Rozdział 36

To był sąd, prawda, Aleks? – zapytał niepewnie Bourne. Mówił cicho, jakby dziwiąc się własnym słowom. – Sąd wojskowy, tak?

– Tak. – Conklin skinął głową. – Ale to nie ty byłeś oskarżony.

– Nie ja?

– Nie. Ty oskarżałeś. Jeśli weźmie się pod uwagę, kim byłeś i gdzie służyłeś, można się temu dziwić. Sporo ludzi usiłowało cię powstrzymać, ale nic nie wskórali… Porozmawiamy o tym później.

– Chcę porozmawiać o tym teraz – odparł stanowczo Jason. – Ten człowiek jest z Szakalem, tutaj, przed nami. Muszę wiedzieć, kim jest i dlaczego znalazł się w Moskwie, a przede wszystkim, co łączy go z Carlosem.

– Może później…

– Teraz. Twój przyjaciel Krupkin pomaga nam, jak może, a to znaczy, że jednocześnie pomaga Marie i mnie, za co jestem mu ogromnie wdzięczny. Pułkownik też jest po naszej stronie, bo gdyby nie był, nigdy nie zobaczylibyśmy tego, co widzimy. Muszę wiedzieć, co zaszło między mną a tym człowiekiem, a jeśli chodzi o zalecane przez Langley środki ostrożności, to mogą kazać się wypchać. Im więcej się o nim teraz dowiem, tym lepiej będę wiedział, czego mam się spodziewać. – Bourne odwrócił się od Aleksa i spojrzał na dwóch Rosjan. – Dla waszej informacji, panowie: w moim życiu jest pewien okres, którego nie mogę sobie dokładnie przypomnieć. To wszystko, co powinniście o tym wiedzieć. Mów, Aleks.

– Ja nieraz ledwo pamiętam wczorajszy wieczór – powiedział pułkownik.

– Zrób to, Aleksiej. Tamte sprawy nie mają już żadnego wpływu na nasze stosunki. Sajgon to zamknięty rozdział, podobnie jak Kabul.

– W porządku. – Conklin usiadł w jednym z foteli. Kiedy zaczął mówić, masując sobie prawą łydkę, widać było, że próbuje narzucić sobie chłodny spokój, ale nie bardzo mu się to udaje. – W grudniu 1970 jeden z waszych ludzi zginął podczas patrolu. Nazwano to wypadkiem spowodowanym przez przyjacielski ostrzał, ale ty nie dałeś się na to nabrać. Wiedziałeś, że został zabity z polecenia kogoś z kwatery głównej, kto postanowił w ten sposób zamknąć mu na zawsze usta. Ten, który zginął, był żółtkiem i daleko mu było

do świętości, ale wiedział wszystko o trasach i sposobach przemytu narkotyków. To ci dało wiele do myślenia.

– Przypominam sobie tylko oderwane obrazy… – przerwał mu Bourne. – Żadnej ciągłości. Widzę, ale nie pamiętam.

– Akurat te fakty nie mają teraz już żadnego znaczenia, tak samo jak parę tysięcy innych podejrzanych zdarzeń z tamtego okresu. Należy się domyślać, że gdzieś w Złotym Trójkącie zniknął bez śladu duży transport narkotyków, a podejrzenie padło akurat na twojego zwiadowcą. Jakaś gorąca głowa w Sajgonie doszła do wniosku, że dobrze będzie pokazać innym, co dzieje się z tymi, którzy zawodzą pokładane w nich zaufanie. Wysłał na wasz teren helikopter z paroma ludźmi, a oni upozorowali atak Wietkongu i sprzątnęli chłopaka – przy okazji także paru innych, ma się rozumieć. Mieli jednak pecha, bo ty wszystko widziałeś, a potem poszedłeś za nimi do helikoptera i tam dałeś im do wyboru: wsiąść, a wtedy ty zestrzelisz maszynę i wszyscy zginą, albo wrócić z tobą do obozu. Wybrali to drugie rozwiązanie, ty zaś wystąpiłeś do dowództwa z oskarżeniem o wielokrotne morderstwo. Wtedy na scenie pojawił się Stalowy Ogilvie, żeby ratować swoich kumpli.

– I coś się stało, prawda? Coś nieprawdopodobnego, szalonego…

– Zgadłeś. Bryce doprowadził do rozprawy, a tam zrobił z ciebie wariata, patologicznego kłamcę i mordercę, który w normalnych warunkach powinien być trzymany w najlepiej strzeżonym więzieniu. Zmieszał cię dokumentnie z błotem, a następnie zażądał, żebyś ujawnił swoje prawdziwe personalia, czego oczywiście nie mogłeś zrobić, bo wtedy naraziłbyś na niebezpieczeństwo mieszkającą w Kambodży rodzinę swojej pierwszej żony. Potem usiłował oplatać cię siecią oskarżeń, a kiedy mu się to nie udało, zagroził sądowi,

że ujawni istnienie "Meduzy", do czego ten, rzecz jasna, nie mógł dopuścić… Chłopcy Ogilviego zostali zwolnieni z powodu braku wiarygodnych dowodów, a ciebie trzeba było zatrzymać siłą w baraku, dopóki Bryce nie odleciał z powrotem do Sajgonu.

– Nazywał się Kwan Soo… – wyszeptał Bourne, kołysząc lekko głową, jakby usiłował odegnać od siebie powracający uparcie koszmar. – Miał szesnaście albo siedemnaście lat. Wszystkie pieniądze, jakie zarobił na szmuglowaniu narkotyków, wysyłał do trzech wiosek, żeby ludzie mieli co jeść. To był jedyny sposób, żeby… Niech to szlag trafi! Co wy byście zrobili, gdyby wasze rodziny umierały z głodu?

– Ale wtedy nie mogłeś tego powiedzieć przed sądem i dobrze o tym wiedziałeś. Musiałeś zacisnąć zęby i wytrzymać mściwe oskarżenia Ogilviego. Obserwowałem cię cały czas. Nigdy w życiu nie widziałem człowieka, który potrafiłby opanować tak wielką nienawiść.

– Tego też nie pamiętam… Cały czas widzę tylko oderwane obrazy.

– Podczas rozprawy dostosowałeś się w znakomity sposób do otoczenia… Jak kameleon.

Spojrzenia Conklina i Bourne'a spotkały się na chwilę, a potem Jason odwrócił się do ekranu.

– Teraz on jest tutaj, z Carlosem… Nie wydaje wam się, że ten świat jest jednak bardzo mały? Czy on wie, że to ja jestem Jasonem Bourne'em?

– A skąd miałby wiedzieć? – Conklin wstał z fotela. – Wtedy nie istniał ani Bourne, ani nawet David Webb, tylko żołnierz posługujący się pseudonimem Delta Jeden. W ogóle nie używaliście nazwisk, nie pamiętasz?

– Ciągle zapominam. Co jeszcze możesz mi o nim powiedzieć? – Jason wskazał na ekran. – Dlaczego przyleciał do Moskwy? Czemu powiedziałeś, że "Meduza" znalazła Carlosa?

– Dlatego że to on jest tą firmą adwokacką z Nowego Jorku.

– Co takiego? – Bourne spojrzał raptownie na Conklina. – Ogilvie…

– Jest prezesem zarządu – wpadł mu w słowo Aleks. – CIA odkryła, że to on, ale wymknął im się dwa dni temu.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś, do diabła? – zapytał gniewnie Jason.

– Bo ani przez chwilę nie myślałem, że będziemy tu siedzieć i oglądać go na ekranie. Ciągle tego nie rozumiem, ale widzę, że to prawda. Poza tym, nie chciałem zawracać ci głowy kimś, kogo mogłeś nie pamiętać, a jeżeli nawet, to w bardzo niemiły sposób. Po co niepotrzebnie mnożyć komplikacje? I tak nie możemy narzekać na ich niedostatek.

– Chwileczkę, Aleksiej! – przerwał mu podekscytowany Krupkin. – Słyszałem tu słowa i nazwy, które wywołują, przynajmniej u mnie, jak najgorsze skojarzenia, więc chyba mam prawo zadać jedno lub dwa pytania. Szczególnie jedno: kim właściwie jest ten Ogilvie, że tak bardzo się nim przejmujecie? Wiem już, że był w Sajgonie, ale kim jest teraz? Możesz mi to powiedzieć?

– Właściwie, czemu nie? – odparł cicho Conklin. – To prawnik z Nowego Jorku kierujący tajną organizacją, która sięga swymi mackami nawet do Europy i basenu Morza Śródziemnego – wyjaśnił. – Zaczęli od tego, że dzięki wpływom w Waszyngtonie wykupywali za bezcen znakomicie prosperujące, państwowe przedsiębiorstwa, co pozwoliło im w wielu dziedzinach przejąć kontrolę nad rynkiem i dyktować ceny. Potem zabrali się do

poważniejszej roboty, zatrudniając najlepszych specjalistów w tym fachu. Mamy niezbite dowody, że za ich pieniądze dokonano wielu morderstw różnych mniej lub bardziej ważnych osób, a najświeższym przykładem jest generał Teagarten, głównodowodzący sił NATO.

– Niewiarygodne! – wyszeptał Krupkin.

– A niech mnie! – wymamrotał pułkownik, wpatrując się w Conklina wybałuszonymi oczami.

– Są nadzwyczaj pomysłowi, a Ogilvie najbardziej ze wszystkich. To Superpająk, któremu udało się oplatać pajęczyną niemal wszystkie europejskie stolice. Na swoje nieszczęście, a dzięki mojemu obecnemu tu przyjacielowi, wpadł we własne sieci. Musiał uciekać z Waszyngtonu, bo zabrali się do niego ludzie, których raczej nie udałoby mu się przekupić, ale nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego zjawił się właśnie w Moskwie.

– Myślę, że będę mógł odpowiedzieć na to pytanie – odparł Krupkin, spoglądając uspokajająco na komisarza. – Nic nie wiem o morderstwach, o których wspominałeś, ale to, co mówiłeś, przywodzi mi na myśl pewne amerykańskie konsorcjum, działające właśnie na terenie Europy, z którym od wielu lat robimy bardzo dla nas korzystne interesy.

– W jakich dziedzinach?

– Przede wszystkim chodzi o nowoczesne technologie objęte zakazem wywozu, a także elementy uzbrojenia, części samolotów, niekiedy nawet samą broń i samoloty, oczywiście za pośrednictwem krajów naszego bloku… Mówię ci to tylko dlatego, że z pewnością zdajesz sobie sprawę, iż wszystkiemu kategorycznie zaprzeczę, gdyby przyszło ci kiedykolwiek do głowy powołać się na mnie jako na źródło.

Aleks skinął głową.

– Rozumiem. Jak się nazywa to konsorcjum?

– Nie ma nazwy, bo występuje pod postacią pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu pozornie niezależnych firm. Zawsze podejrzewaliśmy, że wszystkie działają pod wspólnym parasolem i są ze sobą ściśle powiązane, ale nie byliśmy w stanie stwierdzić, w jaki dokładnie sposób.

– Nazwa istnieje, podobnie jak samo konsorcjum – odparł Conklin. – Ogilvie nim kieruje.

– Tak właśnie pomyślałem… – mruknął Krupkin. Na jego twarzy pojawił się okrutny, bezlitosny grymas. – Zapewniam was jednak, że wasze obawy związane z tym prawnikiem nie mogą się równać z naszymi problemami. – Spojrzał z wściekłością na obraz zatrzymany na ekranie. – Generał Rodczenko, którego tu widzicie, zajmuje drugie miejsce w hierarchii KGB i jest doradcą premiera. W imię interesów ZSRR i bez wiedzy rządu można robić wiele rzeczy, ale na pewno nic takiego, o czym mówiłeś. Dobry Boże, głównodowodzący sił NATO! A teraz jeszcze Szakal! To nie tylko kompromitacja, ale po prostu katastrofa, okropna, tragiczna katastrofa!

– Masz jakieś propozycje? – zapytał Conklin.

– Głupie pytanie – wtrącił się gburowato pułkownik. – Aresztować, na Łubiankę, a potem w czapę!

– Znakomity pomysł, ale jest pewien problem – odparł Aleks. – Centralna Agencja Wywiadowcza wie o tym, że Ogilvie przyleciał do Moskwy.

– W czym tu problem? Obie strony pozbędą się drania i będą mogły zająć się swoimi sprawami.

– Może to się panu wydać dziwne, ale problem, nawet z punktu widzenia ochrony interesów ZSRR, nie polega na pozbyciu się drania. Chodzi o reakcję Waszyngtonu.

Pułkownik spojrzał ze zdziwieniem na Krupkina.

– O czym on gada, do cholery? – zapytał po rosyjsku.

– Dla nas to dosyć trudne do pojęcia, ale może spróbuję wam to wytłumaczyć… – odparł w tym samym języku Krupkin.

– Co on mówi? – zapytał Bourne Conklina.

– Zdaje się, że ma zamiar rozpocząć wykład o prawach i obowiązkach obywatela w Stanach Zjednoczonych.

– Takie wykłady przydałyby się też wielu ludziom w Waszyngtonie – zripostował Krupkin po angielsku, po czym natychmiast przeszedł z powrotem na rosyjski. – Widzicie, towarzyszu, nikt w Ameryce nie zdziwiłby się, gdybyśmy chcieli wykorzystać przestępcze powiązania Ogilviego. Mają tam nawet specjalne przysłowie, które powtarzają bardzo często, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia: darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

– Co wspólnego z podarunkami mają końskie zęby? Spod ogona wypada mu nawóz, ale z pyska tylko ślina.

– W oryginale brzmi to trochę lepiej… W każdym razie ten adwokat, Ogilvie, miał wiele powiązań z rządem, a ściślej z urzędnikami, którzy w zamian za duże sumy pieniędzy przymykali oczy na jego nielegalne działania, przynoszące mu miliony dolarów zysku. Naginano prawo, zabijano ludzi, przedstawiano kłamstwa jako prawdę. Krótko mówiąc, Ogilvie stanowił ośrodek bezprzykładnej korupcji, a z tego, co wiemy, Amerykanie mają prawdziwą obsesję na tym punkcie. Każde ustępstwo wydaje im się nieść w sobie zarodek korupcji, więc na wszelki wypadek wolą prać swoje brudy na oczach całego świata, żeby udowodnić, jak bardzo są mimo wszystko uczciwi.

– To prawda – przerwał mu Aleks po angielsku. – Wątpię, żebyście mogli to zrozumieć, bo wy z kolei ukrywacie każde ustępstwo, każdą zbrodnię i każde go trupa za koszem z różami… Może jednak będzie lepiej, jeśli ja daruję sobie takie porównania, a ty zrezygnujesz z wykładu. Ogilvie musi wrócić do kraju i zapłacić za wszystko. To jedyne ustępstwo, jakiego od was oczekujemy.

– Zapewniam cię, że weźmiemy to pod uwagę.

– To za mało – odparł Conklin. – Ujmijmy to w taki sposób, odsuwając na razie na bok kwestię odpowiedzialności: już wkrótce, być może nawet za kilka dni, zbyt wielu ludzi dowie się o tym, w co był zamieszany, łącznie ze śmiercią Teagartena, żebyście mogli go tu zatrzymać. Skoczy wam do gardeł nie tylko Waszyngton, ale i cała EWG. Kompromitacja to bardzo ładne słowo, ale kryje w sobie bardzo wymierne efekty: utrudnienia w handlu, zmniejszenie obrotów towarowych…

– Przekonałeś mnie, Aleksiej – przerwał mu Krupkin. – Załóżmy, że zgodzimy się na to ustępstwo. Czy ogłosicie wtedy całemu światu, że Moskwa współpracowała z wami w schwytaniu i dostarczeniu przed wasz sąd amerykańskiego przestępcy?

– Oczywiście, a także i to, że bez was nic byśmy nie osiągnęli. Jeżeli będzie trzeba, potwierdzę to przed wszystkimi komisjami Kongresu.

– Powinieneś również stwierdzić jasno i wyraźnie, że nie mieliśmy absolutnie nic wspólnego z zabójstwami, o których wspominałeś, a szczególnie z zamachem na głównodowodzącego sił NATO.

– Ma się rozumieć. Jedną z przyczyn, dla których zdecydowaliście się nam pomóc, było to, że wasz rząd przeraził się narastającej fali politycznych morderstw.

Krupkin przez chwilę wpatrywał się w Conklina ostrym spojrzeniem, po czym przeniósł je na krótko na ekran telewizora, by zaraz ponownie skierować na twarz Aleksa.

– A co zrobimy z generałem Rodczenką? – zapytał.

– To już wasza sprawa – odpowiedział cicho emerytowany oficer CIA. – Ani Bourne, ani ja nigdy nie słyszeliśmy tego nazwiska.

– Da… – mruknął Krupkin, kiwając powoli głową. – W takim razie róbcie z Szakalem, co chcecie, chociaż jesteście na radzieckim terytorium. Możecie jednak liczyć na naszą daleko posuniętą pomoc.

– Od czego zaczniemy? – zapytał niecierpliwie Jason.

– Od początku. – Dymitr spojrzał na komisarza KGB. – Towarzyszu, czy zrozumieliście, o czym mówiliśmy?

– Bardzo wystarczy, Krupkin – odparł pułkownik, podchodząc do telefonu ustawionego na małym stoliku o marmurowym blacie. Wykręciwszy numer, zaczął niemal natychmiast mówić po rosyjsku, jakby ktoś czekał na jego telefon z ręką na słuchawce. – Nowy Jork zidentyfikował trzeciego człowieka na taśmie numer siedem, tego z Rodczenką i księdzem, jako Amerykanina nazwiskiem Ogilvie. Trzeba natychmiast wziąć go pod ścisłą obserwację i nie dopuścić do tego, żeby wyjechał z Moskwy. – Pułkownik zamilkł, słuchając odpowiedzi, po czym nagle poczerwieniał i uniósł wysoko brwi. – Anuluję ten rozkaz! – ryknął. – Ta sprawa należy teraz wyłącznie do KGB! Powód? Ruszcie mózgiem, kapuściany łbie! Powiedzcie im, że to podwójny agent, którego oni nie potrafili rozpoznać, a potem dorzućcie trochę tradycyjnego śmiecia – zagrożenie dla państwa spowodowane niekompetencją

urzędników, opiekuńcza rola Komitetu i tak dalej… Aha, możecie im jeszcze wspomnieć, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby… Ja też nie rozumiem, towarzyszu, ale te motylki w eleganckich garniturach chyba będą wiedziały, o co chodzi. Zawiadomcie wszystkie lotniska.

Komisarz odłożył słuchawkę.

– Zrobił to – stwierdził Conklin, zwracając się do Bourne'a. – Ogilvie zostaje w Moskwie.

– Ogilvie nic mnie nie obchodzi! – wybuchnął Jason. – Przyjechałem tu po Carlosa!

– To ten ksiądz? – zapytał pułkownik, odchodząc od stolika z telefonem.

– Właśnie on.

– To proste. Puścimy generała Rodczenkę na długiej smyczy, żeby jej nie widział ani nie czuł. Pan weźmie w rękę drugi koniec. Na pewno niedługo znowu spotka się z tym Szakalem.

– Niczego więcej mi nie trzeba – odparł Jason Bourne.

Generał Grigorij Rodczenko siedział przy usytuowanym obok okna stoliku w restauracji Łastoczka w pobliżu mostu Krymskiego na rzece Moskwie. Było to jego ulubione miejsce, często tu przychodził około północy, by zjeść w samotności późną kolacją. Światła mostu i sunących powoli rzeką łodzi dawały wytchnienie znużonym oczom, a tym samym korzystnie wpływały na przemianę materii. Dzisiaj szczególnie potrzebował odpoczynku w kojącej atmosferze, gdyż ostatnie dwa dni były bardzo niespokojne. Mylił się czy może jednak miał rację? Czy instynkt oszukał go, czy też nie zawiódł także i tym razem? W tej chwili jeszcze tego nie wiedział, ale cały czas pamiętał, że właśnie dzięki instynktowi udało mu się w młodości przetrwać panowanie szalonego Stalina, w wieku dojrzałym rządy buńczucznego Chruszczowa, a kilka lat później tępego Breżniewa. Teraz jednak, wraz z pojawieniem się Gorbaczowa, dla Rosji i Związku Radzieckiego nadeszły zupełnie nowe czasy, które on, człowiek w podeszłym już wieku, powitał z zadowoleniem. Może wszystko jakoś się uspokoi, a trwające od wielu dziesięcioleci zagrożenia oddalą się, znikną za horyzontem. Pewne było tylko to, że nie zmieni się sam horyzont – płaski, daleki i nieosiągalny.

Rodczenko zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zarówno dzięki swojemu szczęściu, jak i zdolności przewidywania stanowi typ człowieka wychodzącego cało ze wszystkich katastrof. Żeby to osiągnąć, trzeba było mieć oczy dookoła głowy i otoczyć się ze wszystkich stron misterną siatką zabezpieczeń. Z tego właśnie powodu zadał sobie wiele trudu, żeby zdobyć zaufanie sekretarza generalnego, pracował usilnie, by zyskać w KGB opinię najwyższej klasy fachowca, po prostu nie do zastąpienia, oraz przyjął propozycję współpracy od amerykańskiego konsorcjum o nazwie "Meduza", współorganizując przerzuty olbrzymiej wartości towarów nie tylko do ZSRR, ale i do krajów Układu Warszawskiego. Był także łącznikiem rezydującego w Paryżu Carlosa, którego jak do tej pory udawało mu się zawsze odwieść, czy to perswazją, czy przekupstwem, od podejmowania jakichkolwiek akcji wymierzonych przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Był przykładem doskonałego biurokraty pracującego za kulisami międzynarodowej sceny wydarzeń, nie pożądającego sławy ani zaszczytów, natomiast opętanego wyłącznie jednym pragnieniem: żeby przeżyć. Skoro tak, to dlaczego dopuścił do tego, co się stało? Czy przyczyniła się do tego zrodzona ze zmęczenia i strachu popędliwość, a także przewrotna chęć sprowadzenia zagłady na wszystkich, których wykorzystywał i przez których był wykorzystywany? Nie, główną rolę odegrała logiczna analiza wydarzeń, dokonywana także z punktu widzenia interesów kraju, a poza tym absolutne przekonanie o konieczności zerwania przez Moskwę wszelkich kontaktów zarówno z "Meduzą", jak i Szakalem.

Według relacji konsula generalnego z Nowego Jorku, Bryce Ogilvie był w Ameryce całkowicie skończony. Konsul proponował, żeby zapewnić mu w jakimś kraju azyl, a w zamian za to przejąć stopniowo miliardowe interesy, jakie adwokat prowadził w Europie. Jedyną sprawą, która niepokoiła konsula, nie były wcale operacje finansowe, podczas których Ogilvie tyle razy łamał prawo, że żaden sąd nie mógłby udowodnić mu wszystkich nielegalnych działań podczas najdłuższej nawet rozprawy, ale zabójstwa, w jakich prawnik maczał palce; według informacji zebranych przez konsula było ich wiele, a ich ofiarą padło wielu wysokich rangą funkcjonariuszy rządu USA, a także, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, głównodowodzący NATO. Nie można było również wykluczyć, że Ogilvie, usiłując uchronić przed konfiskatą jak największą część swego majątku ulokowanego w Europie, zlecił zamordowanie jeszcze kilkunastu osób, przede wszystkim ważnych osobistości świata finansowego podejrzewających istnienie międzynarodowej siatki powiązanej z pewną nowojorską firmą adwokacką i tworzącej razem z nią organizm znany jako "Meduza". Gdyby zabójstwa nastąpiły podczas pobytu Ogilviego w Moskwie, zaczęto by zadawać pytania, a do tego nie można było dopuścić. W związku z tym należało jak najprędzej zgarnąć go i wyekspediować poza teren ZSRR, co było łatwe do zaplanowania, ale nastręczało znaczne trudności w realizacji.

A tu nagle, w samym środku tego danse macabre, zjawia się monseigneur z Paryża. Musimy się natychmiast spotkać! Carlos niemal wykrzyczał ten rozkaz przez telefon, ale to wcale nie oznaczało, że zamierza zrezygnować ze zwykłych środków ostrożności. Spotkanie miało się odbyć w uczęszczanym, najlepiej wręcz zatłoczonym miejscu, łatwo dostępnym, o wielu drogach ucieczki, gdzie Carlos mógłby najpierw krążyć przez pewien czas jak jastrząb, nie ujawniając swojej tożsamości, aż uznałby, że wszystko jest w porządku. Podczas trzeciej rozmowy telefonicznej – każda, ma się rozumieć, odbywała się z innego miejsca, a wszystkie z publicznych aparatów – ustalili ostatecznie czas i miejsce: cerkiew Wasyla Błogosławionego na placu Czerwonym, wczesnym wieczorem, czyli w porze największego napływu zwiedzających. Pogrążony w półmroku zakątek po prawej stronie głównego ołtarza, gdzie znajdowały się przesłonięte kotarami wyjścia do zakrystii. Załatwione!

I właśnie podczas tej trzeciej rozmowy w umyśle generała Rodczenki narodził się pomysł, który w pierwszej chwili poraził go swoją prostotą i oczywistością niczym błyskawica podczas burzy na Morzu Czarnym. Rozwiązanie to pozwoliłoby Związkowi Radzieckiemu zdystansować się za jednym zamachem zarówno od poczynań Szakala, jak i "Meduzy", gdyby okazało się, że cywilizowanemu światu nie wystarczą same zapewnienia.

Nic prostszego, jak doprowadzić do spotkania Szakala i Ogilviego, choćby na jedną chwilkę, byle tylko uchwycić ich na tej samej klatce filmu. Nie trzeba było nic więcej.

Wczoraj po południu generał poszedł do Wydziału Stosunków Dyplomatycznych i zażyczył sobie krótkiej, rutynowej rozmowy z Ogilviem. Kiedy doszło do spotkania, przeczekał cierpliwie standardowe uprzejmości, a następnie zaczął kierować rozmowę w pożądanym przez siebie kierunku. Poruszał się pewnie i precyzyjnie, bo wcześniej odpowiednio się przygotował.

– Podobno zawsze spędza pan lato na Cape Cod, da? – zapytał od niechcenia.

– Raczej tylko weekendy, natomiast żona i dzieci mieszkają tam przez całe wakacje.

– Kiedy byłem na placówce w Waszyngtonie, miałem na Cape Cod dwoje wspaniałych przyjaciół. Spędziłem z nimi wiele przemiłych, jak wy to mówicie, weekendów. Może ich pan zna? To Frostowie, Hardleigh i Carol Frost.

– Oczywiście że znam. On jest prawnikiem jak ja, tyle tylko, że specjalizuje się w prawie morskim. Mieszkają nad samym brzegiem, w Dennis.

– Pani Frost jest nadzwyczaj atrakcyjną kobietą.

– Zgadzam się.

– Da… Próbował pan kiedyś namówić jej męża, żeby podjął pracę w pańskiej firmie?

– Nie. Ma swoją własną: Frost, Goldfarb i O'Shaunessy. Zdaje się, że działali w Massachusetts.

– Czuję się prawie tak, jakbym pana znał, panie Ogilvie, choć tylko poprzez wspólnych przyjaciół.

– Żałuję, że nigdy się tam nie spotkaliśmy.

– Pomyślałem sobie, że może spróbuję wykorzystać naszą bliską znajomość – bliską, ma się rozumieć, tylko pośrednio – i poproszę pana o pewną przysługę, znacznie drobniejszą od tej, którą tak chętnie wyświadcza panu nasz rząd.

– Wielokrotnie dawano mi do zrozumienia, że korzyści są obopólne – odparł Ogilvie.

– Niestety, nie orientuję się w tych dyplomatycznych zawiłościach, ale wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że mógłbym szepnąć tu i ówdzie jakieś słówko na pańską korzyść, gdyby zechciał pan współpracować z moim niewielkim, co nie znaczy, że nieważnym, wydziałem.

– Na czym miałaby polegać ta współpraca?

– Kilka godzin temu przybył do nas pewien bardzo aktywny społecznie ksiądz, który twierdzi, że jest oddanym marksistą, agitatorem, wielokrotnie skazywanym za swoją działalność przez nowojorskie sądy. Chce się ze mną natychmiast spotkać, ale my, niestety, nie mamy możliwości zweryfikowania jego twierdzeń. Może pan mógłby nam pomóc? Jeżeli istotnie tak często stawał przed sądem, być może zapamiętał pan jego twarz z gazet lub telewizji?

– Niewykluczone, oczywiście jeśli jest tym, za kogo się podaje.

– Da! Bez względu na rezultat nie zapomnimy tego, że zechciał pan z nami współdziałać.

Wszystko zostało ustalone; Ogilvie będzie kręcić się w tłumie wypełniającym cerkiew, a kiedy zobaczy, że generał podchodzi do mężczyzny w sutannie, zbliży się do niego, udając zaskoczenie. Przywitanie będzie krótkie i raczej chłodne, takie, jakiego można się spodziewać, kiedy dwaj kulturalni, ale nie lubiący się ludzie wpadają na siebie w miejscu publicznym. Było niezwykle ważne, żeby wszyscy trzej znaleźli się blisko siebie, gdyż w panującym w tej części świątyni półmroku prawnik mógłby mieć kłopoty z dostrzeżeniem twarzy księdza.

Ogilvie spisał się znakomicie, zupełnie jak prokurator podczas procesu, który zasypuje świadka prędko następującymi po sobie pytaniami, dołączając do nich jedno, o którym wie, że wywoła natychmiastowy sprzeciw obrony, a następnie krzyczy "cofam pytanie!", pozostawiając otępiałego świadka z szeroko otwartymi ze zdumienia ustami.

Gdy Amerykanin podszedł do dwóch skrytych w cieniu mężczyzn, Szakal natychmiast odwrócił głowę, ale mimo to jakaś starsza kobieta zdążyła zrobić serię zdjęć swoim miniaturowym aparatem fotograficznym. Superczuły film został już wywołany, a negatyw i odbitki znajdowały się w gabinecie Rodczenki, w teczce zatytułowanej "Bryce Ogilvie".

Pod zdjęciem przedstawiającym amerykańskiego adwokata i najbardziej poszukiwanego terrorystę świata widniał podpis: "Obiekt podczas potajemnego spotkania z nie zidentyfikowanym do tej pory osobnikiem w cerkwi Wasyla Błogosławionego. Rozmowa trwała jedenaście minut i trzydzieści dwie sekundy. Zdjęcia przesłano do Paryża w związku z podejrzeniem, że nie zidentyfikowany mężczyzna może być poszukiwanym terrorystą Szakalem".

Już wkrótce z Paryża nadejdzie odpowiedź wraz z kilkoma portretami pamięciowymi z Deuxieme Bureau i Surete: "Potwierdzamy. Widoczny na zdjęciach człowiek to z całą pewnością Szakal".

Wręcz nieprawdopodobne! Tutaj, na radzieckiej ziemi!

Natomiast rozmowa z Carlosem przebiegła niezupełnie po myśli generała. Po krótkim, niezręcznym epizodzie z Amerykaninem, terrorysta zaczął znowu rzucać oskarżenia lodowatym, nieprzyjaznym tonem.

– Lada chwila cię zdemaskują!

– Kto taki?

– KGB.

– To ja jestem KGB!

– Być może się mylisz.

– W Komitecie nie dzieje się nic, o czym bym nie wiedział. Skąd masz tę informację?

– Z Paryża, z otoczenia Krupkina.

– Krupkin jest gotów uczynić wszystko, żeby tylko zwrócić na siebie uwagę, łącznie z rozpowszechnianiem fałszywych informacji, nawet wtedy, kiedy dotyczą kogoś takiego jak ja. Szczerze mówiąc, ciągle stanowi dla mnie zagadkę. Umie w mgnieniu oka przeistoczyć się z bystrego, władającego kilkoma językami oficera wywiadu w bezmyślnego klowna, który potrafi tylko podsuwać dziwki podróżującym przez Paryż ministrom. Uważam, że nie należy traktować go poważnie, szczególnie w tak istotnych sprawach.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz. Skontaktują się z tobą jutro, późnym wieczorem. Będziesz w domu?

– Nie, w restauracji Łastoczka, na późnej kolacji. Co chcesz robić przez cały dzień?

– Upewnić się, że masz rację. Powiedziawszy to, Szakal zniknął w tłumie.

W ciągu ponad dwudziestu czterech godzin, jakie minęły od tej chwili, Rodczenko nie otrzymał od niego żadnej informacji. Może psychopata przekonał się, że jego podejrzenia nie mają podstaw, i wrócił do Paryża, posłuszny wewnętrznemu nakazowi przemieszczania się z jednego krańca Europy na drugi po to, by zagłuszyć ogarniającą jego umysł panikę? Carlos także stanowił zagadkę. Część jego osobowości należała do prymitywnego sadysty, okrutnego zbrodniarza rozkoszującego się zadawanym cierpieniem i bólem, część zaś do chorego, zdziwaczałego romantyka, wiecznego dziecka dążącego uparcie do wyśnionego, nierealnego celu. Kto mógł z całą pewnością stwierdzić, kim był naprawdę? Coraz bardziej zbliżał się czas, kiedy te wątpliwości rozwiąże celny strzał w głowę terrorysty.

Rodczenko skinął na kelnera; zamówi jeszcze kawę i koniak, prawdziwy francuski koniak, zarezerwowany wyłącznie dla bohaterów rewolucji, a szczególnie dla tych, którym udało się ją przeżyć. Zamiast kelnera przy stoliku zjawił się kierownik lokalu z aparatem telefonicznym w ręku.

– Pilna rozmowa, towarzyszu generale – powiedział mężczyzna w zbyt luźnym, czarnym garniturze. Postawił aparat na stoliku i wsadził wtyczkę do gniazdka w ścianie. Rodczenko podziękował, a gdy kierownik odszedł, podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Jesteś cały czas obserwowany – usłyszał głos Szakala.

– Przez kogo?

– Przez twoich ludzi.

– Nie wierzę.

– Chodziłem za tobą przez cały dzień. Mam ci powiedzieć, gdzie byłeś w ciągu ostatnich trzydziestu godzin? Najpierw kilka drinków w barze na Prospekcie Kalinina, potem kiosk na Arbacie, obiad, spacer na Łużnikach…

– Wystarczy! Gdzie jesteś?

– Wyjdź przed restaurację. Powoli, spokojnie, jakby nic się nie stało. Udowodnię ci.

Połączenie zostało przerwane.

Rodczenko odłożył słuchawkę i dał znak kelnerowi. Ten podszedł niemal natychmiast, co należało zawdzięczać nie tyle sprawowanej przez generała funkcji, co temu, że był on ostatnim gościem w restauracji. Stary żołnierz uregulował rachunek, powiedział dobranoc, po czym wyszedł z lokalu. Dochodziła pierwsza trzydzieści w nocy; jeśli nie liczyć kilku zataczających się pijaków, ulica była zupełnie pusta. W pewnej chwili po prawej stronie, w odległości mniej więcej trzydziestu metrów, w świetle latarni pojawiła się samotna sylwetka. Był to Szakal, w dalszym ciągu ubrany w czarną sutannę. Skinął na generała, żeby szedł za nim, i ruszył powoli w kierunku ciemnobrązowego samochodu stojącego po drugiej stronie ulicy. Dotarł tam pierwszy i zatrzymał się przy pojeździe od strony krawężnika. Kilka sekund później stanął przy nim generał.

Szakal niespodziewanie zapalił latarkę i skierował silny strumień światła do wnętrza samochodu. Rodczenko na chwilę wstrzymał oddech, wpatrując się w wydobyty z ciemności, makabryczny widok. Siedzący za kierownicą agent KGB miał nienaturalnie odchyloną głowę i głęboko poderżnięte gardło; cały przód jego ubrania był przesiąknięty świeżą jeszcze krwią. Jego kolega, zajmujący miejsce pasażera, miał nogi i ręce związane cienkim drutem, a przez jego otwarte usta biegła poprowadzona dookoła głowy gruba lina, która uniemożliwiała wydanie jakiegokolwiek głośniejszego dźwięku. Żył jeszcze, wpatrując się w światło latarki wybałuszonymi z przerażenia oczami.

– Kierowca był szkolony w Nowogrodzie – odezwał się generał zdumiewająco opanowanym głosem.

– Wiem – odparł Carlos. – Mam jego dokumenty. Poziom szkolenia chyba już nie ten, co dawniej, towarzyszu.

– Ten drugi to człowiek Krupkina. Podobno syn jego przyjaciela.

– Teraz jest mój.

– Co chcesz zrobić? – zapytał Rodczenko, spoglądając na Szakala.

– Naprawić błąd – powiedział Carlos, podnosząc pistolet i pakując jedną za drugą trzy kule w gardło generała.

Загрузка...