Bourne dwa razy przeszedł wzdłuż szeregu ciemnych, starych, wzniesionych z kamienia budynków przy bulwarze Lefebvre w betonowym, pogrążonym w ciszy i spokoju zakątku XV dzielnicy, po czym zawrócił do rue d'Alesia, gdzie znalazł małą kawiarenkę. Przy ustawionych na chodniku stolikach, oświetlonych blaskiem skrytych za szklanymi kloszami świec, siedzieli głównie studenci z pobliskiej Sorbony i Montparnasse'u. Dochodziła już dziesiąta wieczorem i przepasani fartuchami kelnerzy stawali się coraz bardziej zirytowani, gdyż większość gości nie odznaczała się specjalną szczodrobliwością ani zasobnością kieszeni. Jason chciał tylko napić się mocnej kawy, ale wrogi grymas na twarzy zbliżającego się garcon upewnił go, że dostanie filiżankę błota, jeśli nie zamówi czegoś więcej, toteż poprosił dodatkowo o lampkę najdroższej brandy, jaka przyszła mu na myśl.
Kiedy kelner przyjął zamówienie i wrócił do baru, Jason wyciągnął z kieszeni notes i długopis, przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i naszkicował szereg kamiennych budowli, koło których niedawno przechodził. Były to trzy pary stykających się ścianami budynków, oddzielone od siebie dwoma wąskimi zaułkami. Każdy z domów miał dwa piętra, do każdego wchodziło się po stromych schodach z cegły, a na obydwu końcach krótkiego szeregu znajdowały się puste placyki, zasypane gruzem i szczątkami okolicznych rozsypujących się budynków. Adres ustalony przez technika z firmy telefonicznej wskazywał na pierwszy dom z prawej; nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by domyślić się, że Szakal zajmuje także sąsiedni budynek, a być może cały szereg.
Carlos miał obsesję na punkcie własnego bezpieczeństwa, więc należało oczekiwać, że jego kwatera główna okaże się prawdziwą fortecą, wyposażoną we wszystkie najnowocześniejsze elektroniczne urządzenia alarmowe, jakie można zdobyć za pieniądze lub dzięki lojalności podwładnych. Opuszczona, niemal wyludniona część XV dzielnicy lepiej nadawała się na kryjówkę niż jakikolwiek ruchliwy rejon miasta. Właśnie dlatego Bourne najpierw zapłacił podpitemu włóczędze, żeby ten zechciał przespacerować się z nim wzdłuż kamiennych fasad, drugą zaś przechadzkę odbył w towarzystwie nieco podstarzałej dziwki, w dalszym ciągu starając się nie wychodzić z cienia, ale zmieniwszy nieco sposób, w jaki się poruszał. Znał teraz teren, choć nie miał pewności, czy mu to się na cokolwiek przyda, i ostateczne rozwiązanie stawało się coraz bardziej realne. Przysiągł sobie, że tego dokona!
Kelner przyniósł kawę i koniak, ale jego wrogie nastawienie zmieniło się na neutralne dopiero wtedy, gdy Jason położył na stole stufrankowy banknot i dał mu znak ręką, żeby się zbliżył.
– Merci – wymamrotał garcon.
– Jest tu gdzieś telefon? – zapytał Bourne, wyjmując z kieszeni jeszcze jeden banknot, tym razem dziesięciofrankowy.
– Na ulicy, jakieś pięćdziesiąt metrów stąd – odparł kelner, nie spuszczając wzroku z pieniędzy.
– Nic bliżej? – Jason dołożył dwadzieścia franków. – To rozmowa miejscowa.
– Chodź pan ze mną. – Kelner zręcznym ruchem zgarnął pieniądze i zaprowadził Bourne'a w głąb, gdzie na wysokim krześle za ladą siedziała kasjerka. Kobieta obrzuciła ich nieprzychylnym spojrzeniem, przypuszczając zapewne, że będzie miała do czynienia z niezadowolonym klientem.
– Daj mu zadzwonić – powiedział kelner.
– Co takiego? – parsknęła wiedźma. – Może do Chin?
– Tu, na miejscu. Zapłaci.
Jason podał kobiecie dziesięciofrankowy banknot, wytrzymując bez drgnięcia powieki jej pełne podejrzliwości spojrzenie.
– Dobra, bierz pan – warknęła wreszcie kasjerka, wyjmując spod lady aparat i jednocześnie chowając pieniądze. – Ma długi kabel, więc może pan sobie iść pod ścianę, jak wszyscy. Ci mężczyźni! Tylko interesy i łóżko, o niczym innym nie potrafią myśleć!
Jason zadzwonił do hotelu Pont Royal i poprosił o połączenie ze swoim pokojem, spodziewając się, że Bernardine podniesie słuchawkę po pierwszym lub najwyżej drugim dzwonku. Po czwartym sygnale lekko się zaniepokoił, po ósmym niepokój zamienił się w strach. Bernardine wyszedł. Czyżby Santos…? Nie, przecież emerytowany oficer był uzbrojony i doskonale wiedział, jak w razie potrzeby zrobić użytek ze swoich "środków odstraszania". Skończyłoby się co najmniej na głośnej strzelaninie, a kto wie, czy nawet nie na wysadzeniu połowy hotelu w powietrze. Bernardine wyszedł z własnej woli, ale dlaczego?
Mogło być kilka powodów, pomyślał Bourne. Oddał aparat kasjerce i wrócił do swego stolika. Pierwszy i najbardziej pożądany to wiadomości o Marie; stary wyga nie chciał rozbudzać w nim nadziei, informując o zasięgu i szczegółach akcji poszukiwawczej, ale Jason był pewien, że Bernardine robił wszystko, co w jego mocy… Żaden inny powód nie przychodził mu do głowy, więc doszedł do wniosku, iż będzie najlepiej, jeśli przestanie o tym myśleć. Miał teraz na głowie inne sprawy, chyba najważniejsze spośród tych, z jakimi musiał się borykać w życiu. Skoncentrował się znowu na kawie i notesie; każdy szczegół musiał być dopracowany z maksymalną precyzją.
Godzinę później dokończył kawę, pociągnął mały łyk koniaku i wylał resztę na chodnik pod stolikiem. Wyszedłszy z kawiarni, skręcił w prawo i ruszył powolnym krokiem starego człowieka w kierunku bulwaru Lefebvre. W miarę jak zbliżał się do ostatniego rogu, do jego uszu zaczęło docierać coraz wyraźniej charakterystyczne zawodzenie policyjnych syren. Policja! Co się stało? Co się stało? Zrezygnował z zachowywania pozorów i puścił się biegiem w kierunku skrzyżowania ulicy z bulwarem; wypadłszy zza rogu, stanął jak wryty, sparaliżowany wściekłością i zdumieniem, do których po chwili dołączyła obezwładniająca panika. Co oni robią, do cholery?!
Przed szereg kamiennych domów zajechało z piskiem opon pięć radiowozów, a kilka sekund później przed pierwszym budynkiem z prawej strony zatrzymała się czarna furgonetka, oświetlając go blaskiem swoich reflektorów. Tylne drzwi otworzyły się gwałtownie i z samochodu wysypał się oddział ubranych w czarne stroje mężczyzn z pistoletami maszynowymi w dłoniach, zajmując błyskawicznie pozycje za stojącymi nieruchomo pojazdami.
Głupcy! Przeklęci głupcy! Ostrzec w ten sposób Carlosa oznaczało tyle samo, co go stracić! Jego zawodem było zabijanie, lecz obsesją było przygotowywanie sobie w każdej sytuacji drogi ucieczki. Trzynaście lat temu Bourne dowiedział się, że w kryjówce Carlosa w Vitry- sur- Seine koło Paryża było więcej obrotowych ścian i tajnych przejść niż w jakiejkolwiek rezydencji budowanej za czasów Ludwika XIV. Fakt, że nikomu nie udało się odnaleźć tej kryjówki, wcale nie zmniejszał prawdopodobieństwa tych opowieści. Było bardziej niż pewne, że trzy podwójne budynki stojące przy bulwarze Lefebvre są połączone ze sobą wydrążonymi w ziemi tunelami.
Na litość boską, kto to zrobił? Czyżby on i Bernardine popełnili okropny błąd, nie biorąc pod uwagę możliwości założenia przez Deuxieme lub paryską placówkę CIA podsłuchu w zajmowanym przez Bourne'a pokoju? Jeśli tak było w istocie, to ten fakt graniczył z niemożnością, gdyż dyskretne zainstalowanie niezbędnych urządzeń w tak krótkim czasie było po prostu nieprawdopodobne. Do pokoju musiałby się dostać obcy człowiek, ale jak? Przekupienie personelu nie wchodziło raczej w grę, bo ten już został przekupiony przez niejakiego monsieur Simona. Santos? Mikrofony umieszczone przez pokojówkę albo kelnera? Mało realne. Zaufany człowiek Szakala z pewnością nie usiłowałby zdemaskować swego chlebodawcy, szczególnie wtedy, gdyby postanowił zerwać umowę z Bourne'em. W takim razie kto? Jak? Jasonowi obserwującemu z przerażeniem i grozą scenę na bulwarze Lefebvre pytania te przelatywały przez głowę z oszałamiającą szybkością.
– Z rozkazu policji wszyscy mieszkańcy mają natychmiast opuścić budynek! – Słowa wydobywające się z głośnika odbiły się od murów metalicznym echem. – Za minutą przystąpimy do działań ofensywnych!
Do jakich działań ofensywnych?! – ryknął Jason w ciszy swego umysłu. Straciłem go! Wszyscy oszaleli! Kto to zrobił? Dlaczego?
Jako pierwsze otworzyły się drzwi u szczytu ceglanych schodów po lewej stronie budynku. Niski, otyły mężczyzna, ubrany w brudny podkoszulek i spodnie na szelkach, wyszedł przed próg, osłaniając rękami twarz przed oślepiającym blaskiem reflektorów.
– O co chodzi, messieurs? – zawołał drżącym głosem. – Ja jestem tylko zwykłym piekarzem i nic nie wiem o tej ulicy oprócz tego, że nie każą płacić wysokich czynszów! Czy to teraz przestępstwo?
– Pan nas nie interesuje, monsieur – padła odpowiedź przez głośnik.
– Jak to, ja was nie interesuję? Wpadacie tu jak jakaś armia, straszycie mi żonę i dzieci, a potem mówicie, że ja was nie interesuję? Co to za gada nie? Jesteście jakimiś cholernymi faszystami czy co?
Pośpieszcie się, pomyślał rozpaczliwie Jason. Na litość boską, pośpieszcie się! Każda sekunda zwłoki to dla Szakala minuta albo nawet godzina!
W chwilę potem otworzyły się drzwi po prawej stronie i na wysokim podeście pojawiła się zakonnica w czarnym habicie. W jej zachowaniu nie było ani śladu strachu lub niepokoju.
– Jak śmiecie?! – ryknęła niespodziewanie donośnym głosem. – Zakłócacie nam czas modlitewnego skupienia! Powinniście raczej błagać Pana, by zechciał darować wam wasze grzechy, niż przeszkadzać tym, którzy robią to za was!
– Ładnie powiedziane, siostro – odparł spokojnie oficer przez głośnik – ale otrzymaliśmy pewne informacje i mimo całego szacunku musimy prze szukać ten dom. Jeżeli będą siostry stawiały opór, zapomnimy o szacunku, ale i tak wykonamy rozkaz.
– Jesteśmy zakonem miłosierdzia świętej Magdaleny! – wykrzyknęła zakonnica. – W tym domu mieszkają świątobliwe kobiety, które całe swoje życie oddały Chrystusowi!
– Zdajemy sobie z tego sprawę, siostro, lecz mimo to musimy tam wejść. Jestem pewien, że władze dopilnują, żeby wynagrodzono wam wszelkie straty i niedogodności.
Tracicie czas, jęknął w duchu Bourne. On ucieka!
– Oby wasze dusze smażyły się po wsze czasy w piekle! Proszę, możecie zdeptać nasze święte progi.
– Nie wydaje mi się, żeby miała siostra prawo skazywać nas na wieczne potępienie za tak niewielką w gruncie rzeczy winę – odparł inny głos. – Proszę zaczynać, panie inspektorze. Przypuszczam, że pod tymi habitami znajdzie pan bieliznę, jaką nosi się raczej na placu Pigalle.
Bourne znał ten głos! To był Bernardine! Co się stało? Czyżby stary Francuz jednak nie był przyjacielem tylko zdrajcą, któremu udało się uśpić jego czujność gładkimi słówkami? Jeśli tak, to zginie jeszcze tej nocy!
Policjanci z brygady antyterrorystycznej z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału podbiegli do budynku i przywarli do kamiennych ścian po obu stronach schodów. Bulwar został zamknięty dla ruchu, a migające na dachach radiowozów jaskrawoniebieskie światła ostrzegały wszystkich przechodniów: trzymajcie się z daleka!
– Mogę już wejść? – zapytał żałosnym tonem piekarz. Nie otrzymawszy odpowiedzi, odwrócił się na pięcie i umknął do domu, podtrzymując opadające spodnie.
Do oddziału w czarnych mundurach dołączył cywil, z pewnością jego dowódca. Na znak dany przez niego głową funkcjonariusze popędzili w górę po schodach i wpadli do środka, minąwszy stojącą w drzwiach oporną zakonnicę.
Mokry od potu Jason przywarł plecami do muru, nie spuszczając wzroku z niepojętej sceny, rozgrywającej się zaledwie kilkanaście metrów od niego. Już wiedział kto, ale dlaczego? Czyżby człowiek, któremu ufał zarówno on, jak i Conklin, okazał się jeszcze jednym sługą Szakala? Boże, spraw, żeby to nie była prawda!
Kiedy po dwunastu minutach z wnętrza budynku zaczęli kolejno wychodzić uzbrojeni mężczyźni w czarnych mundurach, kłaniając się lub nawet całując dłoń triumfującej matki przełożonej, Bourne zrozumiał, że przeczucia nie omyliły ani jego, ani Aleksa.
– Bernardine! – ryknął wysoki funkcjonariusz policji z pierwszego radiowozu. – Jesteś skończony! Precz stąd! Zabraniam ci rozmawiać nawet z najniższym funkcjonariuszem Deuxieme, mało tego, nawet z facetem, który sprząta sracze! Skompromitowałeś się! Gdyby to ode mnie zależało, kazałbym cię rozstrzelać…! Kryjówka największego terrorysty wszech czasów na bulwarze Lefebvre, dobre sobie! To zakon, ty cholerny idioto! Babski,
pieprzony zakon…! Znikaj, cuchnąca świnio! Spieprzaj, zanim niechcący pociągnę za cyngiel i wywalę ci flaki na ulicę, gdzie ich miejsce!
Bernardine, zataczając się, wypadł z samochodu; dwa razy potknął się i przewrócił, zanim udało mu się dotrzeć do chodnika. Jason z trudem powstrzymał się, żeby nie wybiec z ukrycia i nie pośpieszyć z pomocą przyjacielowi; musiał czekać. Radiowozy i furgonetka odjechały z wyłączonymi syrenami, ale Bourne w dalszym ciągu musiał pozostać na miejscu, obserwując na zmianę to weterana Deuxieme, to dom Carlosa. O tym, że naprawdę była to jego kryjówka, świadczyła obecność zakonnicy; Szakal wciąż kurczowo trzymał się utraconej wiary, wykorzystując ją jako znakomity parawan, ale kryło się za tym jeszcze coś więcej… Znacznie więcej.
Idący chwiejnym krokiem Bernardine znalazł się w cieniu wejścia do od dawna opuszczonego sklepu po drugiej stronie bulwaru. Jason opuścił swoją kryjówkę, przemknął błyskawicznie przez jezdnię i dopadł starego mężczyzny, który tymczasem oparł się o jedno z wystawowych okien, łapiąc powietrze gwałtownymi, płytkimi łykami.
– Na litość boską, co się stało? – wykrzyknął Bourne, chwytając go za ramiona.
– Spokojnie, mon ami… – wysapał Bernardine. – Ta świnia, z którą siedziałem w radiowozie… Jakiś polityk, który za wszelką cenę chciał się pokazać… Rąbnął mnie w pierś, a potem wyrzucił z samochodu. Już ci mówiłem, że nie znam wszystkich nowych ludzi, którzy ostatnio przyszli do Biura. Macie dokładnie te same problemy w Ameryce, więc proszę, oszczędź mi wykładu.
– Nawet przez myśl mi nie przeszło… To przecież ten dom, Bernardine! Ten, w którym byliście!
– To także pułapka.
– Co takiego?
– Skontaktował się ze mną Aleks. Też zdobył numer telefonu, ale zupełnie inny. Domyślam się, że nie zadzwoniłeś do Carlosa, choć kazał ci to zrobić?
– Nie. Miałem adres, więc chciałem go od razu zgarnąć. Zresztą, co za różnica? Przecież to tutaj!
– Niezupełnie. To tylko miejsce, gdzie miał się zgłosić monsieur Simon i dopiero stąd zaprowadzono by go na spotkanie. Gdyby jednak okazało się, że nie jest tym, za kogo się podaje, zostałby natychmiast zlikwidowany. Jeszcze jeden z tych, którym nie udało się odszukać Szakala.
Jason potrząsnął głową.
– Mylisz się! – zaprzeczył gwałtownie. – Nawet jeśli to nie jest główna kwatera Carlosa, on na pewno by tu był. Nie pozwoli nikomu mnie tknąć, musi zabić mnie osobiście. To jego obsesja!
– Dokładnie taka sama jak twoja.
– Owszem. Ja mogę stracić rodzinę, a on swoją legendę. Tyle tylko, że moja rodzina jest dla mnie czymś rzeczywistym, on zaś stanął na krawędzi pustki. Jeżeli chce zrobić krok dalej, musi najpierw mnie wyeliminować, zabić Davida Webba.
– David Webb? A któż to taki, na miłość boską?
– To ja – odparł Bourne, opierając się o szybę obok Francuza. – Zwariowana historia, prawda?
– Zwariowana? – wykrzyknął były oficer Deuxieme. – Szalona! Niewiarygodna!
– Lepiej w nią uwierz.
– Masz żonę i dzieci i mimo to zajmujesz się taką robotą?
– Aleks o niczym ci nie mówił?
– Nawet jeśli coś wspomniał, uznałem to za zasłonę dymną. Nie takie rzeczy już się słyszało. – Bernardine potrząsnął głową i spojrzał z niedowierzaniem na młodszego mężczyznę. – Naprawdę masz rodzinę, od której nie chcesz uciec?
– Chciałbym do nich wrócić najszybciej, jak tylko będę mógł. Na nikim więcej mi nie zależy.
– Ale przecież ty jesteś Jasonem Bourne'em, kameleonem! Nawet największe sławy przestępczego świata drżą na dźwięk twojego nazwiska!
– No, chyba trochę przesadzasz…
– Ani odrobinę! Jason Bourne, ustępujący jedynie Szakalowi…
– Nie! – przerwał mu David Webb. – Jestem od niego lepszy! Zabiję go!
– Doskonale, mon ami – odparł uspokajającym tonem Bernardine, przyglądając się człowiekowi, którego nie był w stanie zrozumieć. – Co mam teraz zrobić?
Bourne odwrócił się od niego i oparł czoło o chłodną szybę; przez kilkanaście sekund oddychał ciężko, aż wreszcie ze spowijającej jego umysł mgły wyłoniły się zarysy nowej strategii. Spojrzał na szereg kamiennych budynków, a szczególnie na jeden z nich, pierwszy z prawej.
– Policja odjechała… – powiedział cicho.
– Zauważyłem to.
– A czy zauważyłeś również, że nikt nie wyszedł z żadnego z pozostałych domów, choć w oknach paliły się światła?
– Byłem zajęty czym innym… Nie, nie zauważyłem. – Nagle Bernardine uniósł brwi, jakby coś sobie przypomniał. – Ale widziałem twarze w oknach, wiele twarzy!
– A jednak nikt nie wyszedł.
– Nic dziwnego. Policja, zamieszanie, ludzie z bronią… Najlepiej zabarykadować się we własnym domu, nie uważasz?
– Nawet wtedy, kiedy zamieszanie się skończyło, a policja odjechała? Chcesz powiedzieć, że wszyscy usiedli znowu przed telewizorami, jakby nic się nie stało? Nikt nie wychylił nosa, żeby porozmawiać z sąsiadami? To nie jest normalne zachowanie, Francois. Wszystko zostało wyreżyserowane.
– Co przez to rozumiesz?
– Jeden człowiek pokazuje się policji i ściąga na siebie uwagę. Mija minuta lub dwie i o żadnym zaskoczeniu nie może już być mowy. Potem pojawia się zgorszona zakonnica – następne dwie minuty, a dla Carlosa całe godziny. Kiedy wreszcie chłopcy wpadają do środka, nic nie znajdują… A kilka chwil później wszystko jakby nigdy nic wraca do normy – nienormalnej normy. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, więc nie ma tu miejsca na
zwykłą ludzką ciekawość. Nikt nie wyszedł na ulice, nie widać nawet żadnego zamieszania, oburzenia, które mogłoby się wydawać jak najbardziej zrozumiałe. Ludzie siedzą w domach i chichoczą, zacierając triumfalnie ręce. Czy naprawdę z niczym to ci się nie kojarzy?
Bernardine skinął głową.
– Strategia przygotowana przez doświadczonych profesjonalistów – mruknął.
– Ja też tak przypuszczam.
– Ty nie przypuszczasz, tylko to zauważyłeś, w przeciwieństwie do mnie. Nie staraj się być uprzejmy, Jason. Zbyt długo stałem na bocznym torze. Jestem już za stary, za miękki, nie mam wystarczającej wyobraźni.
– Tak samo jak ja – odparł Bourne. – Tyle tylko, że mam motywację, żeby myśleć jak człowiek, o którym najchętniej bym zapomniał.
– Czy to mówi monsieur Webb?
– Chyba tak.
– Wracając do rzeczy: co mamy?
– Przerażonego piekarza, rozwścieczoną zakonnicę i kilka twarzy w oknach. To niewiele, ale jestem pewien, że jeszcze przed świtem będzie tego trochę więcej.
– Dlaczego?
– Carlos nie ma innego wyboru, jak tylko szybko zwijać interes. Ktoś z jego pretorian zdradził komuś adres kwatery głównej, więc możesz postawić całą swoją emeryturę, jeśli ją jeszcze masz, że zrobi wszystko, żeby go zdemaskować…
– Cofnij się! – syknął Bernardine i wciągnął go w najgłębszy cień przy samej witrynie. – Padnij! Płasko na chodnik!
Obaj mężczyźni przywarli do popękanych, skruszałych płyt; Bourne uniósł lekko głowę, by widzieć ulicę. Z prawej strony nadjechała ciemna furgonetka, niższa i szersza od policyjnej, bez wątpienia wyposażona w znacznie potężniejszy silnik. Jedyne, co upodabniało ją do tej, która przywiozła brygadę antyterrorystyczną, to potężny reflektor… dwa reflektory umocowane po obu stronach przedniej szyby, omiatające snopami światła teren dookoła samochodu. Jason wyciągnął zza paska pożyczoną od Bernardine'a broń, wiedząc, że Francuz ściska już w dłoni swój pistolet. Strumień światła z lewego reflektora przesunął się nad ich głowami.
– Dobra robota – szepnął Jason. – Jak ich zauważyłeś?
– Odbicia latarń w bocznych szybach – odparł również szeptem Francois. – Przez chwilę myślałem, że to mój były kolega wraca, żeby spełnić pogróżkę, to znaczy wywalić mi flaki na ulicę… Mój Boże, popatrz!
Furgonetka minęła dwa budynki, po czym nagle zjechała do krawężnika i zatrzymała się przed trzecim, najbardziej oddalonym od domu, którego adres ustalił człowiek z firmy telefonicznej. Od sklepu, przed którym leżeli Jason i Bernardine, dzieliło ją około sześćdziesięciu metrów. W chwili gdy pojazd znieruchomiał, tylne drzwi otworzyły się na oścież i na jezdnię wyskoczyli czterej mężczyźni z pistoletami maszynowymi w dłoniach; dwaj przebiegli na drugą stronę ulicy, jeden zajął stanowisko pod ścianą budynku, a jeden został przy samochodzie ze swoim MAC- 10 gotowym do strzału.
U szczytu ceglanych schodów pojawił się żółtawy poblask. W drzwiach domu stanął mężczyzna ubrany w czarny płaszcz przeciwdeszczowy i rozejrzał się uważnie dookoła.
– To on? – zapytał szeptem Francois.
– Nie, chyba że ma buty na obcasie i perukę – odparł Jason, sięgając do kieszeni marynarki. – Na pewno go poznam, bo tę twarz stale mam przed oczami. – Wyjął jeden z granatów otrzymanych od Bernardine'a i sprawdził, czy zawleczka da się wyciągnąć jednym ruchem.
– Hej, co ty robisz, do cholery? – zapytał weteran Deuxieme.
– Ten człowiek jest podstawiony – powiedział Bourne spokojnym, niemal obojętnym tonem. – Za chwilę ktoś zajmie jego miejsce i wsiądzie do furgonetki. Najlepiej, żeby usiadł z tyłu, ale to właściwie wszystko jedno.
– Oszalałeś! Zabiją cię! Jaki pożytek będzie miała twoja rodzina z zimnego nieboszczyka?
– Przestałeś myśleć, Francois. Obstawa na pewno usiądzie z tyłu, bo koło kierowcy nie ma dosyć miejsca. Między wsiadaniem do furgonetki a wy siadaniem z niej jest ogromna różnica, przede wszystkim taka, że to drugie odbywa się dużo wolniej… Zanim ten, który będzie ostatni, zdąży zamknąć drzwi, wrzucę do środka granat. Wierz mi, nie mam najmniejszego zamiaru dać się zabić. Zostań tutaj!
Nim Bernardine zdążył zaprotestować, Delta błyskawicznie wyczołgał się na pogrążoną w mroku ulicę; ostry blask dwóch silnych reflektorów sprawiał, że kontrast między ciemnością i światłem był jeszcze większy, co było niezwykle pożądaną z punktu widzenia Bourne'a okolicznością. W tym momencie jedyne poważne niebezpieczeństwo groziło mu ze strony człowieka stojącego przy otwartych drzwiach samochodu. Jason posuwał się stopniowo naprzód, wykorzystując każdą plamę gęściejszego cienia tak samo jak wiele lat temu w delcie Mekongu, kiedy skradał się do zalanego potokami światła obozu jenieckiego. Obserwował uważnie strażnika, sunął do przodu tylko wtedy, kiedy mężczyzna odwracał głowę w innym kierunku, ale jednocześnie starał się nie tracić z pola widzenia człowieka stojącego na ceglanych schodkach.
Nagle pojawiła się jeszcze jedna postać – kobieta z małą walizeczką w jednej i sporą torebką w drugiej ręce. Powiedziała coś do mężczyzny w czarnym płaszczu, a Bourne, wykorzystując fakt, że strażnik przez chwilę skoncentrował na nich uwagę, popełzł po spękanym chodniku i dotarł do takiego miejsca w pobliżu furgonetki, skąd mógł obserwować rozwój sytuacji nie ryzykując jednocześnie, że ktoś go zauważy. Z ulgą spostrzegł, że dwaj uzbrojeni ludzie stojący po tej stronie ulicy mrużą z wysiłkiem oczy, usiłując dojrzeć cokolwiek w ciemności rozpościerającej się poza zasięgiem światła reflektorów. Zważywszy okoliczności, Jason był w wyśmienitej sytuacji. Teraz wszystko zależało od wyczucia czasu, dokładności i doświadczenia nabytego podczas dawno minionych, częściowo zapomnianych lat. Teraz musiał sobie wszystko przypomnieć i zaufać instynktowi. Teraz. Lada chwila koszmar zniknie na zawsze z jego życia…
Zaczęło się! Z wnętrza domu wyszła szybko trzecia postać; mężczyzna był niższy niż ten w czarnym płaszczu, miał na głowie beret, a w ręku teczkę. Powiedział coś do goryla czającego się pod ścianą, ten podbiegł do schodów i z łatwością złapał rzuconą z góry teczkę, przytrzymawszy uprzednio broń lewym ramieniem.
– Allez. Nons partons! Vite! – wykrzyknął nowo przybyły, nakazując gestem kobiecie i mężczyźnie w płaszczu, żeby szli przed nim do samochodu. Kiedy zeszli ze schodów, dołączył do nich strażnik z pistoletem maszynowym i teczką… Czy wśród tych ludzi był Carlos?
Bourne rozpaczliwie chciał uwierzyć, że tak jest, więc musiało tak być! Trzasnęły boczne drzwi furgonetki, a w ułamek sekundy później rozległ się ryk uruchamianego silnika. Trzej pozostali strażnicy podbiegli do tylnych drzwi i jeden za drugim zaczęli wskakiwać do środka, chwytając rękami za umocowany pod dachem uchwyt, pozwalając przez chwilę pistoletom kołysać się swobodnie na przełożonych przez szyje pasach. Ostatni odwrócił się i sięgnął do…
Teraz! Bourne wyciągnął zawleczkę, zerwał się na nogi i popędził tak szybko, jak nigdy w życiu, w kierunku stojącego jeszcze nieruchomo samochodu. Rzuciwszy się rozpaczliwie do przodu, chwycił za krawędź zamykających się drzwi, przytrzymał je i cisnął do wnętrza furgonetki odbezpieczony granat. Sześć sekund do wybuchu! Dźwignął się na kolana i naparłszy wyciągniętymi ramionami na drzwi, zatrzasnął je z hukiem. Ze środka dobiegł szaleńczy terkot broni maszynowej – cud, na jaki nie śmiał nawet liczyć. Furgonetka była opancerzona, więc żaden pocisk nie mógł wydostać się na zewnątrz! Kule odbijały się od stalowych ścian… Odgłosowi strzałów zawtórowały przeraźliwe jęki i krzyki.
Pojazd ruszył gwałtownie do przodu, a Bourne poderwał się z jezdni i nisko schylony pognał na drugą stronę szerokiego bulwaru, w kierunku opustoszałych sklepów. Kiedy od celu dzieliło go zaledwie kilka kroków, stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego.
W chwili, kiedy furgonetkę rozerwała potężna eksplozja, rozjaśniając na moment krwawym blaskiem nocne niebo Paryża, zza najbliższego rogu ruszył gwałtownie brązowy samochód; przez szeroko otwarte okna wychylali się ludzie z pistoletami maszynowymi, zasypując okolicę gradem pocisków. Jason runął na chodnik przy skrytym w cieniu wejściu do jednego ze sklepów i zwinął się jak embrion, zdając sobie sprawę – nie ze strachem, lecz z wściekłością – że być może są to ostatnie chwile jego życia. Nie udało mu się. Zawiódł Marie i dzieci… Ale dlaczego ma ginąć w taki sposób? Zerwał się na nogi, ściskając w dłoni pistolet. On także będzie zabijał, dopóki starczy sił! Tak postępował Jason Bourne.
I wtedy po raz drugi wydarzyło się coś, co nie miało prawa się wydarzyć. Syrena? Policja? Brązowy samochód zakręcił z piskiem opon, ominął płonący wrak furgonetki i zniknął w ciemności, a w tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechał z ogromną szybkością migający jaskrawoniebieskimi światłami radiowóz, który zahamował raptownie, zatrzymując się zaledwie kilka metrów od szczątków pojazdu wysadzonego w powietrze przez Jasona. To wszystko nie ma sensu, pomyślał Bourne. Najpierw zjawia się pięć wozów, potem wraca tylko jeden. Dlaczego? Ale nawet ta zagadka nie miała najmniejszego znaczenia. Carlos miał nie jednego, lecz kilku dublerów, gotowych zginąć w każdej chwili, by ocalić życie swego pana i władcy, opętanego obsesją zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Szakalowi udało się wyrwać z pułapki zastawionej na niego przez Deltę, produkt "Meduzy" i amerykańskich służb specjalnych. Bezwzględny morderca zdołał jeszcze raz przechytrzyć Jasona Bourne'a, ale go nie zabił. Wkrótce nadejdzie kolejny dzień, a potem następna noc…
Bernardine! – wrzasnął co sił w płucach wysoki rangą funkcjonariusz Deuxieme, ten sam, który niecałe pół godziny temu odsądził starego agenta od czci i wiary. – Bernardine, gdzie jesteś? – krzyknął ponownie, wysiadając z samochodu i rozglądając się dookoła. – Boże, gdzie jesteś? Wróciłem, przyjacielu, bo przecież nie mogłem tak cię zostawić! Miałeś rację, widzę to teraz. Na litość boską, powiedz, że żyjesz! Odezwij się!
– Ja żyję, ale ktoś inny zginął – powiedział Bernardine, wychodząc powoli z głębokiego cienia przed nieczynnym sklepem, jakieś pięćdziesiąt metrów na północ od Bourne'a. – Próbowałem ci wytłumaczyć, ale ty nie chciałeś słuchać…
– Postąpiłem zbyt pochopnie, przyznaję! – Funkcjonariusz podbiegł do Francois i objął go serdecznie, podczas gdy pozostali policjanci okrążyli w bezpiecznej odległości płonący wrak, zasłaniając dłońmi twarze przed buchającym od niego żarem. – Wezwałem z powrotem ludzi. Uwierz mi, przyjacielu! Wróciłem, bo nie mogłem znieść myśli, że rozstaliśmy się w gniewie… Nie miałem pojęcia, że tamta świnia odważyła się podnieść na ciebie
rękę! Wyrzuciłem go na zbity pysk, jak mi o tym powiedział. Wróciłem do ciebie, ale Bóg mi świadkiem, nie spodziewałem się ujrzeć takiego widoku!
– To rzeczywiście okropne – przyznał weteran Deuxieme, rozglądając się dyskretnie dookoła. Natychmiast zauważył, że w oknach trzech kamiennych budynków aż roi się od przyciśniętych do szyb przerażonych twarzy. Wraz z eksplozją furgonetki i zniknięciem brązowego samochodu starannie przygotowany scenariusz przestał istnieć; słudzy zostali bez pana, a to napawało ich ogromnym strachem. – Nie tylko ty popełniłeś błąd, stary druhu – dodał Bernardine przepraszającym tonem. – Wskazałem niewłaściwy budynek.
– Aha! – wykrzyknął triumfalnie jego były zwierzchnik. – Niewłaściwy budynek, powiadasz? To chyba dość poważny błąd, nie uważasz, Francois?
– Owszem, ale konsekwencje byłyby z pewnością mniej poważne, gdybyś nie opuścił mnie w takim gniewie, jak to ładnie określiłeś. Zamiast spokojnie wysłuchać człowieka o ogromnym doświadczeniu, wypraszasz go z samochodu, a on w kilka minut później musi przyglądać się jatkom.
– Zrobiliśmy wszystko, co chciałeś! Przeszukaliśmy cały dom. Nie nasza wina, że to nie był ten, o który chodziło!
– Gdybyście zostali jeszcze choć chwilę, dałoby się tego wszystkiego uniknąć, a mój przyjaciel nie straciłby życia. Zaznaczę to w swoim raporcie…
– Proszę cię, przyjacielu! – przerwał mu były współpracownik. – Porozmawiajmy o tym spokojnie, dla dobra naszego Biura… – Z przeraźliwym rykiem syreny nadjechał wóz straży pożarnej. Bernardine wziął swego rozmówcę pod rękę i sprowadził go z jezdni na chodnik, pozornie po to, żeby nie utrudniać dojazdu strażakom, a w rzeczywistości wyłącznie w tym celu, by Bourne mógł słyszeć każde zdanie.
– Natychmiast, jak tylko wrócą nasi ludzie, przeszukamy dokładnie budynki i poddamy wszystkich mieszkańców drobiazgowemu przesłuchaniu! – oświadczył zdecydowanym tonem ważny funkcjonariusz Deuxieme.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Bernardine. – Nie dodawaj głupoty do niekompetencji!
– Jak to?
– Widziałeś ten brązowy samochód?
– Tak, oczywiście… Bardzo szybko odjechał.
– I niczego więcej nie zauważyłeś?
– No… Ten pożar i całe zamieszanie… Rozmawiałem wtedy przez radio.
– Popatrz na te podziurawione szyby! – powiedział rozkazującym tonem Bernardine, wskazując na witryny sklepów. – Spójrz na ślady na asfalcie. Tutaj strzelano, stary przyjacielu, i to ostro! Ci, którzy uciekli, są przekonani, że mnie zabili. Nic nie mów i niczego nie rób, po prostu zostaw ich w spokoju.
– Jesteś szalony…
– A ty jesteś głupcem. Dopóki istnieje choćby najmniejsza szansa, że któryś z tych ludzi jeszcze tutaj wróci, nie wolno nam niczego zepsuć.
– Teraz znowu mówisz zagadkami…
– Wcale nie – odparł Bernardine, obserwując, jak strażacy za pomocą wielkich gaśnic dogaszają wrak furgonetki. – Wyślij ludzi do każdego z tych domów. Niech zapytają, czy nic się nikomu nie stało, i wyjaśnią, że według pierwszych ustaleń to, co się wydarzyło na ulicy, było potyczką przestępczych gangów.
– Przecież to prawda?
– W każdym razie byłoby dobrze, gdyby w to uwierzyli. Nadjechała karetka pogotowia i jeszcze dwa radiowozy, wszystkie na sygnałach i z migającymi światłami. Na skrzyżowaniu z rue d'Alesia zaczęli się gromadzić mieszkańcy okolicznych budynków, większość w kapciach i pośpiesznie narzuconych szlafrokach lub podomkach. Z furgonetki Szakala pozostały jedynie dymiące, poskręcane szczątki.
– Niech ludzie pogapią się jeszcze chwilę, a potem każcie im iść do domów – ciągnął dalej Bernardine. – Za jakąś godzinę lub dwie, kiedy już to posprzątacie i zabierzecie ciała, zamelduj centrali, tylko głośno, że sytuacja została opanowana i że zostawiacie na miejscu tylko jednego człowieka, który dopilnuje uprzątania ostatnich śladów. Ma otrzymać kategoryczny zakaz indagowania kogokolwiek wchodzącego lub wychodzącego z tych budynków, czy to jasne?
– Ani trochę. Przecież sam powiedziałeś, że tam ktoś może się chować…
– Wiem, co powiedziałem – odparł ostro były konsultant Deuxieme. – To niczego nie zmienia.
– Czyli ty też tu zostaniesz?
– Tak. Pokręcę się trochę po okolicy.
– Rozumiem… A co z raportem policji? I z moim?
– Napisz prawdę, nie całą, ma się rozumieć. Otrzymałeś informację – niestety, nie możesz ujawnić źródła – że na bulwarze Lefebvre ma się wydarzyć coś, co z pewnością zainteresuje wydział do walki z narkotykami. Sprowadziłeś na miejsce oddział policji, który niczego nie odkrył, lecz wiedziony instynktem wróciłeś kilka minut później pod ten sam adres, niestety zbyt późno na to, by nie dopuścić do krwawych wydarzeń.
– Niewykluczone, że nawet mnie pochwalą… – mruknął wysoki funkcjonariusz Biura. – A twój raport? – zapytał, marszcząc brwi.
– Zobaczymy, może w ogóle nie będę musiał go pisać… – odparł jeszcze niedawno były, a teraz znowu aktualny konsultant Deuxieme.
Sanitariusze zawinęli ciała ofiar w plastikowe worki i wsadzili je do ambulansu, dźwig pomocy drogowej załadował na ciężarówkę wrak furgonetki, a pracownicy przedsiębiorstwa oczyszczania uprzątnęli miejsce tragedii; dały się słyszeć uwagi, że nie trzeba robić tego zbyt dokładnie, bo wtedy nikt nie pozna bulwaru Lefebvre. Kwadrans późnej było już po wszystkim: ciężarówka z wrakiem odjechała, zabierając ze sobą także osamotnionego policjanta, który w ten sposób skrócił sobie drogę do najbliższego posterunku, znajdującego się w dość dużej odległości. Minęła czwarta rano i wkrótce niebo nad Paryżem miał rozjaśnić pierwszy blask wstającego świtu, zwiastując początek kolejnego, wypełnionego ruchem i zgiełkiem dnia. Na razie jednak jedynymi oznakami życia na bulwarze Lefebvre były oświetlone okna w domach będących ostoją Szakala. Znajdowali się tam mężczyźni i kobiety, którym już nie było dane spać tej nocy. Mieli do wykonania zadanie zlecone przez samego monseigneura.
Bourne siedział na chodniku, opierając się plecami o mur dokładnie naprzeciwko budynku, z którego na spotkanie z policją wyszli przerażony piekarz i oburzona zakonnica. Bernardine ukrył się w załamaniu muru kilkadziesiąt metrów dalej, tam gdzie zatrzymała się czarna furgonetka Szakala. Umowa była jasna: Jason pójdzie za pierwszą osobą, która wyjdzie z któregokolwiek z domów, i zatrzymają siłą, stary agent zaś podąży za drugą i postara się ustalić miejsce, do którego zmierzała, ale bez nawiązywania kontaktu. Bourne przypuszczał, że posłańcem będzie piekarz lub zakonnica, dlatego też usadowił się w głębokim cieniu właśnie przed tym domem.
Jego przeczucie okazało się w znacznej mierze trafne, tyle tylko, że nie przewidział wariantu z większą liczbą osób i środków lokomocji. Siedemnaście po piątej przed domem zatrzymały się dwa rowery, na których siedziały zakonnice w habitach i białych czepkach; w chwilę potem otworzyły się drzwi domu i na ulicę wyszły trzy kolejne siostry, również z rowerami, wspięły się z godnością na siodełka i ruszyły w drogę wraz z tymi, które na nie czekały. Jedyną pociechą był dla Jasona fakt, że dzielna obrończyni domu Szakala zajęła pozycję na samym końcu małego peletonu. Bourne wyskoczył ze swego ukrycia i nisko schylony przemknął na drugą stronę pogrążonej jeszcze w mroku ulicy. Kiedy znalazł się na wysokości posesji sąsiadującej z rzekomą siedzibą zakonu, drzwi otworzyły się ponownie i po ceglanych schodach zszedł szybkim krokiem otyły piekarz, kierując się bez wahania w przeciwną stronę. Bernardine też będzie miał co robić, pomyślał Bourne, po czym ruszył biegiem za oddalającymi się zakonnicami.
Uliczny ruch w Paryżu stanowi niezgłębioną zagadkę niezależnie od pory dnia i nocy, dostarczając rozlicznych i zarazem wiarygodnych usprawiedliwień wszystkim, którzy spóźnili się na spotkanie lub zjawili się za wcześnie albo trafili w zupełnie inne miejsce, niż powinni. Bez wątpienia przyczynia się do tego również fakt, że paryżanin za kierownicą jest jednym z ostatnich reliktów minionej, barbarzyńskiej przeszłości, a porównywać go można jedynie z jego kolegami w Rzymie lub Atenach. Doświadczyły tego na sobie pedałujące zawzięcie zakonnice, a szczególnie przełożona, która jechała jako ostatnia i na skrzyżowaniu z rue Lecourbe musiała się zatrzymać, żeby przepuścić posuwającą się w ślimaczym tempie kolumnę samochodów dostawczych. Po kilku sekundach oczekiwania nagle skręciła w wąską boczną uliczkę i nacisnęła mocno na pedały. Bourne, któremu zaczęła się już mocno dawać we znaki rana odniesiona na Wyspie Spokoju, nie przyśpieszył jednak kroku, dostrzegł bowiem stojący u wylotu uliczki znak z napisem IMPASSE – brak przejazdu.
Znalazł rower przypięty łańcuchem do starej żelaznej latarni. Ukrył się kilka metrów dalej w zagłębieniu muru i dotknął spowijającego mu kark bandaża; był przesiąknięty krwią, ale na szczęście pękł najwyżej jeden szew. Oprócz tego bolały go potwornie nogi… Nie, bolały to nie było dobre słowo. Nie przyzwyczajone do takiego wysiłku mięśnie protestowały potwornymi skurczami.
Spokojny jogging nie był odpowiednim przygotowaniem do gwałtownych przyśpieszeń, uników i skoków. Bourne oparł się o mur, dysząc ciężko. Nie spuszczał wzroku z roweru, usiłując odegnać od siebie myśl, która jednak powracała z okrutnym uporem: jeszcze kilka lat temu nie zwróciłby uwagi na ból w nogach z tego prostego powodu, że nic by go nie bolało.
Ciszę uliczki zakłócił szczęk zdejmowanego skobla, a zaraz potem skrzypienie ciężkich drzwi; Jason przywarł plecami do ściany, wyszarpnął zza paska pistolet i obserwował, jak zakonnica podchodzi szybkim krokiem do latarni. Nachyliła się nad spinającą łańcuch kłódką, nie mogąc w przyćmionym świetle trafić kluczem do dziurki. Bourne opuścił swoją kryjówkę i zakradł się bezszelestnie od tyłu.
– Spóźni się siostra na pierwszą mszę – powiedział.
Kobieta odwróciła się raptownie, wypuszczając klucz z dłoni. Sięgnęła błyskawicznie między fałdy habitu, ale Jason jednym skokiem znalazł się tuż przy niej, unieruchomił jej ramię w żelaznym uchwycie, a drugą ręką zsunął z jej głowy biały czepek. W chwili gdy w słabym blasku wstającego dnia zobaczył twarz kobiety, aż zatkało go ze zdumienia.
– Mój Boże…! – wyszeptał wreszcie z najwyższym trudem. – To ty!