Rozdział 20

Oszołomiona Marie wpatrywała się w ekran telewizora, oglądając retransmitowane z Miami wiadomości jednego z kanałów telewizji satelitarnej. W pewnej chwili przeraźliwie krzyknęła, gdyż kamerzysta wykonał bliskie ujęcie napisu na szklanym blacie stolika w jednej z kawiarni w miejscowości Anderlecht pod Brukselą.

– Johnny!

St. Jacques wpadł do sypialni swego apartamentu, który urządził na pierwszym piętrze głównego budynku pensjonatu.

– Boże, co to jest?

Z twarzą mokrą od łez Marie wskazała bezsilnie na ekran. Reporter mówił szybko i monotonnie, w sposób charakterystyczny dla dziennikarzy obsługujących satelitarne transmisje na żywo.

– …jakby krwawy zbrodniarz z przeszłości powrócił raz jeszcze, żeby terroryzować cywilizowane społeczeństwo. Otoczony ponurą sławą morderca Jason Bourne, ustępujący na rynku zabójców jedynie Carlosowi, przyjął na siebie odpowiedzialność za śmierć generała Jamesa Teagartena i podróżujących z nim osób. Ze źródeł zbliżonych do wywiadu w Waszyngtonie i Londynie oraz od władz policyjnych napływają sprzeczne informacje. Waszyngton twierdzi, iż morderca posługujący się nazwiskiem Jason Bourne został przed pięciu laty zgładzony w Hongkongu w wyniku wspólnej, amerykańsko- brytyjskiej akcji. Jednocześnie przedstawiciele Foreign Office i brytyjskiego wywiadu zaprzeczają, jakoby mieli kiedykolwiek coś wspólnego z taką operacją i utrzymują, że przeprowadzenie podobnej akcji byłoby raczej niemożliwe. Z kolei z kwatery głównej Interpolu w Paryżu napłynęły informacje o tym, jakoby placówka tej organizacji w Hongkongu wiedziała o rzekomej śmierci Jasona Bourne 'a, lecz ze względu na trudności z identyfikacją i interpretacją szeroko rozpowszechnianych fotografii nie przywiązywała do niej większej wagi. Pracujący tam wówczas agenci przypuszczali raczej, że Jason Bourne zniknął na terenie Chińskiej Republiki Ludowej, gdzie przyjął ostatnie, fatalne dla siebie w skutkach zlecenie. W tej chwili wiemy tylko tyle, że generał James Teagarten, głównodowodzący NATO, zginął w wyniku zamachu bombowego dokonanego w spokojnym miasteczku Anderlecht w Belgii, a odpowiedzialność za to zabójstwo wziął na siebie ktoś podający się za Jasona Bourne 'a. Obecnie pokażemy państwu portret pamięciowy sporządzony przez pracowników Interpolu na podstawie zeznań tych, którzy mieli okazję widzieć Bourne'a z bliskiej odległości. Proszę pamiętać, że jest to jedynie portret pamięciowy, złożony z fragmentów poprzednio sporządzanych portretów i raczej pozbawiony wielkiej wartości, jeśli zważyć na słynny talent zabójcy do błyskawicznego i częstego zmieniania wyglądu.

Na ekranie pojawiła się lekko nieregularna i doskonale nijaka twarz mężczyzny.

– To nie jest David! – wykrzyknął John St. Jacques.

– Ale mógłby być – odparła jego siostra.

– A teraz przechodzimy do innych wiadomości. Susza, która spustoszyła znaczne obszary Etiopii…

– Wyłącz to cholerne pudło! – krzyknęła Marie i zerwała się z fotela, kierując w stronę telefonu. – Gdzie jest numer Conklina? Zostawiłam go gdzieś na biurku… O, jest. Ten sukinsyn, święty Aleks, będzie mi musiał sporo wyjaśnić! – Wykręciła numer gniewnymi, ale pewnymi ruchami, po czym usiadła w stojącym przy biurku fotelu, bębniąc palcami w gruby blat. Po jej policzkach popłynęły łzy bólu i wściekłości. – To ja, ty draniu! – wybuchnęła, kiedy uzyskała połączenie. – Zabiłeś go! Pozwoliłeś mu tam pojechać… Pomogłeś mu i zabiłeś go!

– Nie mogę teraz z tobą rozmawiać, Marie – odpowiedział spokojnie Conklin. – Mam na drugiej linii Paryż.

– Pieprzę Paryż! Gdzie on jest? Wydostań go!

– Wierz mi, cały czas usiłujemy go znaleźć. Mamy tu prawdziwe piekło. Anglicy chcą dobrać się Hollandowi do dupy za to, że wspomniał o naszych kontaktach na Dalekim Wschodzie, a Francuzi są wściekli z powodu specjalnego ładunku Deuxieme na pokładzie jednego z samolotów, na który najpierw się nie zgodzili, a który w końcu i tak do nich trafił. Zadzwonię do ciebie później, przysięgam!

Conklin przerwał rozmowę, a Marie z trzaskiem odłożyła słuchawkę na widełki.

– Lecę do Paryża, Johnny – oświadczyła, odetchnąwszy głęboko kilka razy i otarłszy łzy.

– Co takiego?

– To, co słyszałeś. Sprowadź tu panią Cooper. Radzi sobie z Alison lepiej ode mnie, a Jamie wprost za nią przepada. Zresztą, co w tym dziwnego? Wychowała siedmioro dzieci, które odwiedzają ją co niedziela, choć to już dorośli ludzie.

– Oszalałaś! Nie pozwolę ci na to!

– Mam wrażenie, że to samo powiedziałeś Davidowi, kiedy oznajmił ci, iż leci do Paryża – wycedziła Marie, miażdżąc brata spojrzeniem.

– Oczywiście!

– Ale go nie powstrzymałeś, tak samo jak nie uda ci się mnie powstrzymać.

– Powiedz mi chociaż, dlaczego?

– Dlatego, że znam w Paryżu wszystkie miejsca, które on zna, każdą ulicę, kawiarnię, każdą alejkę od Sacre Coeur do Montmartre'u. Z pewnością właśnie tam będzie można go znaleźć, a mnie uda się to znacznie szybciej niż Deuxieme albo Surete.

Zadzwonił telefon. Marie podniosła słuchawkę.

– Obiecałem ci, że się odezwę – usłyszała głos Aleksa Conklina. – Bernardine miał pewien interesujący pomysł.

– Kto to jest Bernardine?

– Mój stary znajomy z Deuxieme i zarazem dobry przyjaciel, który pomaga Davidowi.

– Co to za pomysł?

– Zorganizował Jasonowi… To znaczy, Davidowi, samochód. Zna jego numer rejestracyjny i przekazał go wszystkim patrolom policji w Paryżu. Mają natychmiast meldować, gdyby go zauważyli, ale nie wolno im go zatrzymywać ani niepokoić.

– Myślisz, że Jason… że David niczego nie zauważy? Masz chyba jeszcze gorszą pamięć od niego.

– To tylko jedna możliwość. Są jeszcze inne.

– Na przykład?

– Na przykład taka, że zadzwoni do mnie. Na pewno to zrobi, jak tylko dowie się o Teagartenie.

– Dlaczego?

– Żebym go stamtąd wyciągnął.

– Teraz, kiedy ma Carlosa w zasięgu ręki? Mocno w to wątpię. Mam lepszy pomysł: lecę do Paryża.

– Nie wolno ci tego zrobić!

– Ani myślę dłużej wysłuchiwać takich rzeczy! Pomożesz mi czy mam się sama wszystkim zająć?

– We Francji nie potrafiłbym nawet kupić znaczka pocztowego z automatu, a Hollandowi nie podaliby adresu wieży Eiffla.

– Czyli będę działała na własną rękę. Jeśli mam być szczera, od razu czuję się bezpieczniej.

– Co zamierzasz zrobić, Marie?

– Nie będę ci powtarzać całej litanii, ale mam zamiar odwiedzić wszystkie miejsca, w których byliśmy, z których korzystaliśmy poprzednim razem. On na pewno tam się zjawi. Musi, bo jak wy to nazywacie były czyste, więc do nich wróci, bo nie będzie miał żadnego wyboru.

– Niech Bóg ci błogosławi.

– On nas opuścił, Aleks. Bóg nie istnieje.

Prefontaine wyszedł przed gmach dworca lotniczego Logan w Bostonie i uniósł rękę, żeby zatrzymać taksówkę. Musiał chwilę zaczekać, gdyż nie był jedynym, który to uczynił. Przed zajęciem miejsca w samochodzie rozejrzał się dookoła; przez trzydzieści lat sporo się tu zmieniło. Lotniska zamieniły się w coś w rodzaju ogromnych stołówek, gdzie trzeba było czekać w kolejce nie tylko po nędzny stek, ale i po taksówkę.

– Ritz- Carlton – rzucił kierowcy.

– Nie ma pan bagażu? – zapytał taksówkarz. – Tylko tę małą torbę?

– Nie mam – odparł Prefontaine, po czym dodał, nie mogąc sobie odmówić tej przyjemności: – Nie wożę ze sobą garderoby. Ona na mnie czeka.

– Ja cię kręcę… – mruknął kierowca, po czym przyczesał włosy dużym grzebieniem z częściowo powyłamywanymi zębami i włączył się do ruchu.

– Czy ma pan rezerwację, sir? – zapytał wyfraczony recepcjonista w Ritzu.

– Mam nadzieję, że zatroszczył się o to któryś z moich urzędników. Nazywam się Scofield, sędzia William Scofield z Sądu Najwyższego. Chyba nie zgubiliście mojej rezerwacji? Teraz, kiedy tyle się mówi o ochronie praw konsumenta…

– Sędzia Scofield…? Na pewno gdzieś tutaj jest, sir…

– Zależało mi specjalnie na apartamencie 3- C. Powinniście to mieć w komputerze.

– 3- C jest zajęty…

– Co takiego?

– Nie, nie, pomyliłem się, panie sędzio… Oni jeszcze nie przyjechali… To znaczy, na pewno zaszła jakaś pomyłka… Umieścimy ich w innym pokoju. – Recepcjonista nacisnął przycisk dzwonka. – Boy!

– Nie trzeba, młody człowieku. Podróżuję bez bagaży. Proszę tylko dać mi klucz i wskazać, którędy mam iść.

– Oczywiście, sir!

– Mam nadzieję, że w pokoju znajdę jak zwykle kilka butelek jakiejś przyzwoitej whisky?

– Jeżeli ich nie będzie, sir, natychmiast przyślemy. Ma pan konkretne życzenia?

– Ma być po prostu dobra, czerwone i czarne nalepki. Białe są dla gówniarzy, prawda?

– Tak jest, sir.

Dwadzieścia minut później, ze świeżo umytą twarzą i drinkiem w dłoni, Prefontaine podniósł słuchawkę i wykręcił numer doktora Randolpha Gatesa.

– Tu rezydencja państwa Gates – odezwał się kobiecy głos.

– Daj spokój, Edie. Poznałbym twój głos nawet pod wodą, choć to było już prawie trzydzieści lat temu.

– Ja także znam pański głos, ale nie mogę sobie skojarzyć…

– Nie przypominasz sobie młodego adiunkta na wydziale prawa, usiłującego wycisnąć siódme poty z twojego męża, który jednak nic sobie z tego nie robił i chyba słusznie, bo jakiś czas potem wylądowałem w pace? Byłem pierwszym sędzią okręgowym, którego tak załatwiono, a najgorsze jest to, że całkowicie słusznie.

– Brendan? Dobry Boże, to naprawdę ty! Nigdy nie uwierzyłam w te wszystkie okropne rzeczy, które o tobie wygadywano.

– A powinnaś, moja droga, bo to była prawda. Teraz muszę jednak po rozmawiać z naszym lordem. Jest w domu?

– Chyba tak, choć szczerze mówiąc, nie jestem pewna. Ostatnio niezbyt często się do mnie odzywa.

– Sprawy nie układają się zbyt dobrze, kochanie?

– Bardzo chciałabym z tobą porozmawiać, Brendan. On ma okropny problem, o którym wcześniej nic nie wiedziałam.

– Podejrzewałem coś takiego, Edie. Oczywiście porozmawiamy, ale na razie muszę zamienić parę słów z nim. Natychmiast.

– Zawiadomię go przez interkom.

– Tylko nie mów mu, że to ja, Edith. Powiedz, że dzwoni człowiek nazwiskiem Blackburne z wyspy Montserrat na Karaibach.

– Proszę?

– Zrób, co mówię, śliczna Edie. To dla jego dobra, a także dla twojego… Chyba nawet bardziej dla twojego, jeśli okaże się, że to wszystko prawda.

– On jest chory, Brendan.

– Owszem. Spróbujemy go wyleczyć. Daj go na linię.

– Nie rozłączaj się.

Cisza trwała nieskończenie długo: co najmniej dwie minuty, które ciągnęły się jak dwie godziny, aż wreszcie w słuchawce rozległ się zachrypnięty głos Randolpha Gatesa.

– Kim pan jest? – warknął powszechnie szanowany autorytet prawniczy.

– Uspokój się, Randy. To tylko ja, Brendan. Edith nie poznała mojego głosu, aleja poznałem jej. Ty zawsze miałeś szczęście.

– Czego chcesz? O co chodzi z tą Montserrat?

– Właśnie stamtąd wróciłem i…

– Wróciłeś?!

– Pomyślałem sobie, że przydałoby mi się trochę wypoczynku.

– Nie wierzę… – wyszeptał rozpaczliwie Gates przez ściśnięte gardło.

– Lepiej, żebyś uwierzył, bo to prawda, która zmieni teraz całe twoje życie. Otóż spotkałem tam kobietę z dwojgiem dzieci, którą tak bardzo się interesowałeś… Pamiętasz ją? To fascynująca historia i chciałbym, żebyś usłyszał ją ze wszystkimi szczegółami. Miałeś zamiar ich zabić, Dandy Randy, a to nieładnie. Bardzo nieładnie.

– Nie wiem, o czym mówisz! Nigdy nie słyszałem ani o Montserrat, ani o żadnej kobiecie z dwojgiem dzieci! Jesteś cholernym, bredzącym od rzeczy pijakiem i zaprzeczę wszystkim twoim szaleńczym oskarżeniom, udowadniając, że to tylko majaczenia przestępcy alkoholika!

– Dobrze powiedziane. Niestety, sedno twoich kłopotów tkwi nie w moich oskarżeniach, lecz w Paryżu.

– W Paryżu?

– Dokładniej mówiąc, chodzi o pewnego człowieka, o którym myślałem, że jest jedynie fikcyjną postacią, ale okazało się, że to prawdziwa osoba. Nie będę ci teraz dokładnie opowiadał, jak do tego doszło, tylko wspomnę, że na Montserrat wzięto mnie za ciebie.

– Za mnie? – Prefontaine musiał wytężyć słuch, żeby dosłyszeć drżący szept Gatesa.

– Tak. Niezwykłe, prawda? Całe nieporozumienie zaczęło się chyba wtedy, kiedy ów człowiek z Paryża zadzwonił do ciebie tutaj, do Bostonu, a ktoś poinformował go, że wyjechałeś. Obaj dysponujemy nadzwyczaj bystrymi, inteligentnymi umysłami, obaj interesowaliśmy się kobietą z dwojgiem dzieci, więc nic dziwnego, że pomylono nas ze sobą.

– Co się właściwie stało?

– Uspokój się, Randy. W tej chwili tamten człowiek myśli, że nie żyjesz.

– Że co?

– Usiłował mnie zabić. To znaczy, ciebie. Za niedotrzymanie umowy.

– O, Boże!

– Kiedy się dowie, że żyjesz i objadasz się w Bostonie różnymi smakołykami, uderzy ponownie, ale tym razem nie popełni błędu.

– Jezus, Maria!

– Zdaje się jednak, że istnieje pewne wyjście z tej sytuacji, i właśnie dlatego musisz się koniecznie ze mną spotkać. Tak się przypadkowo składa, że mieszkam w Ritzu w tym samym apartamencie co ty, kiedy widzieliśmy się ostatnim razem. 3- C. Wystarczy wsiąść na dole do windy. Bądź tu dokładnie za pół godziny, ale pamiętaj, że strasznie nie lubię, kiedy ktoś się spóźnia, bo narusza to mój rozkład dnia, a jestem bardzo zajętym człowiekiem. Aha, przy okazji: moje honorarium wynosi dwadzieścia tysięcy dolarów za godzinę lub każdą jej część, więc nie zapomnij zabrać ze sobą pieniędzy. Dużo pieniędzy. W gotówce.

Jestem gotowy, pomyślał z zadowoleniem Bourne, przyglądając się swemu odbiciu w lustrze. Ostatnie trzy godziny spędził na przygotowaniach do podróży do Argenteuil, do restauracji noszącej nazwę Le Coeur du Soldat, skrzynki kontaktowej Kosa, czyli Szakala. Kameleon dostosował swój strój do miejsca, w którym miał się znaleźć: ubranie było zwyczajne, ciało i twarz raczej nie. To pierwsze zdobył w sklepach z używaną odzieżą na Montmartrze, gdzie kupił sprane spodnie, wojskową koszulę i wyblakłą wstążkę odznaczenia przyznawanego w czasie wojny żołnierzom, którzy odnieśli rany na polu bitwy. To drugie wymagało przefarbowania włosów, jednodniowego zarostu i jeszcze jednego bandaża, zaciśniętego na kolanie z taką siłą, że nawet gdyby chciał, nie udałoby mu się zapomnieć o powłóczeniu nogą, które starannie przećwiczył i błyskawicznie opanował. Włosy i brwi były teraz ciemnorude, brudne i zaniedbane; wygląd ten pasował jak ulał do otoczenia, w którym obecnie Jason przebywał, to znaczy do taniego hoteliku na Montparnasse, gdzie recepcjonista i właściciel pragnęli za wszelką cenę ograniczyć do minimum kontakty z klientami.

Rana na karku bardziej go teraz irytowała, niż przeszkadzała mu; albo zdążył się już przyzwyczaić do opatrunku, albo rozpoczął się proces gojenia. Ograniczona swoboda ruchów mogła mu być bardzo przydatna w nowym przebraniu: zgorzkniały, niepełnosprawny weteran, zapomniany przez ojczyznę, o której wolność walczył. Jason wsadził do kieszeni spodni otrzymany od Bernardine'a pistolet, przeliczył pieniądze, sprawdził, czy ma kluczyki do samochodu i myśliwski nóż, schowany pod koszulą, po czym otworzył drzwi i utykając wyszedł z małego, brudnego, przygnębiającego pokoiku. Następny przystanek stanowił niepozorny peugeot w podziemnym garażu niedaleko placu Vendome.

Znalazłszy się na ulicy, ruszył przed siebie na piechotę, doskonale bowiem zdawał sobie sprawę, iż gdyby w tej części Montparnasse wsiadł do taksówki, natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Na rogu ulicy, koło kiosku z prasą, dostrzegł jakieś zamieszanie. Ludzie wykrzykiwali coś w podnieceniu, gestykulując i pokazując sobie trzymane w rękach gazety. Wiedziony instynktem przyśpieszył kroku, podszedł do kiosku, rzucił monetę i wziął jedną z wyłożonych gazet.

Kiedy spojrzał na wydrukowany ogromną czcionką tytuł, przestał na chwilę oddychać i o mało nie zatoczył się pod wpływem doznanego wstrząsu. Teagarten zabity! Zabójcą Jason Bourne! Jason Bourne! Szaleństwo! Co się stało? Czyżby znowu zaczynało się to wszystko, przez co przeszedł w Hongkongu i Makau? Czyżby zaczął tracić resztę zdrowych zmysłów? A może to sen, koszmar tak wyrazisty i podobny do rzeczywistości, że wreszcie stał się nią, zamykając Webba w pułapce bez wyjścia? Przedarłszy się przez tłum, podszedł chwiejnym krokiem do kamiennej ściany budynku, oparł się o nią, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami i usiłując rozpaczliwie odzyskać jasność myśli. Aleks! Telefon!

– Co się stało?! – ryknął do słuchawki, połączywszy się z miasteczkiem Vienna w stanie Wirginia.

– Uspokój się i posłuchaj – odparł bezbarwnym głosem Conklin. – Muszę dokładnie wiedzieć, gdzie jesteś. Bernardine przyjedzie po ciebie i wydostanie cię stamtąd. Wsadzi cię w concorde'a odlatującego do Nowego Jorku.

– Zaczekaj chwilę! Zaczekaj… To sprawka Szakala, prawda?

– Z tego, co wiemy, wynika, że zamach zorganizowała jakaś organizacja muzułmańskich fanatyków z Bejrutu. Wykonawca jest nieistotny. Może to on, a może nie. W pierwszej chwili nie chciałem w to wierzyć, po tym, co się stało z DeSole'em i Armbrusterem, ale wygląda na to, że wszystko się zgadza. Teagarten od dawna domagał się wysłania sił NATO do Bejrutu i zrównania z ziemią każdej kryjówki Palestyńczyków. Otrzymywał już wcześniej pogróżki. Tyle tylko że tam, gdzie w grę wchodzi "Meduza", nie wierzę w żadne przypadki. Jeśli ci chodzi o konkretną odpowiedź, to oczywiście robota Szakala.

– Zwalił to na mnie! Carlos zwalił wszystko na mnie!

– Cwany z niego kutas, nie ma co gadać. Ścigasz go, a on uziemia cię w Paryżu.

– Musimy to odwrócić!

– O czym ty gadasz, do diabła? Musisz uciekać!

– Nie ma mowy. On będzie myślał, że to zrobiłem, a ja tymczasem pojawię się w jego gnieździe.

– Oszalałeś! Uciekaj, dopóki możemy ci pomóc!

– Zostaję. Carlos domyśli się, że muszę to zrobić, jeśli chcę go dostać, a jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że mnie uziemił, jak to powiedziałeś. Będzie oczekiwał, że swoim zwyczajem wpadnę w panikę i wykonam jakiś fałszywy ruch, tak jak na Wyspie Spokoju, i wtedy jego armia starców odnajdzie mnie bez trudu, szukając we właściwych miejscach i wiedząc, za kim się rozglądać. Cwaniak z niego! Chce mną wstrząsnąć, żeby zmusić mnie do popełnienia błędu. Ja go znam, Aleks, wiem, jak myśli, i właśnie dlatego uda mi się go przechytrzyć. Zostanę na odkrytym terenie, dość już mam krycia się w jaskiniach!

– W jakich jaskiniach?

– Nieważne, to taka przenośnia. Zjawiłem się tutaj przed śmiercią Teagartena, nic mi nie będzie.

– Wpadłeś po uszy! Uciekaj!

– Przykro mi, święty Aleksie, ale tutaj mi dobrze. Ruszam za Szakalem.

– Może jednak uda mi się wykurzyć cię stamtąd. Rozmawiałem kilka godzin temu z Marie. Znasz najnowsze wiadomości, stetryczały neandertalczyku? Ona leci do Paryża, żeby cię odszukać!

– Nie może tego zrobić!

– Powiedziałem jej dokładnie to samo, ale nie była w nastroju do słuchania rad. Powiedziała, że zna wszystkie miejsca, w których kryliście się trzynaście lat temu, kiedy was szukaliśmy, i że ty na pewno znowu z nich skorzystasz.

– To prawda, ale ona nie może…

– Powiedz to jej, nie mnie.

– Jaki jest numer do pensjonatu? Nie chciałem do niej dzwonić… Szczerze mówiąc, robiłem wszystko, żeby nie myśleć ani o niej, ani o dzieciach.

– To najrozsądniejsze stwierdzenie, jakie ostatnio od ciebie słyszałem. Uważaj, dyktuję. – Conklin podał mu numer; jak tylko skończył, Bourne przerwał połączenie, by wdać się w nie mający końca rytuał podawania numerów kolejnych kart kredytowych, przerywany sygnałami międzynarodowych central telefonicznych. Wreszcie, pokonawszy opór jakiegoś debila w recepcji Pensjonatu Spokoju, dotarł do swojego szwagra.

– Daj mi Marie! – zażądał.

– David?!

– Tak… David. Poproś Marie.

– Nie mogę. Wyjechała godzinę temu.

– Dokąd?!

– Nie chciała mi powiedzieć. Wynajęła samolot z Blackburne, ale nawet nie pisnęła, na jaką wyspę ma zamiar lecieć. Z większych w pobliżu są Antigua i Martynika, choć równie dobrze mogłaby dotrzeć na St. Maartens albo Puerto Rico. A w ogóle to wybierała się do Paryża.

– Dlaczego jej nie zatrzymałeś?

– Próbowałem, Davidzie. Jak Boga kocham, próbowałem!

– Nie przyszło ci na myśl, żeby ją zamknąć?

– Marie?

– Tak, rozumiem… Może tu być najwcześniej jutro rano.

– Słyszałeś najnowsze wiadomości? – zapytał St. Jacques. – Zamordowano generała Teagartena, a w telewizji podają, że to podobno Jason…

– Zamknij się – warknął Bourne, odkładając słuchawkę, po czym wyszedł z budki i powłócząc nogą ruszył przed siebie ulicą, usiłując zebrać resztki rozproszonych myśli.

Peter Holland, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej, zerwał się z fotela i ryknął na siedzącego przed biurkiem mężczyznę z protezą zamiast stopy:

– Mam nic nie robić?! Czyś ty postradał zmysły?

– A czy ty postradałeś swoje, kiedy wydałeś oświadczenie o wspólnej operacji brytyjskiego i amerykańskiego wywiadu w Hongkongu?

– Przecież to prawda, do cholery!

– Istnieją różne rodzaje prawdy. Jeden z nich to kłamstwo, które stosuje się wtedy, kiedy wymaga tego dobro sprawy.

– Gówniane gadanie trzęsących portkami polityków!

– Nie powiedziałbym tego, Dżyngis- chanie. Słyszałem o wielu takich, którzy woleli zginąć niż zdradzić tę prawdę, od której najwięcej zależało… Nie wiesz, o czym mówisz, Peter.

Zirytowany Holland usiadł z powrotem w fotelu.

– Może rzeczywiście nie nadaję się do tego.

– Niewykluczone, ale daj sobie jeszcze trochę czasu. Jeszcze zdążysz się ubabrać, tak jak my wszyscy. Wszystko może się zdarzyć.

Dyrektor CIA odchylił się do tyłu, opierając głowę na miękkiej poduszce fotela.

– Byłem ubabrany bardziej niż ktokolwiek z was, Aleks – powiedział cichym głosem. – Jeszcze teraz budzę się w nocy, widząc przed sobą twarze młodych ludzi, którym własnoręcznie podrzynałem gardła, zdając sobie doskonale sprawę, że oni nie mają najmniejszego pojęcia, dlaczego tam się znaleźli…

– Wybór był prosty: albo ty, albo oni. Gdyby mogli, na pewno wpakowaliby ci kulę w głowę.

– Chyba masz rację. – Holland nagle pochylił się nad biurkiem i utkwił w Aleksie ostre spojrzenie swoich oczu. – Ale mam wrażenie, że nie o tym rozmawiamy, prawda?

– Można by to nazwać wariacją na temat.

– Przestań pieprzyć.

– To nie pieprzenie, tylko termin muzyczny, a ja lubię muzykę.

– Skoro tak, to wróć do głównej linii melodycznej. Ja też lubię muzykę.

– W porządku. Bourne zniknął. Powiedział mi, że znalazł jaskinię – to jego określenie, nie moje – w której na pewno uda mu się wytropić Szakala. Nie wspomniał jednak, gdzie to jest, a tylko jeden Bóg raczy wiedzieć, kiedy znowu zadzwoni.

– Wysłałem do hotelu Pont Royal człowieka z ambasady, żeby zapytał o Simona. Powiedzieli ci prawdę: Simon wynajął pokój, wyszedł i nie wrócił. Gdzie on może być, do diabła?

– Gdzieś, gdzie nie zwróci na siebie niczyjej uwagi. Bernardine miał pewien pomysł, ale nic z tego nie wyszło. Myślał, że uda mu się zlokalizować Bourne'a dzięki numerowi rejestracyjnemu tego wynajętego samochodu, ale wóz stoi w garażu, tak jak stał. Bourne nikomu nie ufa, nawet mnie, a biorąc pod uwagę jego dotychczasowe doświadczenia, trudno mu się dziwić. Oczy Hollanda miotały zimne błyskawice gniewu.

– Chyba nie próbujesz mnie okłamać, Conklin?

– Dlaczego miałbym kłamać w sytuacji, kiedy chodzi o życie mojego przyjaciela?

– To nie jest odpowiedź, tylko pytanie.

– W takim razie nie, nie kłamię. Nie wiem, gdzie on jest. Była to święta prawda.

– W związku z tym proponujesz nic nie robić.

– Bo nic nie możemy zrobić. Prędzej czy później znowu do mnie zadzwoni.

– Czy masz choćby mgliste pojęcie, co powie komisja Senatu, kiedy za kilka tygodni albo miesięcy ta sprawa wybuchnie, bo co do tego, że wybuchnie, nie mam najmniejszych wątpliwości? Potajemnie wysyłamy do Paryża człowieka znanego jako Jason Bourne, a Paryż leży od Brukseli w takiej samej odległości, co Nowy Jork od Chicago…

– Chyba nawet bliżej.

– Dzięki, że starasz się mnie pocieszyć… Głównodowodzący NATO ginie w zamachu bombowym, za który odpowiedzialność bierze na siebie właśnie "Jason Bourne", a my trzymamy gęby na kłódkę! Boże, do końca życia będę czyścił latryny na jakimś parszywym holowniku!

– On go nie zabił.

– Ty o tym wiesz i ja o tym wiem, ale przecież on był chory psychicznie, co wyjdzie na jaw w pięć minut po rozpoczęciu śledztwa!

– Ta choroba nazywa się amnezja i nie ma nic wspólnego z przemocą.

– Racja, ale to jeszcze gorzej. On nie pamięta, co zrobił. Conklin zacisnął mocniej dłoń na uchwycie laski.

– Nic mnie nie obchodzi, o czym świadczą pozory, bo i tak to się kupy nie trzyma. Jestem przekonany, że zabójstwo Teagartena ma związek z "Meduzą". Ktoś gdzieś przechwycił jakąś wiadomość i w grze pojawiły się nowe zaskakujące elementy.

– Mam wrażenie, że mówię po angielsku i rozumiem, co do mnie mówią równie dobrze jak ty, ale teraz zupełnie się zgubiłem – odparł Holland.

– Tu nie można się zgubić, bo nie ma za czym iść. Nie istnieje ani postęp arytmetyczny, ani zasada przyczyny i skutku. Naprawdę, nie wiem… Na

pewno jest w tym "Meduza".

– Opierając się na twoich zeznaniach, mógłbym przycisnąć Burtona z Kolegium Szefów Sztabu i Atkinsona w Londynie.

– Nie, zostaw ich w spokoju. Nie spuszczaj z oka, ale nie zatapiaj, admirale. I tak prędzej czy później pszczoły zlecą się do miodu.

– W takim razie, co proponujesz?

– To, co powiedziałem na samym początku: nic nie robić, tylko czekać. – Aleks niespodziewanie uderzył laską w boczną ściankę biurka. – Do cholery, to musi być "Meduza"! Jestem tego pewien!

Łysy, stary mężczyzna o pokrytej zmarszczkami twarzy podniósł się z wysiłkiem z klęcznika w kościele Najświętszego Sakramentu w Neuilly- sur- Seine na obrzeżu Paryża. Powoli, krok za krokiem, podszedł do drugiego konfesjonału po lewej stronie, odsunął czarną kotarę i uklęknął przed drewnianą kratką, również zasłoniętą czarnym materiałem.

– Angelus domini, dziecię Boże – odezwał się głos zza zasłony. – Czy dobrze się miewasz?

– Znacznie lepiej dzięki twojej szczodrobliwości, monseigneur.

– Cieszy mnie to, ale jak dobrze wiesz, trzeba czegoś więcej, żeby mnie w pełni zadowolić… Co się stało w Anderlechcie? Co mi powie moja wierna i dobrze opłacana armia? Kto się ośmielił?

– Pracowaliśmy bez przerwy przez ostatnie osiem godzin, monseigneur. Udało nam się ustalić, że dwaj mężczyźni ze Stanów Zjednoczonych – przypuszczamy, że pochodzili stamtąd, bo mówili z amerykańskim akcentem – wynajęli pokój w pensjonacie znajdującym się naprzeciwko restauracji i wyjechali pośpiesznie w kilka minut po zamachu.

– Zdalnie sterowany detonator!

– Wszystko na to wskazuje, monseigneur. Niczego więcej nie zdołaliśmy się dowiedzieć.

– Ale dlaczego? Dlaczego?

– Nie potrafimy czytać w ludzkich umysłach, monseigneur.

Po drugiej stronie Atlantyku, w luksusowym apartamencie w Brooklynie z widokiem na East River i most Brooklyński, capo supremo rozparł się wygodnie na rozłożystej kanapie, trzymając w dłoni szklaneczkę z drinkiem. Pociągnąwszy kolejny łyk, zwrócił się do siedzącego naprzeciwko niego w fotelu młodego, nadzwyczaj przystojnego mężczyzny o kruczoczarnych włosach:

– Wiesz, Frankie, ja jestem nie tylko mądry, ale genialny. Rozumiesz mnie? Wychwytuję wszystkie niuanse – to takie wskazówki, co może być ważne, a co nie – i składam je do kupy. Na przykład słucham, o czym gada jakiś palant, dodaję cztery do czterech i zamiast ośmiu wychodzi mi dwanaście. Bingo! Mam odpowiedź. Ten cwaniaczek Bourne, co to myśli, że jest nie wiadomo kim, to tylko przynęta na kogoś innego, a nie to, na czym nam zależy. Ten Żydek wszystko nam wyśpiewał: Bourne ma tylko pół mózgu, testa bqkana. Najczęściej nie wie, kim jest ani co robi, zgadza się?

– Zgadza się, Lou.

– A potem nagle ten półgłówek ląduje w Paryżu, ledwie parę kilometrów od napuszonego generała, którego chcą sprzątnąć małomówni chłopcy z drugiego brzegu rzeki, tak jak już załatwili dwie inne grube ryby. Zapisce!

– Capisco, Lou – odparł czarnowłosy przystojniak. – Jesteś naprawdę inteligentny.

– Nic nie rozumiesz, ty zabaglione. Równie dobrze mógłbym mówić do siebie. Zresztą, co to za różnica? No więc, dodaję cztery do czterech, patrzę na tę dwunastkę, co mi wyszła, i myślę: trzeba wejść w sam środek gry, kapujesz?

– Tak, Lou.

– Musimy załatwić generała, bo stanowi utrudnienie dla chłopców, którzy nas potrzebują, zgadza się?

– Zgadza się, Lou. Wielkie utud… utrud…

– Nie wysilaj się, zabaglione. Więc myślę sobie: zdmuchnijmy go i zacznijmy wszystkim rozpowiadać, że to sprawka tego półgłówka. Rozumiesz mnie?

– O, tak, Lou. Ty to masz głowę!

– A więc załatwiliśmy generała i jednocześnie podstawiliśmy wszystkim pod lufy Bourne'a. Jeżeli nie dostaniemy go ani my, ani Szakal, to na pewno uda się go dorwać tym z rządu.

– To wspaniały plan, Lou. Podziwiam cię, słowo daję.

– Daj sobie spokój z podziwem, bello ragazzo. W tym domu obowiązują inne zasady. Chodź tu do mnie i zrób mi naprawdę dobrze.

Młody mężczyzna wstał z fotela i podszedł do kanapy.

Marie siedziała w tylnej części samolotu, popijając kawę z plastikowej filiżanki. Starała się usilnie przypomnieć sobie wszystkie miejsca, w których byli z Davidem trzynaście lat temu. Znajdowały się wśród nich kawiarnie na Montparnasse, tanie hoteliki, motel usytuowany dziesięć mil za miastem (ale gdzie to było dokładnie?) i pokój z balkonem w zajeździe w Argenteuil, gdzie David – Jason – powiedział jej po raz pierwszy, że ją kocha, ale nie może z nią zostać właśnie dlatego, że ją kocha… Cholerny głupek! Aha, jeszcze kościół Sacre Coeur na szczycie wysokich schodów. To tam Jason – David – spotkał się z człowiekiem, który przekazał im potrzebne informacje. Jakie informacje? Kim był ten człowiek?

– Mesdames et monsieurs – rozległ się głos kapitana samolotu. – Je suis votre capitaine. Bienvenu. – Pilot mówił dalej po francusku, a następnie załoga powtórzyła jego słowa po angielsku, niemiecku, włosku, a także, przy pomocy tłumaczki, po japońsku. – Spodziewamy się, że nasz lot do Marsylii będzie przebiegał bez żadnych przeszkód. Czas podróży powinien wynieść siedem godzin i czternaście minut, lądowanie o szóstej rano czasu lokalnego. Życzymy państwu przyjemnego lotu.

Kiedy Marie St. Jacques Webb wyjrzała przez okienko, zobaczyła rozciągający się daleko w dole, oświetlony blaskiem księżyca ocean. Z Montserrat przedostała się do San Juan na Puerto Rico, a następnie kupiła bilet do Marsylii. O służbie imigracyjnej tego miasta można było powiedzieć, że działała co najmniej nieudolnie, a nawet świadomie lekceważyła swoje obowiązki. W każdym razie, tak właśnie przedstawiały się sprawy trzynaście lat temu, w czasie, który teraz Marie usiłowała dokładnie odtworzyć. Z Marsylii poleci do Paryża krajowymi liniami lotniczymi i tam go odnajdzie. Tak samo jak przed trzynastu laty. Musi! Jeżeli jej się nie uda, dla człowieka, którego kocha, będzie to oznaczało wyrok śmierci.

Загрузка...