Bourne błąkał się prawie godzinę po ulicach Paryża, usiłując zebrać myśli, aż wreszcie znalazł się na moście Solferino, prowadzącym do Quai des Tuileries i ogrodów. Oparłszy się o balustradę i patrząc nie widzącym wzrokiem na sunące w dole łodzie, powtarzał w myślach wciąż to samo pytanie: Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego Marie to zrobiła? Decyzja o przylocie do Paryża była potworną głupotą, a przecież jego żona nie jest idiotką, tylko nadzwyczaj inteligentną kobietą o bystrym, analitycznym umyśle. Właśnie dlatego nie mógł zrozumieć jej decyzji; co chciała w ten sposób osiągnąć? Z pewnością zdawała sobie sprawę z tego, że dla jej męża będzie znacznie bezpieczniej działać na własną rękę niż tropić Szakala i jednocześnie starać się zapewnić ochronę żonie. Nawet gdyby udało się jej go odnaleźć, oznaczałoby to jedynie podwojenie ryzyka. Na pewno o tym wiedziała, przecież jej zawód polegał właśnie na stawianiu prognoz i snuciu przewidywań! Więc dlaczego?
Istniała tylko jedna w miarę sensowna odpowiedź, ale kiedy o tym myślał, ogarniała go wściekłość. Marie doszła widocznie do wniosku, że jej mąż może znowu ześlizgnąć się poza granicę normalności – jak to się stało kilka lat temu w Hongkongu, gdzie uratowała go tylko jej obecność – i ugrzęznąć we własnym świecie, złożonym z przerażających półprawd, nieostrych wspomnień i oderwanych fragmentów przeszłości. Boże, jakżeż ją podziwia i kocha! Fakt, że podjęła tę głupią, niewybaczalną decyzję, jeszcze bardziej rozpalił jego uczucia, ponieważ było to takie… szczere; dokładne zaprzeczenie egoizmu! Wtedy, na Dalekim Wschodzie, były chwile, kiedy pragnął śmierci, choćby dlatego, żeby odpokutować to, że z jego winy Marie znalazła się w tak strasznym niebezpieczeństwie. Poczucie winy pozostało i miało pozostać już na zawsze, ale ten drugi człowiek, który w nim tkwił, musiał brać pod uwagę jeszcze inną rzeczywistość: ich dzieci. Wrzód, jakim był Szakal, musi zniknąć na zawsze także z ich życia! Czy ona nie mogła tego zrozumieć i zostawić go samego?
Nie. Leciała do Paryża nie po to, żeby ocalić mu życie, miała bowiem wystarczająco dużo zaufania do Jasona Bourne'a, ale po to, by ocalić jego umysł. Dam sobie radę, Marie, możesz mi wierzyć!
Bernardine. On mu pomoże. Deuxieme powinno bez kłopotów przechwycić ją na lotnisku Orły albo de Gaulle'a, a potem umieścić pod strażą w hotelu i udawać, że nikt nie wie, gdzie można go znaleźć. Jason przebiegł przez most, dostał się na Quai des Tuileries i wpadł do pierwszej budki telefonicznej.
– Może pan to zorganizować? – zapytał Bernardine'a. – Miała tylko jeden ważny paszport, amerykański, nie kanadyjski.
– Mogę spróbować na własną rękę, nie mieszając w to Deuxieme – odparł Francuz. – Nie wiem, co panu naopowiadał święty Aleks, ale obecnie sytuacja przedstawia się w ten sposób, że przestałem być konsultantem, a moje biurko najprawdopodobniej wyrzucono przez okno.
– Cholera!
– Zgadzam się z panem, mon ami. Najchętniej zobaczyliby moje gacie usmażone wraz z zawartością, a gdyby nie informacje, jakie posiadam, na temat niektórych członków Zgromadzenia, niewątpliwie zaczęliby znowu używać gilotyny, a ja miałbym okazję przekonać się o tym jako pierwszy.
– Może wręczyłby pan w urzędzie imigracyjnym kilka łapówek?
– Chyba będzie lepiej, jeśli zjawię się tam jakby nigdy nic. Liczę na to, że Deuxieme nie śpieszy się za bardzo z rozpowszechnianiem kompromitujących ją wiadomości. Proszę mi podać pełne imię i nazwisko.
– Marie Elise St. Jacques Webb…
– Ach tak, pamiętam – przerwał mu Bernardine. – Marie St. Jacques, znakomita kanadyjska ekonomistka. Widziałem kiedyś jej zdjęcia w gazetach. La belle mademoiselle.
– Wcale jej wtedy nie zależało na rozgłosie.
– Wierzę panu.
– Czy Aleks wspominał coś o Panovie?
– To ten lekarz?
– Tak.
– Niestety, nie.
– Cholera!
– Jeśli wolno mi coś poradzić, to teraz powinien pan troszczyć się przede wszystkim o siebie.
– Rozumiem.
– Weźmie pan samochód?
– A powinienem?
– Szczerze mówiąc, na pańskim miejscu nie robiłbym tego. Istnieje minimalne ryzyko, że w ten sposób można by trafić do mnie.
– Tak właśnie pomyślałem. Kupiłem sobie plan metra. Kiedy mogę się teraz z panem skontaktować?
– Będę potrzebował czterech, może pięciu godzin, żeby pojechać na lotniska i wrócić. Jak słusznie zauważył nasz znajomy święty, nie wiadomo dokładnie, skąd przyleci pańska żona. Zdobycie wszystkich list pasażerów zajmie mi trochę czasu.
– Proszę się skoncentrować na samolotach przylatujących jutro rano. Na pewno nie będzie miała fałszywego paszportu, bo nie wiedziałaby, jak go zdobyć.
– Według słów świętego Aleksa nie należy nie doceniać Marie St. Jacques Webb. Użył nawet francuskiego słowa. Powiedział, że ona fest formidable.
– Zapewniam pana, że potrafi przeskoczyć samą siebie.
– Qu'est- ce que c'est?
– Innymi słowy, jest zdolna do nadzwyczaj oryginalnych pomysłów.
– Co pan będzie robił?
– Na razie idę do metra. Ściemnia się. Zadzwonię po północy.
– Bonne chance.
– Merci.
Kiedy Bourne wyszedł z budki i powłócząc nogą ruszył wzdłuż Quai des Tuileries, miał już gotowy plan działania. W pobliżu znajdowała się stacja, gdzie wsiądzie w metro do Havre Caumartin, a stamtąd pociągiem dostanie się do Argenteuil, średniowiecznego miasteczka założonego tysiąc czterysta lat temu wokół klasztoru. Obecnie było to przedmieście Paryża i centrum operacyjne zabójcy bardziej bezwzględnego i brutalnego od tych, jakich można było spotkać w średniowieczu. To jedno przez stulecia pozostało niezmienne: uświęcanie i dowartościowywanie przestępstwa bliskością miejsc religijnego kultu.
Do Le Coeur du Soldat nie wchodziło się z ulicy, bulwaru ani alei, tylko ze ślepego zaułka naprzeciwko od dawna nieczynnej fabryki, niegdyś znakomicie prosperującego zakładu metalurgicznego usytuowanego w najbrzydszej części miasta. Na próżno by szukać numeru baru w książce telefonicznej; trafiali tutaj ci, którzy wiedzieli, jak trafić, oraz ci, którzy wiedzieli, kogo pytać o drogę. Im brudniejsze i bardziej zaniedbane stawały się domy i ulice, tym wskazówki przechodniów zyskiwały na dokładności.
Bourne stał w ciemnym, wąskim zaułku oparty o ceglany, wyszczerbiony mur naprzeciwko wejścia do lokalu. Nad masywnymi drzwiami jarzył się przyćmioną czerwienią toporny, częściowo uszkodzony neon: L Ceur'd Soldat. Kiedy drzwi otwierały się lub zamykały, wpuszczając i wypuszczając klientów, mroczną uliczkę wypełniały metaliczne, donośne dźwięki marszowej muzyki; goście tego lokalu z pewnością nie zostaliby zaproszeni na przyjęcie haute couture. Wyglądam dokładnie tak, jak powinienem, pomyślał Jason, po czym potarł zapałkę o mur, zapalił cienkie, czarne cygaro i ruszył w kierunku drzwi.
Gdyby nie rozbrzmiewający wokół język i ogłuszająca muzyka, poczułby się tak, jak w którymś z portowych barów w Palermo. Torując sobie powoli drogę do zatłoczonego baru, rozglądał się od niechcenia dookoła, starając się zapamiętać każdy szczegół. Potężnie zbudowany mężczyzna w bluzie czołgisty wstał właśnie ze stołka i Jason natychmiast zajął jego miejsce.
Szponiasta dłoń opadła mu na ramię; Bourne podbił ją w górę, wykręcił i wstał, prostując się na całą wysokość.
– O co chodzi? – zapytał po francusku niezbyt głośno, ale tak, żeby być dobrze słyszanym.
– To moje miejsce, świnio! Idę się tylko odlać!
– Więc może kiedy wrócisz, ja tam pójdę – odparł Jason, wpatrując się ostro w oczy napastnika i nie zwalniając uchwytu, wzmocnionego dodatkowo odpowiednim ustawieniem kciuka, uciskającego boleśnie nerw.
– Ty cholerny kulasie!… – zasyczał mężczyzna, starając się nie okazać bólu. – Masz szczęście, że nie ruszę inwalidy, bo…
– Powiem ci coś – zaproponował Bourne, rozluźniając uchwyt. – Jak wrócisz, będziemy się zmieniać, a ja postawię ci drinka za każdym razem, jak pozwolisz mi trochę ulżyć tej mojej cholernej nodze. Zgoda?
Na twarzy barczystego mężczyzny pojawił się uśmiech.
– Jesteś w porządku, koleś!
– Wcale nie jestem w porządku, tylko nie chcę zarobić guza. Rozsmarowałbyś mnie jak masło. – Bourne cofnął rękę.
– Nie jestem pewien! – roześmiał się czołgista, obmacując sobie przegub. – Siedź, siedź! Jak się wysikam, to ja tobie postawię drinka. Nie wyglądasz na faceta, który ma za dużo forsy.
– Jak to mówią, pozory często mylą – odparł Jason, siadając ponownie na stołku. – Mam też lepsze ciuchy, ale kumpel, z którym się umówiłem, powiedział, żebym lepiej ich nie wkładał… Właśnie wróciłem ze szmalem z Afryki. Wiesz, szkolenie dzikusów i tak dalej…
Z głośników buchnęły ogłuszające dźwięki kolejnego marsza, a oczy czołgisty zrobiły się okrągłe jak spodki.
– Afryka? – zapytał ze zdumieniem. – Wiedziałem! Znam ten chwyt: LPN!
Resztki banku danych, jakie pozostały w jego pamięci, pozwoliły kameleonowi na natychmiastowe rozszyfrowanie skrótu. LPN – Legion Patria Nostra – Legia Cudzoziemska. Najemnicy. Co prawda akurat nie to miał na myśli, ale niech i tak będzie.
– Boże, ty też? – zapytał na wszelki wypadek.
– La Legion etrangere! "Legia jest naszą ojczyzną!"
– Niesamowite!
– Ma się rozumieć, nie chwalimy się tym na lewo i prawo, bo byliśmy najlepsi i dostawaliśmy największe pieniądze, ale to przecież nasi ludzie. Żołnierze!
– Kiedy opuściłeś Legię? – zagadnął Bourne, przeczuwając niejasno kłopoty.
– Dziewięć lat temu. Wyrzucili mnie przed przedłużeniem kontraktu z powodu nadwagi. Mieli rację, a przy okazji chyba ocalili mi życie. Jestem z Belgii, dochrapałem się porucznika.
– Ja wyleciałem miesiąc temu, przed końcem pierwszego kontraktu, podczas tej zabawy w Angoli. Zostałem ranny, a przy okazji dopatrzyli się w papierach, że jestem starszy, niż im mówiłem. Nie lubią płacić za leczenie. – Jak łatwo przyszły mu te słowa!
– Angola? Więc my to zrobiliśmy? Na co to komu?
– Ja tam o niczym nie wiem. Jestem zwykłym żołnierzem, wykonuję rozkazy i nie dyskutuję o tych, których nie rozumiem.
– Siedź tutaj! Pęcherz mi pęka… Zaraz wracam, to sobie trochę pogadamy. Może mamy wspólnych kumpli? Nic nie słyszałem o operacji w Angoli…
Jason oparł się o bar i zamówił une biere, dziękując w duchu Bogu za to, że muzyka była zbyt głośna, a barman za bardzo zajęty, żeby podsłuchiwać ich rozmowę. Jednak zdecydowanie większą wdzięczność żywił wobec świętego Aleksa, który dawał każdemu szkolonemu przez siebie agentowi następującą radę: "Najpierw bij po gębie, a potem wyciągaj rękę na zgodę". Conklin wyznawał bowiem teorię, że przyjaźń zawiązująca się w miejsce wrogości jest znacznie trwalsza od tej, która ma bezproblemowe początki. Bourne pociągnął z ulgą łyk piwa. Miał teraz przyjaciela w Le Coeur du Soldat. Zdobył przyczółek, pozornie mało istotny, ale w sprawach tego rodzaju pozory często mogły mylić.
Czołgista wrócił do baru, obejmując potężnym ramieniem młodego, dwudziestoparoletniego chłopaka średniego wzrostu i postury obszernego sejfu, ubranego w kurtkę amerykańskiej piechoty. Jason wykonał ruch, jakby chciał zejść ze stołka.
– Siedź, siedź! – ryknął jego nowy przyjaciel, nachylając się nad głowami
ludzi i przekrzykując grzmiącą muzykę. – Przyprowadziłem nam dziewicę.
– Że co?
– Zapomniałeś? Ma zamiar wstąpić do Legii.
– Ach, tak! – Bourne roześmiał się, usiłując zatuszować gafę. – Wiesz, w takim miejscu…
– W takim miejscu można wszystko załatwić, ale tu nie o to chodzi – odparł czołgista. – Pomyślałem sobie, że powinien z tobą pogadać. To Amerykanin i jego francuski jest żałosny, ale jak będziesz mówił wolno i wyraźnie, to powinien się połapać.
– Nie ma potrzeby – odezwał się Jason po angielsku z ledwo uchwytnym francuskim akcentem. – Urodziłem się w Neuchatel, ale długo mieszkałem w Stanach.
– To świetnie! – Akcent młodego Amerykanina wskazywał nieomylnie na głębokie Południe. Miał szczery uśmiech i ostrożne, ale nie bojaźliwe spojrzenie.
– W takim razie zacznijmy od początku – powiedział Belg również po angielsku, ale z wyraźnymi francuskimi naleciałościami. – Nazywam się… Maurice. To równie dobre imię, jak każde inne. Ten młody człowiek to Ralph, a w każdym razie tak twierdzi. Jak ty się nazywasz, ranny bohaterze?
– Francois – odparł Jason, zastanawiając się, jak sobie radzi Bernardinena lotniskach. – Nie jestem bohaterem, bo oni za szybko umierają… Zamówcie, co chcecie. Ja stawiam. – Podczas zamawiania drinków Bourne usiłował za wszelką cenę przypomnieć sobie wszystko, co wiedział na temat Legii Cudzoziemskiej. – Przez dziewięć lat wiele się zmieniło, Maurice. – Jak łatwo przychodzą mi te słowa, pomyślał jeszcze raz kameleon. – Dlaczego chcesz się zaciągnąć, Ralph?
– To chyba najlepsze, co mogę zrobić. Muszę zniknąć na parę lat, przynajmniej napięć.
– Pod warunkiem, że uda ci się przetrwać pierwszy rok – zauważył Belg.
– Maurice ma rację. Posłuchaj go. Oficerowie są brutalni i wymagający…
– A w dodatku prawie sami Francuzi! – dodał czołgista. – Co najmniej dziewięćdziesiąt procent. Awansuje co najwyżej jeden na stu etrangers. Lepiej od razu pozbądź się złudzeń.
– Aleja skończyłem college! Jestem inżynierem.
– Więc będziesz budował wspaniałe latryny i projektował znakomite dziury do srania na pustyni! – roześmiał się Maurice. – Francois, opowiedz mu, jak traktuje się żółtodziobów.
– Ci z wykształceniem muszą się najpierw nauczyć walczyć – powiedział Jason, mając nadzieję, że tak jest w istocie.
– Otóż to! – wykrzyknął Belg. ~ Dlatego, że budzą podejrzenia. Czy nie zaczną wątpić? Czy nie będą chcieli myśleć zamiast po prostu wykonywać rozkazy? Naprawdę, mon ami, na twoim miejscu nie chwaliłbym się tym college'em.
– Niech to wychodzi na jaw po trochu – dodał Bourne. – Wtedy, kiedy będą tego potrzebować, nie wtedy, kiedy ty będziesz chciał im to dać.
– Bien! – potwierdził z przekonaniem Maurice. – On wie, o czym mówi. Prawdziwy legionnaire!
– Umiesz walczyć? – zapytał Jason. – Potrafiłbyś kogoś zabić?
– Zamordowałem nożem i gołymi rękami moją narzeczoną, jej dwóch braci i kuzyna. Pieprzyła się z bogatym bankierem z Nashville, a oni ich kryli, bo tamten gość płacił im za to kupę forsy… Tak, potrafię zabijać, panie Francois.
"Polowanie na zabójcę z Nashville…"
"Młody inżynier sprawcą straszliwego mordu…"
Bourne pamiętał doskonale te tytuły, gdyż widział je w gazetach zaledwie kilka tygodni temu.
– Możesz zgłosić się do Legii – powiedział, patrząc w oczy młodemu Amerykaninowi.
– Mogę się na pana powołać, gdyby robili mi jakieś trudności?
– To by ci raczej zaszkodziło, niż pomogło. Jeśli cię przycisną, powiedz prawdę. Trudno o lepsze referencje.
– Aussi bien! On wie, co to Legia! Z reguły nie przyjmują szaleńców, ale często… Jak to powiedzieć, Francois?
– Przymykają oczy.
– Oui. Przymykają oczy albo… encore, Francois?
– Albo szukają nadzwyczajnych okoliczności.
– Widzisz? Mój przyjaciel Francois ma łeb na karku. Zastanawiam się, w jaki sposób udało mu się przeżyć.
– W taki, że się tym za bardzo nie chwalę, Maurice.
Podszedł do nich kelner przepasany najbrudniejszym fartuchem, jaki Jason widział w życiu, i poklepał Belga po ramieniu.
– Votre table, Rene.
Belg zbył wzruszeniem ramion zdziwione spojrzenia obu mężczyzn.
– Też imię, tak samo dobre, jak każde inne. Quelle difference? Chodź my coś przekąsić. Jak będziemy mieli szczęście, to może nas nie otrują.
Ryba, jaką im podano, sprawiała dość podejrzane wrażenie, więc na wszelki wypadek Maurice i Ralph popili ją czterema butelkami lichego wina. Życie w lokalu toczyło się tak samo, jak co wieczór. Od czasu do czasu wybuchały mniejsze lub większe bójki, szybko likwidowane przez barczystych kelnerów, a grzmiąca marszowa muzyka wywoływała u byłych żołnierzy przypływ wspomnień; niezależnie od tego, czy byli zwykłym mięsem armatnim, czy służyli w doborowych oddziałach, odczuwali wielką dumę, ponieważ udało im się przeżyć okropności, o jakich ich paradujący w eleganckich mundurach przełożeni nie mieli najmniejszego pojęcia. Gwar rozmów zwykłych żołnierzy walczących w Korei i Wietnamie niczym się nie różnił od tego, jaki towarzyszył wojskom faraonów. Oficerowie zawsze wydawali rozkazy z głębokich tyłów, a zwykli żołnierze ginęli, żeby potwierdzić lub zakwestionować słuszność ich decyzji. Bourne doskonale pamiętał Sajgon i nie dziwił się istnieniu takiego miejsca jak Le Coeur du Soldat.
Główny barman, potężnie zbudowany łysy mężczyzna w drucianych okularach, podniósł słuchawkę ukrytego pod kontuarem telefonu. Jason obserwował go między przesuwającymi się postaciami. Wzrok barmana błądził bez celu po pomieszczeniu – to, co słyszał, było chyba bardzo ważne, a to, co widział, nie miało najmniejszego znaczenia/Powiedział kilka słów, po czym sięgnął drugą ręką pod ladę; wykręcał numer. Kilka sekund później powiedział znowu jedno lub dwa zdania i odłożył słuchawkę. Kolejność wydarzeń była dokładnie taka sama jak ta, o jakiej opowiadał na Wyspie Spokoju stary Fontaine: wiadomość odebrana, wiadomość przekazana. Tym, komu ją przekazano, był Szakal.
Bourne widział już wszystko, co chciał zobaczyć tego wieczoru. Teraz należało spokojnie to przemyśleć, a być może wynająć ludzi, tak jak robił już nieraz. Ludzi bez znaczenia, których można przekupić lub zastraszyć, żeby nie pytając o nic, wykonywali jego rozkazy.
– Przyszedł człowiek, z którym miałem się spotkać – powiedział do ledwo przytomnych Maurice'a i Ralpha. – Mam wyjść z nim na zewnątrz.
– Opuszczasz nas? – załkał Belg.
– T- to nieładnie… To b- b- bardzo nieładnie – oświadczył Amerykanin z Południa.
– Tylko na dzisiejszy wieczór. – Bourne nachylił się nad stolikiem. – Współpracuję z innym byłym legionistą, który ma na oku coś, co może przynieść kupę forsy. Nie znam was, ale wyglądacie na porządnych facetów. – Wyciągnął z kieszeni dwa banknoty pięćsetfrankowe i podał po jednym każdemu ze współbiesiadników. – Macie… tylko szybko schowajcie!
– A niech mnie…
– Merde!
– Niczego nie obiecuję, ale może nam się przydacie. Trzymajcie gęby na kłódkę i wyjdźcie stąd jakieś piętnaście minut po mnie. Tylko ani kropli więcej, jutro macie być zupełnie trzeźwi… O której otwierają tę spelunkę, Maurice?
– Wątpię, czy w ogóle ją zamykają… Kiedyś byłem tu nawet o ósmej rano. Oczywiście, nie ma wtedy takiego tłoku, ale…
– Spotkamy się około południa. Trzeźwi, rozumiecie?
– Znowu będę le caporal extraordinaire Legii, tak jak kiedyś! Mam założyć mundur? – zapytał Maurice i głośno beknął.
– Do diabła, nie!
– A ja założę g- garaitur i k- k- krawat. Mam k- krawat, słowo daję!
– Nie! Obaj macie być ubrani tak jak teraz, tyle że trzeźwi. Rozumiecie, co do was mówię?
– Mówisz jak Amerykanin, mon ami.
– Właśnie.
– Nie jestem Amerykaninem, ale nawet gdybym był, to chyba prawda nie jest tu artykułem pierwszej potrzeby?
– Ou est- ce que…
– Ja rozumiem, o co mu chodzi. G- g- gada jak tacy faceci, co zawsze chodzą w k- k- krawatach.
– Pamiętaj, Ralph: żadnego garnituru. Do zobaczenia jutro.
Bourne wstał od stolika, ale nagle uderzyła go pewna myśl. Zamiast ruszyć do drzwi skierował się powoli w stronę baru. Wszystkie miejsca były zajęte, więc delikatnie wcisnął się bokiem między dwóch klientów, zamówił drinka, a następnie poprosił o serwetkę, na której, nie kryjąc się, napisał długopisem po francusku kilka zdań:
"Gniazdo Kosa jest warte co najmniej milion franków. Cel: dyskretne doradztwo w interesach. Bądź za pół godziny za rogiem, przy starej fabryce. Niczym nie ryzykujesz. Jeśli przyjdziesz sam, czeka dodatkowo 5000 franków".
Bourne wsunął pod serwetkę stufrankowy banknot i dał znak ręką barmanowi, który poprawił niecierpliwym gestem okulary, jakby uznał to za impertynencję. Podszedł niespiesznym krokiem i oparł na kontuarze grube, pokryte tatuażem ramię.
– O co chodzi? – zapytał gburowato.
– Napisałem do ciebie kartkę z wiadomością – odparł kameleon, wpatrując się nieruchomym spojrzeniem w jego oczy. – Jestem sam i mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę moją prośbę. Mam niesprawną nogę, ale to nie znaczy, że nie mam pieniędzy. – Bourne szybkim, lecz delikatnym ruchem podsunął barmanowi serwetkę i banknot, po czym, obrzuciwszy go jeszcze jednym, prze ciągłym spojrzeniem, odwrócił się i wyraźnie utykając, ruszył do drzwi.
Znalazłszy się na zewnątrz, pobiegł w kierunku wylotu alejki. Oceniał, że interludium przy barze zajęło mu od ośmiu do dwunastu minut. Wiedząc o tym, że barman na pewno odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, nie spojrzał w kierunku swoich kompanów, ale był przekonany, że w dalszym ciągu siedzieli przy stoliku. Ani czołgista, ani Ralph nie byli w najlepszej formie, w ich stanie zaś upływające minuty nie miały najmniejszego znaczenia. Jason żywił jednak nadzieję, że pięćset franków obudzi w każdym z nich coś w rodzaju poczucia obowiązku i że wyjdą z lokalu zgodnie z jego poleceniem. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że znacznie większe zaufanie pokłada w mężczyźnie posługującym się imionami Maurice i Rene niż w Ralphie. Były porucznik Legii Cudzoziemskiej miał wykształcony bezwarunkowy odruch, nakazujący wykonać każdy rozkaz; wykonywał je, wszystko jedno, trzeźwy czy pijany. Jason miał nadzieję, że tak samo będzie tym razem. Pomoc tych dwóch ludzi nie była niezbędna, lecz na pewno mogła mu się przydać, zakładając oczywiście, że barman z Le Coeur du Soldat przejawi zainteresowanie podanymi sumami pieniędzy i zdecyduje się spotkać z inwalidą, którego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mógłby zabić jedną ręką.
Bourne czekał w mrocznym zaułku, obserwując drzwi lokalu. Wchodziło przez nie i wychodziło coraz mniej ludzi, przy czym ci wchodzący znajdowali się w znacznie lepszej formie niż wychodzący, ale wszyscy bez różnicy mijali obojętnie chwiejącego się przy ceglanym murze Jasona.
Jednak instynkt zwyciężył. W pewnej chwili na uliczkę wytoczyli się spleceni w uścisku dwaj znajomi Bourne'a. Kiedy odzyskali równowagę, Belg uderzył na odlew swego towarzysza, nakazując mu bełkotliwym głosem, żeby natychmiast wytrzeźwiał, bo są już bogaci, a będą jeszcze bogatsi.
– To lepiej niż dać się zabić w Angoli! – wykrzyknął były legionista. – Dlaczego oni to zrobili?
Kiedy koło niego przechodzili, Jason wciągnął ich obu za róg budynku.
– To ja! – syknął ostro.
– Sacrebleu…!
– Co jest, do d- d- diabła…?
– Cicho! Jeżeli chcecie, możecie zarobić jeszcze po pięćset franków. Jeśli nie, znajdę zaraz dwudziestu chętnych.
– Przecież jesteśmy kumplami! – zaprotestował Maurice- Rene.
– P- p- powinienem dać ci w ryj, żeś nas tak p- przestraszył… Mój koleś ma rację, jesteśmy k- k- kumplami. Ale to nie tak jak u k- komuchów, Maurice?
– Taisez- vous!
– To znaczy: stul pysk – wyjaśnił Bourne.
– Wiem, wiem… Ciągle to słyszę…
– Posłuchaj mnie teraz. W ciągu najbliższych kilku minut z knajpy może wyjść barman, żeby się ze mną spotkać. Może, ale nie musi. Po prostu nie wiem. To duży, łysy facet w okularach. Znacie go?
Amerykanin wzruszył ramionami, ale Belg kiwnął z rozmachem głową.
– Nazywa się Santos – wybełkotał. – Espagnol.
– Hiszpan?
– Albo latynos. Nikt nie wie na pewno.
Iljicz Ramirez Sanchez, pomyślał Jason. Szakal. Urodzony w Wenezueli terrorysta, z którym nie mogli sobie poradzić nawet Rosjanie. To oczywiste, że otacza się ludźmi o podobnym jak on pochodzeniu.
– Dobrze go znasz?
Tym razem to Belg wzruszył ramionami.
– W Le Coeur du Soldat jest absolutnym szefem. Rozwalał ludziom głowy, jeśli za bardzo rozrabiali. Jak zdejmuje okulary, to znaczy, że zaraz zdarzy się coś, czego lepiej nie oglądać… Jeżeli ma tu przyjść, żeby się z tobą spotkać, to lepiej uciekaj.
– Jeśli przyjdzie, to dlatego że ma do mnie interes, a nie po to, żeby mi coś zrobić.
– Ale Santos…
– Nie musicie znać szczegółów, one was nie dotyczą. Jeżeli wyjdzie na zewnątrz, chcę, żebyście przez chwilę zajęli go rozmową. Dacie radę?
– Mais, certainement. Parę razy spałem na górze na jego prywatnej kozetce. Sam mnie zanosił, jak przychodziły sprzątaczki.
– Na górze?
– Mieszka na pierwszym piętrze, nad lokalem. Podobno nigdy stąd nie wychodzi, nawet na targ. Zakupy robią inni albo zamawia wszystko przez telefon.
– Rozumiem. – Jason wyciągnął pieniądze i wręczył dwóm chwiejącym się na nogach mężczyznom po kolejnym pięćsetfrankowym banknocie. – Wracajcie pod drzwi, a jak Santos wyjdzie, zatrzymajcie go przez chwilę. Możecie go poprosić o pieniądze, butelkę, o cokolwiek.
Maurice- Rene i Ralph zachowywali się jak dzieci: spojrzeli na siebie zarazem triumfalnie i porozumiewawczo, ściskając w dłoniach banknoty. Francois, szalony legionista, rozdaje forsę, jakby ją sam drukował! Ich entuzjazm wyraźnie przybrał na sile.
– Jak długo mamy obrabiać tego indyka? – zapytał Amerykanin z Południa.
– Tak go zagadam, że odpadną mu uszy z tej łysej głowy! – dodał Belg.
– Nie ma potrzeby. Chcę się tylko przekonać, czy naprawdę jest sam.
– Nie ma sprawy, kolego.
– Zapracujemy nie tylko na tę forsę, ale i na twój szacunek. Masz na to słowo kaprala Legii Cudzoziemskiej!
– Jestem wzruszony. A teraz do roboty.
Dwaj pijani mężczyźni, zataczając się i poklepując po ramionach, odeszli w kierunku wejścia do knajpy. Jason czekał, przyciśnięty plecami do chropawej, nierównej ściany. Po sześciu minutach usłyszał słowa, które tak bardzo pragnął usłyszeć:
– Santos! Mój wspaniały przyjaciel Santos!
– Co tu robisz, Rene?
– Ten młody Amerykanin trochę źle się poczuł, ale już mu lepiej, bo zwymiotował.
– Amerykanin…?
– Pozwól, że ci go przedstawię. Już wkrótce będzie znakomitym żołnierzem.
– Czyżby znowu organizowano dziecięcą krucjatę? Powodzenia, skrzacie. Zrób sobie wojnę w piaskownicy.
Bourne wychylił się ostrożnie zza rogu i ujrzał łysego barmana przypatrującego się Ralphowi.
– Strasznie szybko g- g- gadasz pan po francusku, ale ja i tak zrozumiałem. Duży jesteś, ale ja p- potrafię być cholernym sukinsynem!
Barman roześmiał się i bez trudu przeszedł na angielski.
– Ale lepiej bądź nim gdzieś indziej, skrzacie. W Le Coeur du Soldat przyjmujemy tylko pokojowo nastawionych dżentelmenów. Wybaczcie, ale muszę już iść.
– Santos! – załkał Maurice- Rene. – Pożycz mi dziesięć franków! Zostawiłem portfel w chałupie…
– Nawet jeśli kiedykolwiek miałeś portfel, to zostawiłeś go w Afryce Północnej. Znasz moje zasady. Ani sou żadnemu z was.
– Całą forsę, jaką miałem, wydałem na tę twoją wstrętną rybę! To po niej on się porzygał!
– Następnym razem idźcie na kolację do Ritza… Rzeczywiście, jedliście coś u mnie, ale nie wy za to płaciliście! – Jason cofnął się raptownie, gdyż barman rozejrzał się po uliczce. – Dobrej nocy, Rene. Tobie też, skrzacie. Mam jeszcze coś do załatwienia.
Bourne puścił się biegiem w kierunku bramy prowadzącej na teren starej fabryki. Santos przyszedł się z nim spotkać. Sam. Przemknąwszy na drugą stronę zaułka, znieruchomiał w głębokim cieniu, dotykając lekko dłonią spoczywającego w kieszeni pistoletu. Każdy krok Santosa przybliżał jego, Jasona, do Szakala! Kilka chwil później potężna sylwetka pojawiła się przed zardzewiałą, zamkniętą na głucho bramą.
– Przyszedłem, monsieur – powiedział Santos.
– Jestem panu wdzięczny.
– Wolałbym, żeby dotrzymał pan słowa. Zdaje się, że w swoim liściku wspomniał pan coś o pięciu tysiącach franków.
– Oto one.
Jason wydobył z kieszeni pieniądze i podał najważniejszemu człowiekowi w Le Coeur du Soldat.
– Dziękuję. – Santos zbliżył się i wziął zwitek banknotów. – Brać go! – dodał głośniej.
Skrzydła bramy otworzyły się z hukiem. Z ciemności wypadli dwaj mężczyźni i zanim Jason zdążył wyciągnąć broń, jakiś ciężki przedmiot uderzył mocno w jego czaszkę.