Rozdział 7

Marie St. Jacques Webb powitała karaibski poranek, przeciągając się w łóżku, po czym natychmiast spojrzała na stojącą niedaleko kołyskę. Alison spała głęboko, czego niestety nie można było o niej powiedzieć kilka godzin temu. Zachowywała się wtedy w taki sposób, że Johnny, brat Marie, zastukał do drzwi, wsunął się ostrożnie do pokoju i zapytał, czy nie mógłby w czymś pomóc. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, iż ma głęboką nadzieję, że nie.

– Może chciałbyś zmienić pieluszkę?

– Nawet nie chcę o tym myśleć! – odparł St. Jacques i pośpiesznie zrejterował.

Teraz jednak słyszała jego głos dobiegający z zewnątrz przez zamknięte okiennice. Namawiał jej syna, Jamiego, do wyścigu w basenie i celowo mówił tak głośno, że było go z pewnością słychać nawet na głównej wyspie archipelagu, Montserrat. Marie zwlokła się z łóżka, podreptała do łazienki, a w cztery minuty później – umyta, uczesana i ubrana w szlafrok – wyszła na górujące nad basenem patio.

– Cześć, Marie! – zawołał jej opalony, ciemnowłosy, przystojny młodszy brat, unosząc się w wodzie obok jej syna. – Mam nadzieję, że to nie my cię obudziliśmy. Właśnie postanowiliśmy się wykąpać.

– W związku z tym uznałeś za stosowne poinformować brytyjskie patrole przybrzeżne w Plymouth.

– Nie żartuj sobie, przecież już prawie dziewiąta. Tutaj, na wyspach, to późna pora.

– Dzień dobry, mamusiu. Wujek John pokazywał mi, jak odstraszyć rekina zwykłym kijem!

– Twój wujek dysponuje niewyczerpanymi pokładami nadzwyczaj istotnej wiedzy, z których, mam nadzieję, nigdy nie będziesz musiał korzystać.

– Na stole znajdziesz dzbanek z kawą, Marie. Pani Cooper przyrządzi ci na śniadanie, co tylko zechcesz.

– Kawa w zupełności wystarczy, Johnny. Zdaje się, że w nocy ktoś dzwonił. Czy to był David?

– We własnej osobie – odparł brat. – Musimy poważnie porozmawiać. Jamie, wychodzimy z basenu.

– A co z rekinami?

– Załatwiłeś je wszystkie, co do jednego. Możesz przyrządzić sobie drinka.

– Johnny!

– W lodówce znajdziesz sok pomarańczowy.

John St. Jacaues okrążył basen i skierował się w stronę usytuowanego przed oknami sypialni patio, podczas gdy jego siostrzeniec pognał w podskokach do domu.

Marie przyglądała się bratu, dostrzegając coraz więcej podobieństw między nim a swoim mężem. Obaj byli wysocy i dobrze zbudowani, obaj poruszali się pewnym, zdecydowanym krokiem, ale podczas gdy David zwykle wygrywał, Johnny najczęściej schodził z placu boju pokonany. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje, podobnie jak nie miała pojęcia, dlaczego David pokłada tak ogromne zaufanie w swoim młodym szwagrze, kiedy dwaj starsi bracia Johnny'ego wydawali się o tyle solidniejsi i bardziej odpowiedzialni. David – a może Jason Bourne? – nigdy nie rozmawiał z nią na ten temat. Wszelkie pytania zbywał beztroskim śmiechem, mówiąc, że zapewne w grę wchodzi irracjonalna sympatia.

– Przejdźmy od razu do rzeczy – powiedział najmłodszy z klanu St. Jacques, siadając na krzesełku. Woda kapała z jego ciała na powierzchnię patia. – W co znowu wplątał się David? Nie mógł rozmawiać przez telefon, a ty wczoraj także nie byłaś w nastroju do dłuższej pogawędki. Co się stało?

– Szakal. Znowu pojawił się Szakal, oto, co się stało.

– Boże! – wybuchnął Johnny. – Po tylu latach?

– Po tylu latach… – odparła cicho Marie, kiwając głową.

– Jak daleko dotarł?

– David próbuje to ustalić w Waszyngtonie. Na razie wiemy tylko tyle, że poprzez Hongkong i Koulun udało mu się odszukać Aleksa Conklina i Mo Panova.

Opowiedziała mu o fałszywych telegramach i zasadzce w wesołym miasteczku w Baltimore.

– Przypuszczam, że Aleks wziął ich wszystkich pod ochronę, czy jak to się tam u nich nazywa?

– Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli nie liczyć nas i McAllistera, Mo i Aleks są jedynymi żyjącymi ludźmi, którzy wiedzą, kim był David… Boże, nawet nie mogę wypowiedzieć tego nazwiska! – Marie odstawiła raptownie filiżankę z kawą.

– Spokojnie, siostrzyczko. – Johnny poklepał ją łagodnie po dłoni. – Conklin na pewno wie, co robi. David mówił mi, że Aleks jest najlepszym człowiekiem z pierwszej linii – tak go określił – jaki kiedykolwiek pracował dla Amerykanów.

– Ty nic nie rozumiesz, Johnny! – wykrzyknęła Marie, usiłując z najwyższym trudem nad sobą zapanować, ale w jej szeroko otwartych oczach można było dostrzec odbicie kipiących w niej uczuć. – David tego nie powiedział, bo on o niczym nie wie! To był Jason Bourne! On wrócił… Sztuczny, stworzony w głowie Davida potwór jest tam znowu. Nawet nie wiesz, co to znaczy. Oczy, które widzą coś, czego ja nie widzę, zimny, obojętny głos, którego nie znam… Nagle obok mnie pojawia się zupełnie inny, obcy człowiek.

St. Jacaues uniósł dłoń.

– Daj spokój – powiedział łagodnie.

– Gdzie są dzieci? Jamie…? – rozejrzała się z niepokojem dookoła.

– Uspokój się – powtórzył tym samym tonem. – A jak uważasz, co David powinien zrobić? Wczołgać się do wazy z epoki Wing albo Ming i udawać przed samym sobą, że jego żonie i dzieciom nic nie grozi? Bez względu na to, czy wam, damom, to się podoba, czy nie, my, chłopcy, jesteśmy od tego, żeby trzymać wielkie koty z dala od naszych jaskiń. Naprawdę wierzymy w to, że lepiej się do tego nadajemy. Z drzemiących w nas pokładów brutalnej siły korzystamy tylko w ostateczności. David znalazł się właśnie w takiej sytuacji.

– Od kiedy to mój mały braciszek stał się filozofem? – zapytała Marie,

wpatrując się uważnie w jego twarz.

– To nie filozofia, siostrzyczko. Po prostu o tym wiem, i już. Podobnie jak większość mężczyzn, za przeproszeniem wszystkich feministek.

– Nie przepraszaj. Większość kobiet nie ma nic przeciwko temu. Czy uwierzysz, że twoja wspaniała, wykształcona siostra, która zaaplikowała go spodarce Kanady wiele ekonomicznych zastrzyków, wrzeszczy wniebogłosy, kiedy zobaczy mysz, a na widok szczura wpada niemal w panikę?

– Potwierdza to moją teorię, że inteligentne kobiety są bardziej uczciwe od pozostałych.

– Masz rację, Johnny, ale nie zrozumiałeś, co miałam na myśli. Od pięciu lat David radzi sobie coraz lepiej, każdy następny miesiąc jest lepszy od poprzedniego. Wszyscy wiemy, że nigdy nie wróci całkowicie do zdrowia, bo zbyt wiele przeszedł, ale gnębiące go zmory zniknęły już niemal bez śladu. Przestał wychodzić na długie, samotne spacery do lasu, z których wracał z pokiereszowanymi rękami, bo atakował drzewa. Przestał płakać wieczora mi w gabinecie, kiedy nie mógł sobie przypomnieć, kim jest ani co robił. To wszystko minęło, Johnny! W naszym życiu pojawiły się promyki słońca! Wiesz, co chcę przez to powiedzieć?

– Wiem – odparł poważnie.

– Dlatego tak bardzo się boję, że to, co się teraz dzieje, może przywołać z powrotem tamten koszmar!

– W takim razie miejmy nadzieję, że to nie potrwa długo.

Marie ponownie utkwiła badawcze spojrzenie w twarzy swego brata.

– Zbyt dobrze cię znam, braciszku. Coś przede mną ukrywasz.

– Skądże znowu.

– Tak, jestem tego pewna. Ty i David… Nigdy nie mogłam tego zrozumieć. Nasi dwaj starsi bracia, tacy solidni, tak godni zaufania, może nie jakieś orły intelektu, ale na pewno wystarczająco mądrzy… A mimo to wybrał właśnie ciebie. Dlaczego, Johnny?

– Nie mówmy na ten temat – odparł sucho St. Jacaues i cofnął rękę, którą przez cały czas trzymał na dłoni siostry.

– Ale ja muszę! Chodzi o moje życie, o nasze życie! Mam już dosyć tajemnic, nie zniosę ani jednej więcej. Powiedz mi, Johnny, dlaczego on wy brał akurat ciebie?

St. Jacques odchylił się na krześle, uniósł niepewnie dłoń do czoła i spojrzał błagalnie na swoją siostrę.

– W porządku. Wiem, co czujesz. Pamiętasz, jak sześć czy siedem lat temu opuściłem nasze ranczo, mówiąc, że chcę spróbować życia na własną rękę?

– Oczywiście. Złamałeś tym serce rodzicom, bo zawsze traktowali cię jak ukochanego…

– Zawsze traktowali mnie jak dziecko! – przerwał jej najmłodszy St. Jacques. – Odgrywali jakąś kretyńską "Bonanzę", w której moi trzydziestoparoletni starsi bracia słuchali bez zmrużenia oka starego, bigoteryjnego Kanadyjczyka francuskiego pochodzenia. Jedyna mądrość, jaką dysponował, miała oparcie w pieniądzach i ziemi.

– To nie jest cała prawda, ale nie będę się sprzeczać.

– Nie mogłabyś, Marie, bo robiłaś to samo. Nieraz nie było cię w domu przez cały rok.

– Byłam zajęta.

– Ja też.

– Co robiłeś?

– Zabiłem dwóch ludzi, a właściwie dwie bestie, które wcześniej zgwałciły i zamordowały moją przyjaciółkę.

– Co takiego?

– Nie krzycz tak głośno.

– Mój Boże, jak to się stało?

– Nie chciałem dzwonić do domu, więc skontaktowałem się z twoim mężem, a moim przyjacielem… Tylko on nie traktował mnie jak niedorozwiniętego dzieciaka. Wtedy wydawało mi się to najbardziej logicznym rozwiązaniem i, jak się okazało, była to najlepsza decyzja, jaką mogłem podjąć.

Jego rząd był mu wiele winien, więc z Waszyngtonu natychmiast przysłano do Ottawy odpowiednio dobraną ekipę. Zostałem uniewinniony – wiesz, samoobrona i tak dalej.

– Nigdy mi o tym nie powiedział…

– Błagałem go, żeby tego nie robił.

– A więc dlatego… Ale ja dalej nic nie rozumiem!

– To bardzo proste, Marie. Jakaś część jego umysłu wie, że ja mogę zabić i że to zrobię, jeśli zajdzie potrzeba.

Na patio zapadła cisza, którą przerwał dobiegający z wnętrza domu dzwonek telefonu. Zanim Marie zdążyła odzyskać głos, w drzwiach pojawiła się starsza czarnoskóra kobieta.

– To do pana, panie John. Dzwoni pilot z dużej wyspy. Mówi, że to coś bardzo pilnego, mon.

– Dziękuję, pani Cooper – powiedział St. Jacques, wstając z krzesełka, i podszedł szybkim krokiem do drugiego aparatu, stojącego w pobliżu basenu. Rozmawiał przez kilka chwil, po czym spojrzał na Marie, odłożył z trzaskiem słuchawkę na widełki i wrócił biegiem do swojej siostry.

– Pakuj się! Wyjeżdżacie stąd!

– Dlaczego? Czy to był ten człowiek, który pilotował nasz…

– Właśnie wrócił z Martyniki i dowiedział się, że wczoraj wieczorem ktoś pytał na lotnisku o kobietę z dwojgiem małych dzieci. Nikt z załogi nie puścił pary z ust, na razie. Pośpiesz się.

– Mój Boże, gdzie mamy się ukryć?

– Na razie w pensjonacie, dopóki czegoś nie wymyślę. Prowadzi tam tylko jedna droga, której strzegą patrole. Nikt nie może się tam dostać bez mojej wiedzy. Pani Cooper pomoże ci spakować Alison. Szybko!

W chwili gdy Marie wbiegła do wnętrza domu przez drzwi sypialni, telefon zabrzęczał ponownie. Johnny pognał do aparatu przy basenie, a kiedy do niego dotarł, z kuchni wychyliła się pani Cooper.

– To z siedziby gubernatora na Montserrat, panie John.

– Czego oni mogą chcieć, do diabła?

– Mam ich zapytać?

– Nie, ja się nimi zajmę. Proszę pomóc mojej siostrze spakować dzieci i za ładować wszystko do rovera. Wyjeżdżają natychmiast, jak tylko będą gotowi.

– Och, to bardzo ogromna szkoda, mon. Zaczęłam już się przyjaźnić z maluchami.

– To rzeczywiście bardzo ogromna szkoda – mruknął St. Jacques i pod niósł słuchawkę. – Tak?

– To ty, John? – usłyszał głos zastępcy gubernatora, człowieka, który szybko się z nim zaprzyjaźnił i pomógł mu zorientować się w gąszczu przepisów obowiązujących w brytyjskiej kolonii.

– Czy mogę zadzwonić do ciebie później, Henry? Trochę się śpieszę.

– Obawiam się, że nie ma na to czasu, koleś. Otrzymałem wiadomość prosto z Foreign Office. Żądają natychmiastowej współpracy, a poza tym to nic strasznego.

– Hę…?

– Zdaje się, że o dziesiątej trzydzieści przylatuje z Antiguy jakiś weteran wojny z żoną. Dziadek nałapał masę odznaczeń, a poza tym współpracował ściśle z sąsiadami z drugiej strony Kanału, więc ma zostać przyjęty z wszelkimi honorami.

– Henry, ja się naprawdę śpieszę. Co to ma wspólnego ze mną?

– Pomyślałem sobie, że możesz nam w tym trochę pomóc. Czy wśród twoich bogatych Kanadyjczyków nie ma jakiegoś frankofona z Montrealu, który w czasie wojny działał w Resistance i mógłby…

– Konkretnie: czego chcesz?

– Umieścić w twoim pensjonacie naszego gościa wraz z małżonką. Będzie potrzebny jeszcze pokój dla pielęgniarki, którą im przydzieliliśmy.

– Tak od razu, bez rezerwacji?

– Cóż, kolego, nie jest wykluczone, że płyniemy w jednej łódce, jeśli można tak się wyrazić, a już nie ulega najmniejszej wątpliwości, że utrzymanie tak dla ciebie ważnej, a niezbyt dobrze tu działającej łączności telefonicznej bardzo często zależy od osobistej interwencji gubernatora…

– Henry, jesteś znakomitym negocjatorem. Potrafisz z niewinnym uśmiechem kopnąć człowieka tam, gdzie najbardziej boli. Jak się nazywa nasz bohater? Tylko proszę, pośpiesz się!

Nazywamy się Jean Pierre i Reginę Fontaine, Monsieur le Directeur. Oto nasze paszporty – powiedział łagodnie podeszły wiekiem mężczyzna do urzędnika biura imigracyjnego, któremu towarzyszył zastępca gubernatora. – Moja żona jest tam – dodał, wskazując przez przeszkloną ściankę. – Rozmawia z tą mademoiselle w białym stroju.

– Ależ proszę, monsieur Fontaine! – zaprotestował z przesadnie brytyjskim akcentem barczysty, ciemnoskóry urzędnik. – To tylko taka nieformalna formalność, zwyczajne stemplowanie, jeśli pan woli. Także po to, żeby uchronić pana przed wielbicielami. Po lotnisku chodziły plotki, że przyjedzie wielki człowiek.

– Doprawdy? – uśmiechnął się uprzejmie Fontaine.

– Och, ale proszę się wcale nie obawiać. Zakazaliśmy prasie dostępu do pana. Wiemy, że chce pan mieć zupełną prywatność i zapewnimy ją panu.

– Doprawdy? – powtórzył Fontaine, tym razem bez uśmiechu. – Miałem się tutaj spotkać z… ze znajomym. To bardzo ważna sprawa. Mam na dzieję, że przedsięwzięte przez was środki ostrożności nie uniemożliwią mu dostępu do mnie?

– W budynku dworca lotniczego powita pana niewielka grupka starannie wyselekcjonowanych gości – odezwał się zastępca gubernatora. – Może my już iść, jeśli jest pan gotowy. Zapewniam pana, że to nie potrwa długo.

– Naprawdę?

Rzeczywiście, powitanie nie trwało nawet pięciu minut, ale w zupełności wystarczyłoby nawet pięć sekund. Pierwszą osobą, jaką spotkał wysłannik Szakala, był udekorowany odznaczeniami gubernator archipelagu. W chwili gdy przedstawiciel królowej objął francuskiego bohatera, wyszeptał mu do ucha:

– Wiemy, gdzie jest kobieta z dziećmi. Wysyłamy cię tam. Pielęgniarka przekaże ci dalsze instrukcje.

Pozostała część uroczystości powitania sprawiła staremu człowiekowi pewien zawód. Szczególnie rozczarował go brak przedstawicieli prasy, do tej pory bowiem tylko raz widział swoje zdjęcie w gazecie, w kronice kryminalnej.

Doktor Morris Panov był bardzo nerwowym człowiekiem, ale zawsze starał się nad sobą panować, gdyż okazywanie gwałtownych emocji nigdy nie przynosiło korzyści ani jemu, ani jego pacjentom. Tym razem jednak, siedząc za biurkiem w swoim gabinecie, zachowywał pozorny spokój jedynie z najwyższym trudem. Nie miał żadnych wiadomości od Davida Webba. Musiał je mieć, musiał z nim porozmawiać. Czy oni nie rozumieją, że to, co się dzieje, może zniweczyć trzynaście lat terapii? Nie, oczywiście że nie rozumieją. W gruncie rzeczy w ogóle ich to nie interesuje. Dążą do zrealizowania swoich celów i nie obchodzi ich nic, co nie mieści się w ich polu widzenia. Ale on musi o tym myśleć. Zrujnowany umysł był tak delikatny, tak bardzo podatny na wstrząsy, a zmory z przeszłości gotowe były w każdej chwili wrócić z ukrycia i zawładnąć teraźniejszością… Nie, Davidowi nie może się nic stać! Jego powrót do normalności był bliski jak nigdy dotąd. (Tylko kto, do diabła, był normalny w tym popieprzonym świecie?) Mógł znakomicie funkcjonować jako nauczyciel akademicki, bo odzyskał niemal całą swoją zawodową wiedzę, a z każdym rokiem odnajdywał coraz więcej okruchów ukrytych do tej pory pod pyłem zapomnienia. Teraz jednak wystarczył jeden jedyny akt przemocy, stanowiący sposób życia i metodę działania Jasona Bourne'a, żeby ta krucha konstrukcja rozpadła się na kawałki. Niech to szlag trafi!

Groźne było już nawet to, że w ogóle pozwolili Davidowi pozostać w bezpośrednim kontakcie ze sprawą. Mo usiłował wytłumaczyć to Conklinowi, ale otrzymał niemożliwą do skontrowania odpowiedź: "Nie damy rady go powstrzymać. W ten sposób przynajmniej mamy go na oku i możemy go chronić". Oni nie żałowali środków, jeśli chodziło o ochronę – korytarza przed gabinetem Panova i dachu budynku pilnowali uzbrojeni strażnicy, nie wspominając już o nowym recepcjoniście w holu budynku wyposażonym w broń i tajemniczy komputer oddany im do dyspozycji. Mimo wszystko dla Davida byłoby znacznie lepiej, gdyby uśpiono go i wywieziono wraz z rodziną na tę karaibską wysepkę, a polowaniem na Szakala zajęli się profesjonaliści… Panov aż drgnął, gdyż niemal w tej samej chwili uświadomił sobie, że Jason Bourne był najlepszym profesjonalistą, jakiego można sobie było wymarzyć. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Słuchawkę mógł podnieść dopiero wtedy, gdy zostaną uruchomione wszystkie środki ostrożności: podsłuch, blokada innych podsłuchów, wyszukiwanie lokalizacji rozmówcy. Zamrugało światełko stojącego na biurku interkomu; Panov wcisnął guzik.

– Tak?

– Wszystko gotowe, proszę pana – oznajmił nowy recepcjonista, jedyny z personelu, który był wprowadzony w sprawę. – Dzwoni niejaki pan Treadstone, D. Treadstone.

– Proszę łączyć – odparł natychmiast Panov. – Może pan wyłączyć wszystkie zabezpieczenia. To ściśle prywatna sprawa między lekarzem a pacjentem.

– Tak jest, proszę pana. Monitorowanie przerwane.

– Proszę?… Zresztą, nieważne. – Psychiatra podniósł gwałtownie słuchawkę. – Dlaczego nie zadzwoniłeś wcześniej, ty sukinsynu? – niemal krzyknął.

– Dlatego że nie chciałem, żebyś dostał zawału serca.

– Gdzie jesteś i co robisz?

– W tej chwili?

– Na razie tak.

– Niech się zastanowię… Właśnie wypożyczyłem samochód i jestem o przecznicę od domu w Georgetown, w którym mieszka przewodniczący Federalnej Komisji Handlu. Zdaje się, że rozmawiam z tobą przez telefon.

– Na litość boską, po co to wszystko?!

– Aleks wszystko ci wytłumaczy. Mam do ciebie prośbę: zadzwoń do Marie na wyspę. Próbowałem kilka razy od wyjścia z hotelu, ale nie mogę się połączyć. Powiedz jej, że nic mi nie jest, czuję się znakomicie i proszę ją, żeby się o nic nie martwiła. Zapamiętałeś?

– Zapamiętałem, ale ci nie wierzę. Nawet mówisz jakoś inaczej niż zwykle.

– Tego nie wolno ci jej powtórzyć, doktorku. Jeżeli jesteś moim przyjacielem, nie możesz jej tego powtórzyć.

– Pogrążasz się coraz bardziej, Davidzie. Nie wolno ci tego robić. Przyjedź do mnie, porozmawiaj ze mną!

– Nie mam czasu, Mo. Mój tłusty kocur właśnie parkuje na podjeździe. Muszę się brać do roboty.

– Jason!

Odpowiedziała mu głucha cisza.

Brendan Patrick Pierre Prefontaine zszedł po metalowych schodkach samolotu na rozgrzaną promieniami słońca nawierzchnię lotniska Blackburne na karaibskiej wyspie Montserrat. Było kilka minut po trzeciej po południu i gdyby nie kilkanaście tysięcy dolarów, które miał w kieszeniach, z pewnością czułby się nieco zagubiony. Niewiarygodne, w jak wielkim stopniu kilkadziesiąt studolarowych banknotów potrafi wzmóc poczucie bezpieczeństwa. Bez przerwy powtarzał sobie (by nie sprawić przez pomyłkę wrażenia szastającego ostentacyjnie wielkimi sumami bogacza), że drobne – pięćdziesiątki, dwudziestki i dziesiątki – ma w prawej przedniej kieszeni spodni. Najistotniejsze było uniknięcie jakiegokolwiek rozgłosu i trzymanie się w jak najgłębszym cieniu. Musiał tak dyskretnie, jak to tylko było możliwe, wypytać pracowników lotniska o kobietę z dwojgiem dzieci, która wczorajszego popołudnia przyleciała na wyspę niewielkim prywatnym samolotem.

Dlatego właśnie zamarł z przerażenia, kiedy prześliczna czarnoskóra urzędniczka odłożyła słuchawkę telefonu i zwróciła się do niego grzecznie:

– Czy byłby pan uprzejmy pójść ze mną, sir?

Jej urocza, uśmiechnięta twarz ani odrobinę nie osłabiła czujności byłego sędziego. Widział już zbyt wielu przestępców wyglądających jak niewinne aniołki.

– Czy coś nie tak z moim paszportem, młoda damo?

– W żadnym wypadku, proszę pana.

– Więc po co to opóźnienie? Dlaczego go pani po prostu nie podstempluje i nie pozwoli mi przejść?

– Och, paszport jest już podstemplowany, proszę pana, i może pan przejść w każdej chwili.

– W takim razie, dlaczego…

– Proszę ze mną, sir.

Podeszli do przeszklonego sześcianu, na którego szybie widniał sporządzony ze złotych liter napis, zdradzający funkcję osoby zajmującej to pomieszczenie: WICEDYREKTOR URZĘDU MIGRACYJNEGO. Atrakcyjna urzędniczka otworzyła drzwi i zachęciła gestem starszego mężczyznę, żeby wszedł do środka. Prefontaine uczynił to, spodziewając się najgorszego – rewizji, ujawnienia pieniędzy, poważnych zarzutów. Nie wiedział, czy akurat przez te wyspy przebiega trasa przerzutu narkotyków, lecz gdyby tak było, tysiące dolarów znalezione w jego kieszeniach natychmiast uczyniłyby go podejrzanym. Usiłował naprędce przygotować jakieś wiarygodne wyjaśnienie. Urzędniczka podała tymczasem jego paszport również ciemnoskóremu, barczystemu, siedzącemu za biurkiem mężczyźnie, a następnie odwróciła się, obdarzyła Brendana jeszcze jednym olśniewającym uśmiechem i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

– Pan Brendan Patrick Pierre Prefontaine… – mruknął z namysłem Murzyn, otworzywszy paszport.

– Co prawda nie jest to najistotniejsze – powiedział uprzejmie, lecz z godnością Brendan – ale zwykle po słowie "pan" słyszę jeszcze słowo "sędzia". Rzecz jasna nie wiem, czy to ma w tej chwili jakieś znaczenie, choć wydaje mi się, że powinno. Czyżby któryś z moich pomocników popełnił jakąś pomyłkę? Jeśli tak, przyślę ich tu wszystkich z przeprosinami.

– Ależ, skądże znowu… panie sędzio – odparł z przesadnie brytyjskim akcentem urzędnik, wstając zza biurka i wyciągając rękę. – Nie jest wykluczone, że to ja popełniłem błąd.

– Wszystkim to się zdarza od czasu do czasu, kapitanie – zauważył sentencjonalnie Brendan, ściskając czarną dłoń. – Jeśli tak jest w istocie, to czy mógłbym już iść? Jestem z kimś umówiony.

– On też to powiedział!

– Proszę? – zapytał ze zdziwieniem Prefontaine.

– Czy wolno mi móc prosić o pańską… konfidencjonalność?

– O co? Nie rozumiem, do czego pan zmierza.

– Wiem doskonale, że dyskrecja – wicedyrektor Urzędu Imigracyjnego Montserrat wymówił to słowo jako "diskrecja" – jest sprawą najwyższej wagi. Dano nam to całkowicie do zrozumienia, ale my staramy się zawsze dostarczać wszelkiej pomocy i służyć ze wszystkich sił Koronie.

– Jest to ze wszech miar godne pochwały, aleja nadal nic nie rozumiem, pułkowniku.

Urzędnik zniżył głos.

– Czy wie pan o tym, że dziś rano przybył do nas nadzwyczaj ważny człowiek?

– Jestem pewien, że wielu ważnych ludzi przybywa na waszą piękną wyspę. Mnie osobiście bardzo ją polecano.

– Ach, rozumiem! Diskrecja…

– Tak, oczywiście, diskrecja… – zgodził się były sędzia, zastanawiając się całkiem poważnie, czy czarnemu oficjelowi nie brakuje przypadkiem którejś klepki. – Czy byłby pan łaskaw wyrażać się nieco jaśniej?

– Otóż, on także nam powiedział, że pragnie się nadzwyczaj z kimś spotkać, najzupełniej prywatnie i dyskretnie, bez dziennikarzy, ma się oczywiście rozumieć, ale potem wsiadł szybko do samolotu lecącego na jedną z naszych mniejszych wysp, więc wygląda na to, że jednak nie udało mu się spotkać z tym kimś, z kim chciał się bardzo pilnie widzieć. Czy teraz już wszystko jasne?

– Jak bostoński port w największą mgłę, generale.

– Rozumiem, diskrecja… W związku z tym, o czym pana poinformowałem, cały nasz personel z największą uwagą szuka przyjaciela, który być może szuka tu swego przyjaciela, z którym miał się spotkać. Wszystko jak najbardziej konfidencjonalnie, ma się rozumieć.

– Ma się rozumieć – przytaknął mu Brendan. To kompletny wariat, pomyślał.

– Ja jednak błyskawicznie wziąłem pod uwagę inną możliwość – kontynuował triumfalnym tonem Murzyn. – Przypuśćmy, że przyjaciel wybitnej osobistości nie czekał na niego, ale miał tu przylecieć innym samolotem, żeby tutaj spotkać się z nim?

– Genialne.

– I jakże wspaniale logiczne. Przejrzałem listy pasażerów wszystkich samolotów, które mają dzisiaj do nas przylecieć, koncentrując się pilnie na pierwszej klasie, ma się rozumieć, bo jakąż inną mógłby podróżować osobisty przyjaciel tak wielkiej osobistości?

– Jest pan prawdziwym jasnowidzem – mruknął były sędzia. – I wybrał pan właśnie mnie?

– Nazwisko, szanowny panie! Pierre Prefontaine!

– Moja pobożna, nieżyjąca matka bez wątpienia obraziłaby się na pana, gdyby usłyszała, że opuścił pan Brendana i Patricka. Irlandczycy, tak samo jak Francuzi, są bardzo drażliwi na tym punkcie.

– To rodzina! Natychmiast błyskawicznie to pojąłem!

– Doprawdy?

– Pierre Prefontaine i Jean Pierre Fontaine! Jestem istotnym specjalistą we wszelkich sprawach związanych z imigracją, badając ściśle te zagadnienia w wielu krajach. Pańskie nazwisko stanowi wyśmienity przykład, szanowny panie sędzio. Fala za falą fale emigrantów napływały do Stanów Zjednoczonych, tego wielkiego garnka topiącego w jedną masę rasy, języki i narody. W procesie tym wiele nazwisk przeinaczonych lub pomylonych przez przepracowanych, zagubionych urzędników ulegało zmianom. Ich rdzenie częstokroć jednak pozostawały bez zmian, co się stało w pańskim przypadku. Rodzina Fontaine przemieniła się w Stanach w Prefontaine, a rzekomy przyjaciel wybitnego człowieka jest w gruncie rzeczy szacownym członkiem amerykańskiego odgałęzienia rodziny!

– Doprawdy zdumiewające – wymamrotał Brendan, zerkając kątem oka na drzwi w oczekiwaniu na to, że lada chwila wpadną przez nie sanitariusze z kaftanem bezpieczeństwa. – Czy jednak nie wziął pan pod uwagę możliwości, że to może być jedynie przypadek? Fontaine jest dość popularnym nazwiskiem w całej Francji, ale przynajmniej z tego, co wiem, nazwisko Prefontaine spotyka się głównie w Alzacji i Lotaryngii.

– Tak, oczywiście – odparł wicedyrektor Urzędu Imigracyjnego, ponownie zniżając głos i mrugając porozumiewawczo. – Jednak zupełnie całkiem znienacka dzwoni Quai d'Orsay [2] z Paryża, a potem brytyjskie Foreign Office zawiadamia nas, że spadnie z nieba wybitny człowiek. Powitajcie go, ugośćcie, zawieźcie do znakomitego, odosobnionego miejsca wypoczynku…

Wszystko, ma się naturalnie rozumieć, z zachowaniem ścisłej dyskrecji. Ale wielki człowiek jest zaniepokojony, bo miał się tajemnie spotkać ze znajomym, którego nie spotyka. Być może ma jakieś tajemnice, tak jak wszyscy wielcy ludzie.

Nagle Prefontaine poczuł, że wypychające mu kieszenie banknoty nabierają ciężaru ołowiu. W Bostonie nadesłany z Waszyngtonu kod Cztery- – Zero, w Paryżu Quai d'Orsay, w Londynie Foreign Office, Randolph Gates szastający w panice wielkimi sumami pieniędzy… Wszystko to były fragmenty dziwnej układanki, z których najdziwniejszy stanowił przerażony, pozbawiony skrupułów prawnik nazwiskiem Gates. A może został w to uwikłany zupełnie przypadkowo? Co to wszystko mogło znaczyć?

– Jest pan nadzwyczaj przenikliwym człowiekiem – powiedział Brendan, starając się zatuszować zmieszanie i zaskoczenie. – Ma pan niewiarygodnie bystry umysł, ale z pewnością sam pan rozumie, że istotnie najważniejsza w tej chwili jest konfidencjonalność.

– Nie trzeba mi nic więcej, szanowny panie sędzio! – wykrzyknął czarnoskóry urzędnik. – Oczywiście, gdyby pańska pochlebna ocena mojej postawy dotarła do moich zwierzchników…

– Dotrze, może pan być tego pewien. Jeśli wolno zapytać: dokąd dokładnie udał się mój szacowny kuzyn?

– Na małą wysepkę, do której można się dostać jedynie hydroplanem. Nazywa się Wyspą Spokoju, tak samo jak jedyny pensjonat, który się na niej znajduje.

– Może pan być pewien, że pańscy przełożeni osobiście panu podziękują.

– A ja będę panu osobiście towarzyszył podczas odprawy celnej. Brendan Patrick Pierre Prefontaine nie posiadał się ze zdumienia, kiedy

po skróconych do minimum formalnościach wyszedł do holu dworca lotniczego Blackburne. Jeśli chodzi o ścisłość, był po prostu oszołomiony. Nie mógł się zdecydować, czy wracać pierwszym samolotem do Bostonu, czy… Nogi podjęły decyzję za niego. Z lekkim zdziwieniem stwierdził, że kieruje się w stronę kontuaru stojącego pod dużym niebieskim znakiem z białym napisem: WEWNĘTRZNE LINIE LOTNICZE. Kto pyta, nie błądzi, pomyślał. Zaraz potem kupi bilet do Bostonu.

Na ścianie za kontuarem wisiała lista wysp, z którymi utrzymywano regularną komunikację lotniczą. Oprócz tak znanych jak St. Kitts i Nevis znajdowały się tam również mniej popularne, a wśród nich także Wyspa Spokoju, wciśnięta między Kanadyjską Rafę a Żółwią Skałę. Dwoje młodych, co najwyżej dwudziestoletnich, urzędników rozmawiało ze sobą przyciszonymi głosami. Dziewczyna przerwała rozmowę i podeszła do Brendana.

– Czym mogę panu służyć, sir?

– Szczerze mówiąc, jeszcze nie wiem… – odparł z wahaniem Prefontaine. – Wydaje mi się, że jeden z moich przyjaciół powinien być teraz na Wyspie Spokoju…

– W pensjonacie?

– Chyba tak. Jak długo tam się leci?

– Przy dobrej pogodzie nie więcej niż piętnaście minut, ale musi pan wynająć mały hydroplan, a to będzie możliwe dopiero jutro rano.

– Nieprawda, malutka – wtrącił się młody mężczyzna. Brendan dopiero teraz zauważył, że chłopak ma wpięte w kieszonkę koszuli małe złote skrzydełka. – Niedługo będę leciał z zaopatrzeniem dla Johnny'ego St. Jacques – dodał wyjaśniającym tonem.

– Przecież on nie był zapisany na dzisiaj?

– Od godziny już jest. To pilne.

Dokładnie w tej chwili Prefontaine dostrzegł ze zdumieniem dwa ogromne pudła, przesuwające się powoli po taśmociągu w kierunku wyjścia na płytę lotniska. Nawet gdyby miał czas na zastanowienie, to i tak by z niego nie skorzystał. Wiedział, że już podjął decyzję.

– Chętnie kupiłbym bilet na ten lot, jeśli to możliwe – powiedział, od prowadzając spojrzeniem niknące za plastikową kotarą kartony z odżywka mi niemowlęcymi firmy Gerber i jednorazowymi pieluszkami.

Udało mu się odnaleźć tajemniczą kobietę podróżującą w towarzystwie dwojga małych dzieci.

Загрузка...