie. Rozbiłeś ich pancerz. Chcą cię dostać.
– Nic mnie to nie obchodzi. Powiedziałem ci już wczoraj: mam tylko jeden cel, który jest tu, w Paryżu, a dokładnie w Argenteuil.
– Chyba wyraziłem się nie dość jasno – powiedział głucho Aleks. – Wczoraj wieczorem byłem u Mo na kolacji. Powiedziałem mu o wszystkim. O pensjonacie, twoim locie do Paryża, Bernardine… O wszystkim!
Były sędzia z Bostonu w stanie Massachusetts stał wśród niewielkiej gromadki żałobników na płaskim szczycie najwyższego wzniesienia Wyspy Spokoju. Cmentarz był miejscem ostatecznego spokoju – in voce verbatim via amicus curiae, jak wyjaśnił z powagą władzom na Montserrat. Brendan Patrick Pierre Prefontaine obserwował, jak dwie wspaniałe trumny dostarczone dzięki hojności właściciela Pensjonatu Spokoju zniknęły w ziemi przy wtórze całkowicie niezrozumiałych modłów miejscowego kapłana, bez wątpienia przywykłego trzymać przy takiej okazji w zębach szyję martwego kurczęcia. "Jean Pierre Fontaine" i jego żona zaznali wreszcie ukojenia.
Brendan Prefontaine, balansujący na krawędzi alkoholizmu adwokacina z Harvard Square, znalazł cel życia. Zdumiewające było już choćby to, że cel ów nie miał nic wspólnego z podtrzymywaniem zachodzących w jego ciele przemian chemicznych. Randolph Gates, lord Randolph of Gates, Dandy Randy służący swoją wiedzą najbogatszym, okazał się w rzeczywistości kompletną szmatą, człowiekiem niosącym tchnienie śmierci. W coraz jaśniejszym umyśle Prefontaine'a zaczęły się formować zarysy planu, którego realizacji był świadkiem. Na jasność jego umysłu wpłynął przede wszystkim fakt, że niespodziewanie dla samego siebie postanowił zrezygnować z czterech małych wódek, które do niedawna wypijał codziennie zaraz po przebudzeniu. Gates dostarczył niedoszłym mordercom Webba wszystkich niezbędnych informacji. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nie miała żadnego znaczenia, w przeciwieństwie do samego faktu. To nie było nic innego jak współudział w morderstwie, wielokrotnym morderstwie. Tym samym jądra Randy'ego znalazły się w imadle, a on w miarę zaciskania szczęk narzędzia wyjawi – musi wyjawić! – wszystkie informacje, jakie mogą się przydać Webbowi i tej wspaniałej, rudowłosej kobiecie, którą Prefontaine powinien był spotkać pięćdziesiąt lat temu.
Odlatywał do Bostonu z samego rana, ale przed pożegnaniem zapytał Johna St. Jacques, czy będzie mógł kiedyś przyjechać do pensjonatu, nie rezerwując wcześniej miejsca.
– Panie sędzio, mój dom jest pańskim domem – brzmiała odpowiedź.
– Kto wie, może nawet kiedyś na to zasłużę…
Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, wysiadł z limuzyny przed stromymi schodkami prowadzącymi do drzwi jego domu w dzielnicy Georgetown.
– Proszę skontaktować się rano z biurem – powiedział do kierowcy. -
Jak wiesz, nie czuję się najlepiej.
– Tak jest, sir. – Kierowca zatrzasnął drzwiczki. – Czy trzeba panu pomóc, sir?
– Nie, do diabła. Zabieraj się stąd!
– Tak jest, sir.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i ruszył z ogłuszającym rykiem silnika.
Armbruster ruszył w górę po schodkach, krzywiąc się z powodu bólu w żołądku i klatce piersiowej; w pewnej chwili zaklął pod nosem, za przeszklonymi drzwiami dostrzegł bowiem sylwetkę żony.
– Cholerna jędza… – mruknął z wściekłością i sięgnął do klamki, przygotowując się do spotkania ze swoim największym wrogiem.
W ogrodzie okalającym sąsiednią posesję rozległo się przytłumione pyknięcie. Armbruster wyrzucił raptownie w górę obie ręce; dłonie macały rozpaczliwie w powietrzu, jakby usiłując określić przyczynę chaosu, który nagle zapanował w ciele. Było już jednak za późno. Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu zachwiał się i runął do tyłu z kamiennych schodów, a po chwili jego potężne ciało znieruchomiało na chodniku w groteskowej pozie.
Bourne wciągnął drelichowe spodnie, włożył ciemną koszulę z krótkim rękawem i bawełnianą, sportową marynarkę, poupychał po kieszeniach pieniądze, broń i dokumenty – zarówno te prawdziwe, jak i fałszywe – po czym wyszedł z hotelu. Jeszcze wcześniej jednak wepchnął pod kołdrę odpowiednio ułożone poduszki i powiesił ubranie w widocznym miejscu na krześle. Minąwszy spokojnym krokiem recepcjonistę, wyszedł na ulicę, a tam popędził do najbliższej budki, wrzucił monetę i zadzwonił do Bernardine'a.
– Tu Simon – powiedział.
– Miałem nadzieję, że to pan – odparł Francuz. – Przed chwilą rozmawiałem z Aleksem, ale zakazałem mu mówić, gdzie pan jest. Nie można wygadać czegoś, o czym się nie wie. Mimo to, gdybym był na pana miejscu, zmieniłbym lokal, przynajmniej na jedną noc. Ktoś mógł pana zauważyć na lotnisku.
– A co z panem?
– Postanowiłem przyjąć rolę canarda.
– Kaczki?
– Tak, w dodatku siedzącej. Deuxieme cały czas obserwuje moje mieszkanie. Niewykluczone, że będę miał gości. Byłoby to nawet pożądane, n 'est ce pas?
– Chyba nie powiedział im pan o…
– O panu? – wpadł mu w słowo Bernardine. – Jakże mógłbym, monsieur, skoro nic o panu nie wiem? Moi pracodawcy są przekonani, że otrzymałem telefon z pogróżkami od dawnego przeciwnika, o którym wiadomo, że jest psychopatą. W rzeczywistości usunąłem go już wiele lat temu, ale nie uznałem za stosowne nikogo o tym poinformować.
– Jest pan pewien, że może mi pan opowiadać o tym przez telefon?
– Chyba już wspomniałem, że to jedyny w swoim rodzaju aparat?
– Owszem.
– Nie można założyć podsłuchu, a mimo to działa… Potrzebuje pan odpoczynku, monsieur. Bez tego nie będzie z pana żadnego pożytku. Proszę sobie poszukać jakiegoś łóżka. Niestety, jeśli o to chodzi, nie mogę panu pomóc.
– Odpoczynek również jest bronią – powiedział Jason. Prawda zawarta w tym stwierdzeniu wielokrotnie uratowała mu życie w świecie, którego nienawidził.
– Proszę?
– Nie, już nic. Prześpię się i zadzwonię do pana jutro rano.
– A więc do jutra. Bonne chance, mon ami. Dla nas obu.
Bourne wynajął pokój w tanim hoteliku przy rue Gay Lussac. Wpisawszy do książki jakieś zmyślone nazwisko, które natychmiast zapomniał, wspiął się po schodach do pokoju, rozebrał i padł jak długi na łóżko. Odpoczynek również jest bronią, pomyślał, wpatrując się w sufit, po którym przesuwały się migoczące światła paryskich ulic. Wszystko jedno, czy był to odpoczynek w położonej wysoko w górach jaskini, czy na ryżowym poletku w delcie Mekongu; zawsze był bronią znacznie bardziej groźną niż ogień pistoletów maszynowych. Tę lekcję wbił mu do głowy d'Anjou, który w podpekińskim lesie oddał życie za Jasona Bourne'a. To prawda, pomyślał Bourne, dotykając spowijającego szyję bandaża i zapadając w sen.
Budził się powoli, stopniowo przytomniejąc. W okno uderzał hałas pobliskiej ulicy. Dźwięki klaksonów rozlegały się niczym gniewne krakanie wron, zagłuszając nieregularny warkot niezliczonych silników. Kolejny, zwyczajny poranek na wąskich uliczkach Paryża. Starając się nie przechylać głowy, Jason usiadł na zbyt krótkim łóżku i spojrzał na zegarek. Zamarł na chwilę w bezruchu, zdumiony i niepewny, czy ustawił go według miejscowego czasu. Oczywiście, że tak. Było siedem po dziesiątej. Przespał jedenaście godzin, o czym świadczyło także głośne burczenie w żołądku. Fizyczne wyczerpanie ustąpiło miejsca ostremu uczuciu głodu.
Jedzenie musiało jednak zaczekać. Miał pilniejsze sprawy, przede wszystkim nawiązanie kontaktu z Bernardine'em, a następnie sprawdzenie bezpieczeństwa hotelu Pont Royal. Wstał niepewnie z łóżka, pokonując odrętwienie kończyn. Przydałby mu się gorący prysznic, a potem chwila ćwiczeń, żeby rozruszać oporne ciało; jeszcze kilka lat temu doskonale obszedłby się bez tego. Wyciągnął z kieszeni portfel, wyjął z niego wizytówkę Bernardine'a i podniósł słuchawkę stojącego przy łóżku telefonu.
– Niestety, le canard nie miał żadnych gości – powiedział weteran Deuxieme Bureau. – Nie dostrzegł również żadnych myśliwych, co chyba należy uznać za pozytywną wiadomość.
– Dopiero wtedy, kiedy znajdziemy Panova. Kiedy ja go znajdę. Sukinsyny!
– Trzeba się liczyć z takimi rzeczami. Stanowią nieodłączną część naszej pracy.
– Do cholery, nie mogę powiedzieć, że trzeba się liczyć z takimi rzeczami i zapomnieć o Mo!
– Nie wymagam tego od pana, tylko przypominam o rzeczywistości. Pańskie uczucia są bardzo ważne, ale jej nie zmienią. Przepraszam, jeśli pana uraziłem.
– To ja przepraszam, że się uniosłem. Proszę mi wierzyć, to naprawdę nie jest zwyczajny człowiek.
– Rozumiem… Jakie ma pan teraz plany? Czego pan potrzebuje?
– Jeszcze nie wiem – odparł Bourne. – Wezmę samochód z garażu i za godzinę lub dwie powinienem wiedzieć coś więcej. Będzie pan w domu czy w biurze?
– Dopóki się pan nie odezwie, w domu, przy moim specjalnym telefonie. Ze względu na okoliczności wolałbym, żeby nie dzwonił pan do biura.
– Przyznam, że to dość dziwne życzenie.
– Nie znam teraz wszystkich, którzy tam pracują, a w moim wieku ostrożność jest często nie tyle nieodłącznym składnikiem męstwa, co jego substytutem. Poza tym, gdybym tak szybko zrezygnował z ochrony, o którą prosiłem, wywołałbym plotki na temat stanu mego umysłu… Do usłyszenia, mon ami.
Jason odłożył słuchawkę. Zwalczył pokusę, żeby podnieść ją ponownie i zadzwonić do hotelu Pont Royal; to był Paryż, miasto dyskrecji, gdzie recepcjoniści nigdy nie udzielali informacji przez telefon, zwłaszcza osobom, których nie znali. Ubrał się szybko, zszedł na dół, zapłacił za pokój i wyszedł na rue Gay Lussac. Na rogu znajdował się postój taksówek. Osiem minut później Bourne wkroczył do hotelu Pont Royal i podszedł do recepcjonisty.
– Je m 'apelle monsieur Simon – przedstawił się, podając dodatkowo numer swojego pokoju. – Wczoraj wieczorem spotkałem starą znajomą i zostałem u niej na noc – mówił dalej płynną francuszczyzną. – Nie wie pan, czy przez ten czas ktoś dzwonił do mnie albo chciał się ze mną widzieć? – Spoglądając znacząco na stojącego za ladą mężczyznę, Bourne wyjął z kieszeni kilka banknotów o wysokich nominałach. – A jeśli nie ze mną, to może z kimś bardzo do mnie podobnym?
– Merci bien, monsieur,… Rozumiem. Zapytam kolegę z nocnej zmiany, ale jestem pewien, że gdyby ktoś o pana pytał, zostawiłby mi wiadomość.
– Dlaczego jest pan tego pewien?
– Bo zostawił mi inną, także dotyczącą pana. Dzwoniłem do pańskiego pokoju od siódmej rano, jak tylko przyszedłem do pracy.
– Co to za wiadomość? – zapytał Jason, wstrzymując oddech.
– Zaraz panu przeczytam: "Niech zadzwoni do przyjaciela w Stanach. Telefonował całą noc". Zapewniam pana, że to prawda, monsieur. Ostatni telefon był nie dalej niż pół godziny temu.
– Pół godziny…? – Jason zerknął szybko na zegarek. – W Stanach jest teraz piąta rano… Powiada pan, że całą noc?
Recepcjonista skinął głową, ale Bourne już tego nie zauważył, bo ruszył szybkim krokiem w kierunku windy.
Na litość boską, Aleks, co się stało? Powiedzieli mi, że dzwoniłeś przez całą…
– Jesteś w hotelu? – przerwał mu Conklin.
– Tak.
– Więc idź do najbliższej budki i zadzwoń do mnie jeszcze raz. Pośpiesz się.
Znowu archaiczna, powolna winda; hol wypełniony gadającymi jeden przez drugiego paryżanami; rozpalona letnim słońcem ulica, kipiąca od nieprawdopodobnie intensywnego ruchu. Gdzie jest jakiś automat telefoniczny? Bourne szedł szybko w kierunku Sekwany, rozglądając się we wszystkie strony. Tam! Czerwona budka po przeciwnej stronie rue du Bac, o szybach zaklejonych kolorowymi plakatami.
Lawirując między trąbiącymi wściekle samochodami osobowymi i furgonetkami, przedarł się na drugą stronę ulicy, wpadł do budki, chwycił słuchawkę, włożył monetę i po kilkudziesięciu doprowadzających do szału sekundach straconych na wyjaśnienie panience z centrali międzynarodowej, że nie dzwoni do Austrii, został wreszcie połączony z miejscowością Vienna w stanie Wirginia.
– Dlaczego nie mogłem rozmawiać z hotelu? – zapytał gniewnie bez żadnych wstępów. – Przecież dzwoniłem stamtąd wczoraj wieczorem!
– Wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj.
– Masz jakieś wiadomości o Mo?
– Jeszcze nie, ale niewykluczone, że tamci popełnili błąd. Chyba dostaniemy tego wojskowego lekarza.
– Wyciśnijcie z niego wszystko!
– Z przyjemnością. W razie potrzeby odepnę protezę i będę nią okładał go po twarzy tak długo, aż zacznie mówić.
– Ale chyba nie dlatego dzwoniłeś do mnie przez całą noc?
– Nie, nie dlatego. Wczoraj spędziłem pięć godzin u Petera Hollanda. Poszedłem do niego zaraz po naszej rozmowie. Zareagował dokładnie tak, jak się spodziewałem, ale użył jeszcze cięższej artylerii.
– Chodzi o "Meduzę"?
– Tak. Uparł się, żebyś natychmiast wracał. Jesteś jedynym człowiekiem, który wie wszystko na ten temat. To rozkaz.
– Niech mnie pocałuje w dupę! Nie muszę słuchać żadnych jego rozkazów!
– Ale on może odciąć cię od wszelkiej pomocy, a ja nie będę w stanie nic zrobić. Po prostu nie dostarczy ci tego, czego będziesz potrzebował.
– Bernardine obiecał, że mi pomoże. Powiedział, że zorganizuje mi wszystko, co będę chciał.
– Bernardine ma ograniczone możliwości. Może powoływać się na stare długi, tak jak ja, ale bez dostępu do maszynerii nie na wiele ci się przyda.
– Powiedziałeś Hollandowi, że spisuję wszystko, co wiem, każde wydarzenie, którego byłem świadkiem, i odpowiedź na każde pytanie, jakie zadałem?
– A robisz to?
– Zrobię.
– Nie kupi tego. Chce cię osobiście przesłuchać, a zawsze powtarza, że nie można przesłuchiwać kartek papieru.
– Jestem już zbyt blisko Szakala! Nie zrobię tego. Cholerny, zakuty łeb!
– Wydaje mi się, że usiłował cię zrozumieć – odparł Conklin. – Zdaje sobie sprawę z tego, co przeszedłeś i co teraz przechodzisz, ale wczoraj o siódmej wieczorem sprawy się pokomplikowały.
– Dlaczego?
– Armbruster został zastrzelony przed swoim domem. Oficjalnie podano, że chodziło o próbę włamania, co oczywiście nie ma nic wspólnego z prawdą.
– Boże!
– Jest jeszcze kilka innych spraw, o których powinieneś wiedzieć. Przede wszystkim ujawniamy "samobójstwo" Swayne'a.
– Na litość boską, dlaczego?
– Żeby ten, kto go zabił, myślał, że już go nie szukamy, a także po to, by zobaczyć, kto pojawi się w ciągu najbliższego tygodnia.
– Na pogrzebie?
– Nie. Ceremonia będzie kameralna, wyłącznie z udziałem najbliższej rodziny.
– Więc gdzie ma się pojawić?
– W jego posiadłości. Nawiązaliśmy oficjalnie kontakt z prawnikiem Swayne'a, który potwierdził, że generał zapisał swój majątek pewnej fundacji.
– Jakiej? – zapytał Bourne.
– Nigdy o niej nie słyszałeś. Została założona kilka lat temu przez za możnych przyjaciół pana generała. To naprawdę bardzo wzruszające. Ma na celu zapewnienie emerytowanym żołnierzom spokojnej, godnej starości. Zarząd już się zebrał, żeby omówić plan działania.
– "Meduza"…
– Albo ludzie, których sobie kupiła. Wkrótce się przekonamy.
– Aleks, co z tymi nazwiskami? Wyciągnąłem przecież od Flannagana pięć czy sześć nazwisk uczestników zebrań i numery rejestracyjne ich wozów.
– To było bardzo sprytne – zauważył tajemniczo Conklin.
– Co było sprytne?
– Te nazwiska. Należą do tych trochę niższych wyższych sfer, nie mają nic wspólnego z elitą Georgetown. Można je znaleźć w "National Enquirer", nie w "Washington Post".
– A numery rejestracyjne, spotkania…? Musi w tym coś być!
– Owszem, kupa gówna – odparł Aleks. – To było jeszcze sprytniejsze. Wszystkie limuzyny należały do firm wynajmujących samochody. Nie muszę ci chyba mówić, jak prawdziwe okazałyby się nazwiska ludzi, którzy nimi wtedy jeździli, nawet gdyby jakimś cudem udało nam się do nich dotrzeć?
– A cmentarz? Przecież tam jest cmentarz!
– Gdzie? Duży czy mały? Teren ma ponad dwadzieścia osiem akrów, więc…
– Zacznijcie szukać!
– Żeby zdradzić, co wiemy?
– Masz rację. Dobrze to rozgrywasz… Powiedz Hollandowi, że nie mogłeś mnie złapać.
– Chyba żartujesz.
– Wcale nie. Załatwię to z recepcjonistą. Podaj Hollandowi nazwę hotelu i powiedz mu, żeby sam zadzwonił albo przysłał kogoś z ambasady. Recepcjonista przysięgnie na wszystko, że wczoraj wynająłem pokój i od tej pory nikt nie widział mnie na oczy. Telefonistka to potwierdzi. Załatw mi jeszcze kilka dni, błagam cię!
– Holland i tak cię odetnie.
– Nie zrobi tego, jeśli będzie myślał, że wrócę, jak tylko mnie znajdziesz. Zależy mi tylko na tym, żeby dalej szukał Mo i trzymał w tajemnicy moją obecność w Paryżu. Wszystko jedno, czy mnie lubi, czy nie, ale nie ma mnie tu, i już!
– Spróbuję.
– Masz dla mnie coś jeszcze? Czeka mnie sporo roboty.
– Tak. Casset leci rano do Brukseli, żeby przycisnąć Teagartena. Możemy mu pozwolić, bo to przecież nie ma nic wspólnego z tobą.
– Zgoda.
Do krawężnika w bocznej uliczce w Anderlechcie, trzy mile na południe od Brukseli, podjechała wojskowa limuzyna z proporczykiem z generalskim dystynkcjami i zatrzymała się przed wejściem do jednej z kawiarenek. Z samochodu wyskoczył dziarsko generał James Teagarten, głównodowodzący NATO w mundurze ozdobionym pięcioma rzędami baretek, po czym odwrócił się i podał rękę olśniewająco pięknej pani major, która uśmiechnęła się i wysiadła z pojazdu. Teagarten z wojskową galanterią podsunął jej ramię, po czym obydwoje weszli do zalanego słońcem kawiarnianego ogródka, przyozdobionego różnobarwnymi parasolami i donicami kolorowych kwiatów. Wszystkie stoliki były zajęte, z wyjątkiem jednego, stojącego w najodleglejszym kącie. Jedynymi odgłosami, które od czasu do czasu zakłócały szmer rozmów, były delikatne podzwanianie kieliszków o butelki z winem i brzęk sztućców odkładanych na zastawę z chińskiej porcelany. W momencie pojawienia się generała rozmowy nagle ucichły, by po chwili ustąpić miejsca wzmożonemu szmerowi pozdrowień i życzliwych uwag, którym towarzyszyły równie przyjazne gesty. Teagarten uśmiechnął się dobrotliwie do wszystkich i do nikogo konkretnie i poprowadził swą towarzyszkę w kierunku pustego stolika zaopatrzonego w karteczkę z dyskretnym napisem "Reserve".
Właściciel natychmiast pożeglował między stolikami, aby powitać znakomitego gościa, ciągnąc za sobą dwóch przypominających wystraszone czaple kelnerów. Kiedy generał zajął miejsce, na stole pojawiła się butelka schłodzonego Corton- Charlemagne i przystąpiono do ustalania menu. Mały belgijski chłopiec, najwyżej pięcio- lub sześcioletni, zbliżył się nieśmiało i uniósł dłoń do czoła, oddając generałowi honory. Teagarten wstał z krzesła, wyprężył się i również zasalutował.
– Vous etes un soldat distingue, mon camarade – powiedział. Jego donośny
głos przebił się bez trudu przez szmer rozmów, a promienny uśmiech podbił ser
ca gości. Chłopiec wrócił do rodziców i spokojnie kontynuowano posiłek.
Mniej więcej w godzinę później do stolika zajmowanego przez Teagartena i jego towarzyszkę podszedł kierowca generała. Na jego twarzy malował się wyraz podekscytowania. Ktoś chciał się skontaktować z dowódcą NATO przez zainstalowany w jego samochodzie, zabezpieczony przed podsłuchem telefon, a kierowca był dostatecznie przytomny, żeby zapisać przekazaną informację i dla pewności jeszcze głośno powtórzyć jej treść. Teraz wręczył notkę generałowi. Generał wstał, jego opalona twarz pobladła. Zwężone z gniewu i strachu oczy spojrzały na opustoszały już kawiarniany ogródek. Sięgnął do kieszeni po zwitek belgijskich banknotów, z których kilka miało dość wysokie nominały, i nie licząc położył je na stoliku.
– Musimy iść – powiedział do pani major. – Idź i uruchom samochód – zwrócił się do kierowcy.
– O co chodzi? – zainteresowała się kobieta.
– Wiadomość z Londynu. Armbruster i DeSole nie żyją.
– Mój Boże! Jak to się stało?
– Nieważne. Wszystko, co mówią na ten temat, to i tak na pewno nie prawda.
– Co teraz zrobimy?
– Nie wiem. Na razie musimy stąd iść. Pośpiesz się!
Generał i kobieta przeszli szybko przez ogródek, wyszli na ulicę i wsiedli do limuzyny. W wyglądzie samochodu zaszła pewna zmiana; kierowca usunął proporczyki świadczące o wysokiej randze podróżującego nim oficera. Samochód ruszył z piskiem opon, lecz zdążył przejechać nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.
Potężna eksplozja rozniosła pojazd na strzępy, rozrzucając na wąskiej uliczce porozrywane fragmenty metalu, odpryski szkła i zakrwawione kawałki ciał.
Monsieur! – wykrzyknął przerażony kelner, kiedy oddziały straży pożarnej i sanitariusze przystąpili już do okropnej pracy na ulicy.
– O co chodzi? – zapytał drżącym głosem właściciel lokalu, wciąż jeszcze nie mogąc dojść do siebie po ostrym przesłuchaniu przez policję i wcale nie łagodniejszym przez gromadę dziennikarzy. – Jestem zrujnowany! – jęknął. – Od dzisiaj nikt nie będzie nazywał nas inaczej niż Cafe de la Mort, kawiarnia śmierci!
– Niech pan spojrzy, monsieur! – wykrztusił kelner, wskazując na stolik, przy którym jeszcze nie tak dawno siedział generał.
– Policja już wszystko oglądała – odparł nieszczęśliwy właściciel.
– Nie, monsieur! Proszę patrzeć!
Na szklanym blacie widniały duże litery napisane jaskrawą szminką: JASON BOURNE