Rozdział 28

Wyśpiewasz nam wszystko albo naszprycujemy cię takimi paskudztwami, o jakich nawet się nie śniło tym rzeźnikom, którzy znęcali się nad doktorem Panovem – powiedział spokojnym, lodowatym tonem Peter Holland, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Oprócz tego masz szansę na dodatkową premię, chłoptasiu. Nie zapominaj, że jestem ze starej szkoły i gówno mnie obchodzą wszystkie przepisy, które bronią takich śmieci jak ty. Jak tylko się zorientuję, że próbujesz robić mnie w konia, wsadzę cię żywcem w kadłub starej torpedy i wyślę na dno Rowu Mariańskiego. Zrozumiałeś, co do ciebie mówię?

Capo subordinato leżał w opustoszałym pokoju w klinice CIA w Langley; pokój był pusty, ponieważ Holland polecił personelowi opuścić pomieszczenie na czas przesłuchania. Lewe ramię i prawa noga capo były w gipsie, jego pyzata twarz wydawała się jeszcze większa niż w rzeczywistości, głównie za sprawą opuchlizny pod oczami i nabrzmiałych warg, pozostałości po uderzeniu głową w deskę rozdzielczą samochodu. Patrzył spod sinofioletowych powiek na Hollanda, a następnie przeniósł spojrzenie na Aleksandra Conklina, siedzącego na krześle i ściskającego w dłoni nieodłączną laskę.

– Nie ma pan prawa, panie ważny – odburknął. – Dlatego że ja mam swoje prawa, rozumie pan?

– Tak samo jak doktor, ale wy nie zwracaliście na to uwagi.

– Nic nie powiem, póki nie przyjdzie mój adwokat.

– A gdzie był adwokat Panova, do cholery? – ryknął Aleks i rąbnął laską w podłogą.

– U nas nie ma takiego zwyczaju – odparł z godnością poturbowany mafioso. – Poza tym ja byłem dla niego dobry, a on to wykorzystał.

– Nie wysilaj się – poradził mu Holland. – Wcale nie jesteś zabawny. Tu nie ma żadnych adwokatów, makaroniarzu, tylko my trzej. Właściwie możesz już zacząć się przygotowywać do podróży w torpedzie.

– Czego ode mnie chcecie? – wykrzyknął capo subordinato. – Co ja mogę wiedzieć? Robię tylko to, co mi każą, tak samo jak przedtem mój brat, Panie świeć nad jego duszą, i ojciec, niech spoczywa w spokoju, a przedtem pewnie jego ojciec!

– Zupełnie jak kolejne pokolenia pasożytów nie opuszczających organizmu swojego żywiciela – zauważył Conklin.

– Hej, nie wiem, o czym gadasz, ale nie zapominaj, że to moja rodzina!

– Przekaż swoim przodkom moje serdeczne wyrazy ubolewania.

– Właśnie to najbardziej nas interesuje, Augie – wtrącił się dyrektor CIA. – Jesteś Augie, prawda? Takie imię było na jednym z praw jazdy i doszliśmy do wniosku, że najbardziej do ciebie pasuje.

– Nie jesteś wcale taki bystry jak myślisz, panie ważniak! – parsknął unieruchomiony w łóżku pacjent. – Wszystkie są fałszywe.

– Ale przecież musimy się jakoś do ciebie zwracać – odparł Holland. – Poza tym trzeba coś wyryć na kadłubie tej torpedy, żeby archeolog, który trafi na nią za parę tysięcy lat, wiedział, do kogo należały znalezione w środku zęby.

– Może Chauncy? – podsunął Conklin.

– Nie, za bardzo etniczne. Lepsze będzie "Kretyn", tym bardziej że nim naprawdę jest. Da się zaspawać w żelaznej rurze i wrzucić do oceanu za coś, co zrobił ktoś inny, nie on. Trzeba być prawdziwym kretynem, nie uważasz?

– Przestańcie! – zawył mafioso. – W porządku, nazywam się Nicolo… Nicolo Dellacroce i już choćby za to, że wam to powiedziałem, powinniście zapewnić mi ochronę. Tak jak z Vallachim, to część umowy.

– Doprawdy? – zapytał Holland, unosząc wysoko brwi. – Nie przypominam sobie, żebym wspominał o jakiejś umowie.

– Skoro tak, to niczego się nie dowiecie!

– Mylisz się, Nicky – odezwał się ze swego krzesła Aleks. – Dowiemy się wszystkiego, co chcemy, a jedynym ograniczeniem będzie fakt, że nie będziemy mogli powtórzyć przesłuchania. Oczywiście nie ma także mowy o żadnej rozprawie, a wszystko wskazuje na to, że nawet nie będziesz mógł podpisać zeznań.

– Jak to?

– Zostanie z ciebie roślinka o wysmażonym mózgu. Oczywiście, w pewnym sensie powinieneś się z tego cieszyć, bo nawet nie zauważysz, jak wpakują cię do torpedy i wrzucą do wody.

– Co ty pieprzysz, do cholery?

– To nie pieprzenie, tylko prosta logika – oświadczył spokojnie były admirał, a obecnie szef Centralnej Agencji Wywiadowczej. – Chyba nie oczekujesz od nas, że po tym, jak skończą z tobą nasi eksperci, będziemy cię tu jeszcze trzymać, prawda? Gdyby komuś udało się przeprowadzić autopsję, trafilibyśmy do paki co najmniej na trzydzieści lat, a ja, szczerze mówiąc, nie mam tyle czasu… No więc, jak będzie, Nicky? Zaczniesz mówić czy mam

zawołać księdza?

– Muszę się zastanowić…

– Chodźmy, Aleks – powiedział Holland, kładąc dłoń na klamce. – Poślę po księdza. Ten biedny skurwiel będzie potrzebował sporo pociechy.

– W takich chwilach zawsze nachodzą mnie refleksje, jak bardzo nie ludzki potrafi być człowiek dla człowieka – oznajmił Conklin, unosząc się z krzesła. – Mimo wszystko próbuję to sobie jakoś wytłumaczyć. Moim zdaniem, nie mamy tu do czynienia z brutalnością, bo brutalność to jedynie abstrakcyjne pojęcie, tylko z pewnym zwyczajem obowiązującym w zawodzie, który wykonujemy. Oczywiście, w tym wszystkim jest żywy człowiek – jego

umysł, ciało, a przede wszystkim nieprawdopodobnie wrażliwe zakończenia nerwów. A także ból. Okropny ból. Na szczęście zawsze udawało mi się po zostać w cieniu, poza zasięgiem, tak samo jak przyjaciołom Nicky'ego. Oni będą jeździć na obiady do eleganckich restauracji, a on opadnie w żelaznej, zardzewiałej rurze na dno oceanu, ale zanim tam dotrze, zginie, zmiażdżony potwornym ciśnieniem…

– Już dobrze, dobrze! – wrzasnął Nicolo Dellacroce, wijąc się rozpaczliwie na łóżku. – Zadawajcie te swoje pieprzone pytania, ale potem macie zapewnić mi ochronę, capisce!

– To zależy od tego, jak szczere będą odpowiedzi – odparł Holland, pusz czając klamkę.

– Na twoim miejscu byłbym bardzo szczery, Nicky – zauważył Aleks, siadając ponownie na krześle. – Wystarczy jedno kłamstwo i pójdziesz spać z rybami, jak to się mówi.

– Przestańcie już truć. Wiem, co jest grane.

– W takim razie zaczynamy, panie Dellacroce – oznajmił szef CIA, wyjmując z kieszeni dyktafon. Sprawdził baterie, wcisnął przycisk nagrywania i postawił urządzenie na białej, wysokiej szafce stojącej przy łóżku pacjenta. – Nazywam się Peter Holland, dawniej admirał Marynarki Wojennej USA, obecnie dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej – powiedział w kierunku magnetofonu. – Nagranie zawiera rozmowę z informatorem posługującym się pseudonimem John Smith, personalia do wglądu w archiwum Agencji… W porządku, panie Smith. Darujemy sobie bezsensowne chrzanienie i przejdziemy od razu do kwestii zasadniczych. Mając na względzie pańskie bezpieczeństwo, będę formułował pytania w sposób jak najbardziej ogólny, ale oczekuję od pana dokładnych i precyzyjnych odpowiedzi… Dla kogo pan pracuje, panie Smith?

– Atlas Coin Vending Machines w Long Island – odparł Dellacroce nienaturalnym, grubym głosem.

– Kto jest właścicielem tej firmy?

– Nie wiem. Jest tam nas piętnastu, może dwudziestu facetów i prawie wszyscy pracujemy w domu… Wie pan, co mam na myśli, nie? Przeglądamy maszyny i odsyłamy raporty.

Holland i Conklin wymienili spojrzenia; już w pierwszej odpowiedzi mafioso umieścił się wewnątrz kręgu potencjalnych informatorów. Nicolo nie był nowicjuszem.

– Kto podpisuje czeki z pańskim wynagrodzeniem, panie Smith?

– Niejaki Louis DeFazio, z tego, co wiem, bardzo solidny biznesmen. On nas zatrudnia.

– Czy wie pan, gdzie mieszka?

– W Brooklyn Heights. Ktoś mi kiedyś powiedział, że przy samej rzece.

– Dokąd pan jechał, kiedy został pan zatrzymany przez naszych ludzi? Dellacroce skrzywił się i na chwilę przymknął opuchnięte powieki.

– Do jednej z tych dziur na południe od Filadelfii, gdzie trzymają pijaczków i ćpunów… Ale pan to przecież wie, panie ważny, bo znalazł pan w wozie mapę.

Holland gwałtownym ruchem wyciągnął rękę i wyłączył dyktafon.

– Chcesz sobie popływać, sukinsynu?

– Chwila, moment! Pan dostaje informacje po swojemu, a ja je daję po swojemu. Za każdym razem dostawaliśmy mapę i mieliśmy jechać do wyznaczonego punktu najmniej uczęszczanymi drogami, jakbyśmy wieźli prezydenta albo nawet samego don superiore… Daj mi pan kartkę i ołówek, to wszystko panu wyrysuję, łącznie z tabliczką na bramie! – Mafioso uniósł zdrową rękę i wycelował palec w pierś dyrektora CIA. – Wszystko będzie się zgadzało, panie ważny, bo nie mam ochoty iść spać z żadnymi pieprzonymi rybami, capisce!

– W takim razie dlaczego nie chcesz nagrać tego na taśmę? – zapytał Holland.

– Na taśmę, dobre sobie! A wszystkie moje namiary wylądują w archiwum, tak? Myśli pan, że nasi ludzie nie potrafiliby założyć tutaj podsłuchu? Cha, cha! Nawet ten chrzaniony doktorek mógłby być jednym z nas!

– Nie jest, ale mam nadzieję, że wkrótce dotrzemy do pewnego wojskowego lekarza, który rzeczywiście dla was pracuje. – Peter Holland podał leżącemu w łóżku mężczyźnie notatnik i ołówek, po czym usiadł, nie włączając dyktafonu. Skończyła się rozgrzewka, a zaczęła prawdziwa gra.

W Nowym Jorku, na Sto Trzydziestej Ósmej ulicy, między Broadwayem i Amsterdam Avenue, w samym sercu Harlemu, wysoki, niechlujnie ubrany czarny mężczyzna zataczał się na chodniku. W pewnej chwili wpadł na obdrapaną, ceglaną ścianę opuszczonego domu, osunął się na ziemię i znieruchomiał, oparty o mur, z szeroko rozrzuconymi nogami i pochyloną głową.

– Patrzą na mnie tak, jakbym wlazł do najelegantszego sklepu dla białych w Palm Springs – powiedział do ukrytego w kołnierzyku koszuli mikrofonu.

– Świetnie sobie radzisz – odpowiedział metaliczny głos z miniaturowego, wszytego pod materiał głośniczka. – Wszędzie są nasi ludzie, ani na chwilę nie spuszczają cię z oka. Ten cholerny automat gwiżdże jak czajnik.

– Jakim cudem udało wam się schować w tym waszym gniazdku?

– Przyszliśmy wcześnie rano. Tak wcześnie, że nikt nie zwrócił uwagi na to, jak wyglądamy.

– Nie mogę się doczekać chwili, kiedy będziecie wychodzić. Powinna być świetna zabawa. Aha, skoro o tym mowa: czy uprzedziliście na wszelki wypadek gliny? Strasznie bym nie chciał, żeby mnie zapudłowali, po tym jak wyhodowałem sobie na gębie ten zarost. Swędzi jak diabli, a moja stara od trzech tygodni nie chce ze mną gadać.

– Nie powinieneś rozwodzić się z poprzednią.

– Dowcipniś. Nie lubiła lekcji geografii. Szczególnie, jeśli polegały na kilkutygodniowym pobycie w Zimbabwe. Nie odpowiedzieliście mi, co z gliniarzami.

– Dostali twój rysopis i scenariusz akcji, więc powinni zostawić cię w spokoju… Koniec pogaduszek! To na pewno twój facet, bo jest w kombinezonie firmy telefonicznej… Tak, idzie do drzwi. Teraz wszystko w twoich rękach, cesarzu Jones.

– Cwaniaczek… Widzę go. Ma pełne portki ze strachu, że musiał tu przyleźć.

– To znaczy, że jest prawdziwy – odparł metaliczny głos z głośniczka. – To dobrze.

– To źle, kolego – poprawił go czarny agent. – Jeśli tak jest, to o niczym nie wie, czyli nic nie będzie można od niego wyciągnąć.

– W takim razie co proponujesz?

– Najpierw muszę zobaczyć, jaki numer wprogramuje do pamięci.

– Dlaczego?

– Może i jest prawdziwy, ale cholernie się boi, i to wcale nie dlatego, że nie lubi tej dzielnicy.

– Co to ma znaczyć, do diabła?

– Jeżeli zauważy, że ktoś go śledzi, może wprowadzić fałszywy numer.

– Nic nie rozumiem, koleś.

– Jeśli numer będzie prawdziwy, powtórzy całą sekwencję tak, żeby…

– Daruj sobie – przerwał mu głos z kołnierzyka. – Nic nie chwytam z tego technicznego żargonu. Poza tym mamy w tej firmie naszego człowieka, więc będziesz mógł się z nim skonsultować.

– W takim razie do roboty. Wyłączam się, ale nie przerywajcie nasłuchu i miejcie mnie na oku.

Agent podniósł się z chodnika i chwiejnym krokiem wszedł do zrujnowanego budynku. Człowiek z firmy telefonicznej dotarł na pierwsze piętro, gdzie skręcił w wąski, brudny korytarz; z całą pewnością był już tu kiedyś, bo nie zawahał się ani nie usiłował odczytać ledwo widocznych numerów na drzwiach. Funkcjonariusz CIA doszedł w związku z tym do wniosku, że czekające go zadanie będzie łatwiejsze, niż się spodziewał. Nie miał nic przeciwko temu, tym bardziej że cała ta akcja wykraczała nieco poza kompetencje Agencji, a właściwie była po prostu nielegalna.

Wbiegł na piętro, przeskakując po trzy stopnie – dzięki grubym, gumowym podeszwom poruszał się prawie bezszelestnie – i przycisnąwszy się plecami do ściany, wyjrzał zza zakrętu korytarza; monter zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami po lewej stronie, wsadził klucze do trzech zamków, przekręcił je po kolei i wszedł do środka. To może wcale nie być takie łatwe, pomyślał agent. W chwili gdy technik zamknął za sobą drzwi, podbiegł do nich i zatrzymał się, nasłuchując. Może nie wspaniale, ale i nie tragicznie, przemknęła mu myśl, kiedy usłyszał odgłos jednego zamykanego zamka. Widocznie technik bardzo się śpieszył. Człowiek z Agencji przyłożył ucho do pokrytych łuszczącą się farbą drzwi i wstrzymał oddech; trzydzieści sekund później odwrócił głowę, wypuścił powietrze z płuc, nabrał je ponownie i znowu zaczął nasłuchiwać. Dobiegające zza drzwi słowa były przytłumione, ale nie miał najmniejszych problemów z ich zrozumieniem.

– Centrala? Tu Mikę ze Sto Trzydziestej Ósmej ulicy, sektor dwunasty, maszyna numer szesnaście. Czy mamy w tym budynku jeszcze jedno urządzenie? – Cisza, trwająca około dwudziestu sekund. – Nie mamy, co? Nie mogę sobie poradzić z jakimś nakładaniem częstotliwości, zupełnie bez sensu… Telewizja kablowa? W tej okolicy nie mieszka nikt, kto mógłby sobie na to pozwolić… Aha, rozumiem. Kabel zbiorczy, tak? Chłopcy od prochów nie żałują sobie niczego… Może mieszkają w nędznej dzielnicy, ale chałupy mają wyposażone tak, że mucha nie siada. Dobra, daj jeszcze raz sygnał, a spróbuję jakoś go oczyścić.

Agent odsunął się od drzwi i ponownie wypuścił powietrze z płuc, tym razem z wyraźną ulgą. Konfrontacja nie była konieczna, gdyż zdobył już wszystkie potrzebne informacje: Sto Trzydziesta Ósma ulica, sektor dwunasty, maszyna numer szesnaście, a w dodatku znali nazwę firmy, która zainstalowała automat zgłoszeniowy: Reco- Metropolitan Company, Sheridan Square, Nowy Jork. Resztą będą mogli się zająć biali chłopcy. Wycofał się na obskurną klatkę schodową i uniósł kołnierz koszuli.

– Słyszycie mnie? Podają namiary na wypadek, gdybym miał wpaść pod ciężarówkę.

– Śmiało, cesarzu Jones.

– Maszyna numer szesnaście w czymś, co nazywają sektorem dwunastym.

– Dobra. Chyba tym razem zapracowałeś na wypłatę.

– Mógłbyś przynajmniej powiedzieć: "Wspaniale, stary druhu".

– To ty chodziłeś do college'u, nie ja.

– Niektórym układa się aż za dobrze… Zaczekaj! Mam towarzystwo!

Piętro niżej na schodach pojawił się niewysoki Murzyn; na widok agenta wybałuszył oczy i błyskawicznie wyszarpnął spod marynarki rewolwer. Funkcjonariusz CIA padł płasko na posadzkę, dzięki czemu cztery wystrzelone jeden za drugim pociski przeleciały nad jego głową, odbijając się od ściany, po czym przeturlał się do balustrady, wycelował pistolet i dwukrotnie nacisnął spust; napastnik osunął się bezwładnie na schody.

– Dostałem rykoszetem, ale załatwiłem go! – wydyszał agent do mikrofonu. – Przyślijcie po nas samochód, szybko!

– Już jedziemy. Trzymaj się!

Następnego dnia, kilka minut po ósmej rano, Aleks Conklin wkroczył do gabinetu dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, odprowadzany zdumionymi spojrzeniami strażników i sekretarek, zaskoczonych tym, że stary, utykający mężczyzna został natychmiast dopuszczony przed oblicze szefa.

Peter Holland uniósł wzrok znad rozłożonych na biurku papierów.

– Masz coś? – zapytał.

– Nic – odparł gniewnym tonem emerytowany oficer wywiadu, zamiast do fotela, kierując się w stronę stojącej pod ścianą kanapy. – Zupełnie nic. Cholera, co za popieprzony dzień, a właściwie jeszcze nawet się nie zaczął! Casset i Valentino siedzą w podziemiach i szperają na odległość w najgorszych dzielnicach Paryża, ale jak na razie nic nie znaleźli… Boże, popatrz na to sam i spróbuj znaleźć jakiś sens! Najpierw Swayne, Armbruster, DeSole – nasz cholerny DeSole, niemy mol! – a potem, nie wiadomo dlaczego, Teagarten, w dodatku z wizytówką Bourne'a, chociaż doskonale wiemy, że to była pułapka na Jasona zastawiona przez Szakala. Z drugiej strony nic nie wskazuje na jakiekolwiek powiązania Szakala z Teagartenem, a tym samym z "Meduzą". To wszystko nie ma najmniejszego sensu, Peter! Straciliśmy kontrolę nad sytuacją!

– Uspokój się – poradził mu łagodnie Holland.

– Jak to sobie wyobrażasz? Bourne zniknął bez śladu, jeśli w ogólnie zginął, nie wiemy, gdzie jest Marie, a teraz jeszcze Bernardine, zastrzelony w biały dzień na rue de Rivoli… To znaczy, że Jason tam był! Musiał tam być!

– Ponieważ jednak nikt z rannych ani zabitych nie odpowiada jego rysopisowi, możemy założyć, że uszedł z życiem, czyż nie tak?

– W każdym razie możemy mieć nadzieję.

– Prosiłeś mnie, żebym znalazł w tym wszystkim jakiś sens – powiedział z namysłem dyrektor CIA. – Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mogę spróbować…

– Nowy Jork? – przerwał mu Conklin, prostując się na kanapie. – Automat zgłoszeniowy? Ten DeFazio z Brooklynu?

– Dojdziemy i do tego, ale na razie skoncentrujmy się na innych sprawach.

– Nie wydaje mi się, żebym był najgłupszym chłopakiem z ulicy, ale czy mógłbyś mi wyjaśnić, co masz na myśli?

Holland rozparł się wygodnie w fotelu, spojrzał na rozłożone na biurku papiery, po czym przeniósł wzrok na Aleksa.

– Siedemdziesiąt dwie godziny temu, kiedy zdecydowałeś się wszystko mi wyjawić, powiedziałeś, że zamiarem Bourne'a jest skłonienie Szakala i "Meduzy" do połączenia sił on miałby być głównym celem ich działania. Czy nie o to właśnie chodziło? Chciał doprowadzić do tego, żeby obie strony pragnęły jego śmierci; Carlos z dwóch powodów: z zemsty i po to, żeby zlikwidować jedynego człowieka, który, w jego mniemaniu, może go zidentyfikować, a "Meduza" z jednego powodu – Bourne za dużo o niej się dowiedział.

– Istotnie, takie były założenia. – Conklin skinął głową. – Właśnie dlatego szukałem po omacku, dzwoniąc tu i tam, bo nawet nie podejrzewałem, co mogę znaleźć. Jezus, Maria, działający na całym świecie kartel, który powstał dwadzieścia lat temu w Sajgonie, a od tego czasu wchłonął wielu najbardziej wpływowych ludzi w rządzie i wojsku! Możesz być pewien, nie zależało mi na takim odkryciu. Wszystko, do czego spodziewałem się dokopać, to dziesięciu lub dwudziestu milionerów z tajnymi kontami bankowymi założonymi wtedy, kiedy jeszcze byli w Sajgonie, ale nie to, nie druga "Meduza"!

– Czyli, maksymalnie wszystko upraszczając, rozwój sytuacji miał wyglądać w następujący sposób. – Holland zmarszczył brwi, spojrzał na rozłożone przed nim papiery, a następnie z powrotem na Aleksa. – Po nawiązaniu kontaktu między "Meduzą" i Szakalem ten ostatni powinien się dowiedzieć, że istnieje człowiek, na którego likwidacji "Meduzie" zależy do tego stopnia, że nie będzie się liczyć z kosztami. Zgadza się?

– Właśnie dlatego chcieliśmy, żeby kontakt z Carlosem nawiązali ludzie znajdujący się możliwie blisko szczytu – wyjaśnił Conklin. – Klienci, jakich jeszcze nigdy nie miał i o których w normalnej sytuacji mógłby tylko marzyć.

– Dopiero wtedy miał usłyszeć, jak się nazywa ten człowiek, na przykład: "John Smith, dawno temu znany jako Jason Bourne". W tym momencie musiał połknąć przynętę; przecież chodzi o Bourne'a, jego wroga numer jeden.

– Tak jest. Teraz sam rozumiesz, że ludzie z "Meduzy" nie mogli budzić najmniejszych podejrzeń. Carlos miał im uwierzyć od razu, bez zastrzeżeń…

– Dlatego – wpadł mu w słowo Holland – że Bourne stawiał pierwsze kroki właśnie w "Meduzie", o czym Carlos doskonale wie, ale nigdy nie był członkiem tej drugiej, powstałej dopiero po wojnie. Czy prawidłowo nakreśliłem zarysy scenariusza?

– Trudno byłoby lepiej. Bourne przez trzy lata brał udział w naszej tajnej operacji i o mało nie zginął, a przy okazji musiał się przekonać, że wielu niepozornych fiutów z Sajgonu rozbija się najnowszymi jaguarami, ma własne jachty i konta z sześcioma zerami, podczas gdy on wylądował na państwowej posadce. Nawet święty Jan Chrzciciel mógłby stracić cierpliwość, a co dopiero mówić o Barabaszu.

– To wspaniałe libretto – przyznał Holland. Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Już słyszę triumfujące tenory i widzę zdradzieckie basy, umykające pokornie ze sceny… Nie krzyw się, Aleks, ja mówię zupełnie poważnie! To naprawdę znakomity plan, tak znakomity, że zamienił się w samospełniającą się przepowiednię.

– O czym ty mówisz, do diabła?

– Twój Bourne miał od samego początku rację. Wszystko potoczyło się tak, jak zaplanował, tyle tylko, że nie był w stanie wszystkiego przewidzieć. Gdzieś po drodze nastąpiło zjawisko zwane obcopylnością, ale to było nie do uniknięcia.

– Czy mógłbyś wrócić z Marsa i wyjaśnić wszystko zwykłemu Ziemianinowi?

– "Meduza" postanowiła wykorzystać Szakala! Zabójstwo Teagartena nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości, chyba że uwierzysz w to, że Bourne wysadził w powietrze samochód generała.

– Oczywiście, że nie!

– W takim razie ktoś, kto należał do kręgu "Meduzy", a wiedział o Bournie, wpadł na pomysł posłużenia się Carlosem. Nie mogło być inaczej. Nie wspominałeś o żadnym z nich Armbrusterowi, Swayne'owi ani Atkinsonowi?

– Jasne, że nie! To nie była odpowiednia chwila, a poza tym nie byliśmy jeszcze przygotowani.

– Kto w takim razie pozostał? – zapytał Holland.

Aleks wpatrywał się przez chwilę bez słowa w dyrektora CIA.

– DeSole… – wyszeptał wreszcie.

– Tak jest. DeSole, zbyt nisko wynagradzany specjalista o nieprzeciętnym umyśle, skarżący się żartobliwie, że mając do dyspozycji tylko rządową pensję nie sposób odpowiednio wykształcić dzieci i wnuki. Był wprowadzony we wszystko od samego początku, od twojej oskarżycielskiej przemowy w sali konferencyjnej.

– Oczywiście, ale to dotyczyło wyłącznie Bourne'a i Szakala. Nikt nie wspomniał o Armbrusterze, Teagartenie ani Atkinsonie, bo wtedy jeszcze nawet nie wiedzieliśmy o nowej "Meduzie". Do licha, Peter, ty sam dowiedziałeś się o niej zaledwie siedemdziesiąt dwie godziny temu!

– Owszem, ale nie zapominaj, że DeSole musiał zostać ostrzeżony, bo przecież sam był częścią "Meduzy"… Sam mi mówiłeś, że panika wybuchła dosłownie wszędzie, poczynając od Federalnej Komisji Handlu, poprzez Pentagon, kończąc na ambasadzie w Londynie.

Conklin skinął głową.

– Do tego stopnia, że dwaj najwięksi panikarze musieli zostać usunięci, a wraz z nimi Teagarten i nasz niedoceniany DeSole. Mędrcy Królowej Wężów szybko ustalili, gdzie znajdują się jej najbardziej czułe punkty. Ale co mają z tym wspólnego Carlos albo Bourne? Nie widzę żadnego związku.

– Przecież już chyba ustaliliśmy, że taki związek istniał.

– DeSole? – Conklin pokręcił głową. – Kusząca hipoteza, ale nie wytrzymuje krytyki. Nie mógł podejrzewać, że ja wiem o naruszeniu tajemnic "Meduzy", bo wtedy jeszcze nawet nie zaczęliśmy.

– Ale kiedy już zaczęliście, musiało go to zastanowić, chociażby z tego względu, że choć pozornie jedno z drugim nie miało nic wspólnego, obie sprawy niepokojąco zbiegły się w czasie. To była zaledwie kwestia godzin, prawda?

– Dokładnie dwudziestu czterech… A przecież jedno z drugim naprawdę nie miało nic wspólnego!

– Nie dla doświadczonego analityka – odparł Holland. – Jeśli coś rży i stuka kopytami, to podświadomie rozglądasz się w poszukiwaniu konia, prawda? Przypuszczam, że w pewnym momencie DeSole skojarzył sobie Jasona Bourne'a i szaleńca, któremu udało się wtargnąć do "Meduzy" – nowej "Meduzy".

– Na litość boską, w jaki sposób?

– Nie wiem. Może po tym, jak usłyszał od ciebie, że Bourne wywodzi się ze starej "Meduzy", jeszcze tej z Sajgonu… To jest pewna poszlaka, nie uważasz?

– Mój Boże, możesz mieć rację… – Aleks opadł z powrotem na kanapę. – Głównym motywem działania naszego bezimiennego szaleńca jest to, że został odsunięty od nowej "Meduzy"! Sam to powtarzałem za każdym razem, jak dzwoniłem do któregoś z nich: "Spędził wiele lat, próbując złożyć wszystko w całość…" "Zna nazwiska, funkcje i numery kont w Zurychu…" Jezus, Maria, ja chyba zgłupiałem! Wygadywałem przez telefon takie rzeczy zupełnie obcym ludziom, a zupełnie wypadło mi z pamięci, że DeSole był przy tym, jak mówiłem wam, skąd wziął się Bourne!

– A dlaczego miałbyś o tym pamiętać? Przecież ty i Bourne postanowi liście prowadzić grę na własną rękę.

– Miałem ważne powody – odparł Conklin. – Wszystko wskazywało na to, że ty też jesteś w "Meduzie".

– Piękne dzięki.

– Nie masz co się obrażać. "Mamy faceta na samej górze w Langley", dokładnie to usłyszałem z Londynu. Co byś pomyślał na moim miejscu? A przede wszystkim, co byś zrobił?

– To samo co ty – odparł Holland ze skąpym uśmiechem na twarzy. – Ale ty jesteś podobno o tyle bardziej doświadczony i mądrzejszy ode mnie…

– Każ się wypchać.

– Nie przejmuj się aż tak bardzo. Każdy z nas w takiej sytuacji postąpiłby tak samo.

– Właśnie dlatego zaproponowałem ci, żebyś się wypchał. Oczywiście masz rację: to był DeSole. Nie mam pojęcia, jak to zrobił, ale to musiał być on. Prawdopodobnie po prostu pogrzebał w swojej pamięci. Czy wiesz, że on nigdy niczego nie zapominał? Jego umysł był jak gąbka chłonąca wszystko, co działo się dookoła. Pamiętał poszczególne słowa i zdania, nawet nie artykułowane pomruki, o których wszyscy dawno zapomnieli… A ja opowiedziałem mu całą historię Bourne'a i Szakala, żeby potem ktoś mógł ją wykorzystać w Brukseli.

Ten ktoś zrobił dużo więcej, Aleks – powiedział Holland, pochylając się nad biurkiem i przekładając piętrzące się na nim papiery. – Ukradł twój scenariusz i wykorzystał przygotowaną przez ciebie strategię. Poszczuł Jasona Bourne'a na Szakala, ale smycz trzyma "Meduza", nie my. Bourne znalazł się w Europie w takiej samej sytuacji jak trzynaście lat temu, może ze swoją żoną, może bez niej, z tą tylko różnicą, że oprócz Carlosa, Interpolu i policji wszystkich krajów ma na karku jeszcze jednego, śmiertelnie groźnego przeciwnika.

– Właśnie to masz w tych papierach, prawda? Informacje z Nowego Jorku?

– Nie mogę niczego gwarantować, ale tak mi się wydaje. To jest właśnie ta obcopylność, o której mówiłem: dzika pszczoła przeleciała nie proszona z kwiatka na kwiatek, przenosząc truciznę.

– Czy mógłbyś wydusić z siebie coś konkretnego?

– Chodzi o Nicolo Dellacroce i jego zwierzchników.

– Mafia?

– To logiczne, choć może niezbyt przyjemne. "Meduza" wyrosła z korpusu oficerskiego Sajgonu i w dalszym ciągu zleca najbrudniejszą robotę chciwym zwyrodnialcom i skorumpowanym podoficerom, vide Nicky D. i sierżant Flannagan. Kiedy na horyzoncie pojawiają się trupy, porwania albo narkotyki, chłopcy w białych koszulach znikają nagle z pola widzenia i nigdzie nie można ich znaleźć.

– Domyślam się, że ty ich jednak znalazłeś – zauważył zniecierpliwiony Conklin.

– Mam nadzieję… W tej sprawie zdecydowaliśmy się na dyskretną konsultację z nowojorską policją, a szczególnie z wydziałem zwanym plutonem US.

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– Składa się niemal wyłącznie z Amerykanów włoskiego pochodzenia. Nazwali się Uniwersalnymi Sycylijczykami, stąd ten skrót.

– Brzmi ładnie.

– Ale robota paskudna… Według danych zawartych w komputerze Reco- Metropolitan…

– A cóż to jest?

– To ta firma, która zainstalowała automat zgłoszeniowy na Sto Trzydziestej Ósmej Ulicy.

– Przepraszam. Mów dalej, słucham.

– A więc, według danych z komputera, urządzenie zostało wypożyczone pewnej niewielkiej firmie importowej z siedzibą na Jedenastej Alei, kilka przecznic od nabrzeża. Godzinę temu dostaliśmy wydruk wszystkich połączeń telefonicznych tej firmy z ostatnich dwóch miesięcy i wiesz, co znaleźliśmy?

– Nie wiem, ale chciałbym się dowiedzieć – odparł Aleks, zmuszając się do zachowania spokoju.

– Dziewięć rozmów z nie budzącym większych zastrzeżeń numerem w Brooklyn Heights i trzy, w ciągu zaledwie jednej godziny, z zupełnie nie prawdopodobnym numerem na Wall Street.

– Ktoś się pewnie podniecił jakąś transakcją…

– Początkowo też tak myśleliśmy, ale potem poprosiliśmy Sycylijczyków, żeby podzielili się z nami swoją wiedzą na temat Brooklyn Heights.

– DeFazio?

– Ujmijmy to w ten sposób: on tam mieszka, ale telefon jest zarejestrowany na Atlas Coin Vending Machine Company z Long Island.

– Zgadza się. Trochę grubymi nićmi szyte, ale się zgadza,. Co z tym DeFazio?

– To niezbyt wpływowy, ale bardzo ambitny capo z rodziny Giancavallo. Jest skryty, tajemniczy, niebezpieczny… a na domiar złego to pedał.

– A niech to!

– Sycylijczycy kazali nam przysiąc, że tego nie wykorzystamy. Chcą się nim zająć sami.

– Pieprzę ich – powiedział spokojnie Conklin. – Jedną z pierwszych rzeczy, jakich człowiek uczy się w tym zawodzie, jest kłamać w oczy każdemu, komu się da, a już szczególnie wszystkim, którzy są na tyle głupi, żeby ci zaufać. Wykorzystamy to przy pierwszej okazji, kiedy tylko uznamy to za stosowne… A ten drugi numer?

– Należy do jednej z najbardziej wpływowych firm adwokackich na Wall Street.

– "Meduza" – stwierdził bez cienia wahania Aleks.

– Ja też tak uważam. Zajmują dwa piętra i zatrudniają siedemdziesięciu dwóch prawników. Jak znaleźć tego lub tych, którzy nas interesują?

– Nic mnie to nie obchodzi! Najpierw zajmiemy się DeFazio i ludźmi, których wysyła do Paryża, żeby pomagali Szakalowi. To właśnie oni polują na Jasona! Bierzemy się za DeFazio, Peter, taka była umowa!

Holland wyprostował się w fotelu i wpatrzył się w Conklina nieruchomym, świdrującym spojrzeniem.

– Prędzej czy później musiało do tego dojść, prawda, Aleks? – zapytał cicho. – Każdy z nas ma jakieś zobowiązania… Zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, żeby nie dopuścić do śmierci Jasona Bourne'a i jego żony, ale przede wszystkim muszę bronić interesów mojego kraju. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę. Dla mnie najważniejszą sprawą jest "Meduza" – jak sam ją nazwałeś, ogólnoświatowy kartel, dążący do stworzenia czegoś w rodzaju rządu w rządzie i zdobycia kontroli nad instytucjami kierującymi państwem. Nimi zajmę się przede wszystkim, bez względu na ewentualne ofiary. Mówiąc wprost, przyjacielu – a mam nadzieję, że naprawdę nim jesteś – kwestia życia lub śmierci Jasona Bourne'a i jego żony ma w tej chwili drugo rzędne znaczenie. Przykro mi, Aleks.

– Właśnie po to kazałeś mi tu przyjść, prawda? – zapytał Conklin, opierając się na lasce i wstając z wysiłkiem z kanapy.

– Owszem.

– Masz własny plan gry przeciwko "Meduzie", w którym my nie możemy uczestniczyć?

– Nie możecie. W tym wypadku zachodzi fundamentalny konflikt interesów.

– Też tak uważam. Bez wahania zostawiłbym cię na lodzie, gdyby miało to pomóc Jasonowi albo Marie. Moja osobista opinia w tej sprawie jest taka, że jeśli cały pieprzony rząd Stanów Zjednoczonych nie potrafi załatwić "Meduzy", nie poświęcając jednocześnie dwojga ludzi, którzy tak wiele dla niego zrobili, to nie jest wart nawet funta kłaków!

– Zgadzam się z tobą całkowicie – powiedział Holland, wstając z fotela. – Złożyłem jednak przysięgę i muszę jej dotrzymać.

– Mogę liczyć na jakąś pomoc?

– Na wszystko, co nie przeszkodzi nam w pościgu za "Meduzą".

– Co powiesz na dwa miejsca w wojskowym samolocie lecącym do Paryża?

– Dwa?

– Dla Panova i dla mnie. Byliśmy razem w Hongkongu, więc czemu nie mielibyśmy powtórzyć tego w Paryżu?

– Aleks, ty chyba postradałeś rozum!

– Nie wydaje mi się, żebyś potrafił to zrozumieć, Peter. Żona Mo umarła w dziesięć lat po ślubie, a ja nigdy nie miałem odwagi spróbować. Jason Bourne i Marie są naszą jedyną rodziną. Gdybyś wiedział, jakie ona robi befsztyki!

– Dwa miejsca do Paryża… – powtórzył Holland z pobladłą twarzą.

Загрузка...