W zatłoczonym wesołym miasteczku, położonym na przedmieściach Baltimore, panował nieopisany harmider. Letni wieczór był bardzo ciepły, twarze i karki ludzi błyszczały od potu. Wyjątkiem byli tu ci spośród gości, którzy akurat wrzeszczeli przeraźliwie, wpadając z ogromną prędkością w kolejne zakręty kolejki górskiej lub zsuwając się w przypominających torpedy saniach z krętych, kipiących od wzburzonej wody pochylni Wściekłemu migotaniu okalających główny pasaż różnokolorowych świateł towarzyszyły ogłuszające dźwięki muzyki wydobywającej się z niezliczonych głośników – organy presto marsze prestissimo. Ponad zgiełk wybijały się nosowe, monotonne głosy zachwalających swoje towary sprzedawców, a ciemne niebo rozświetlały nieregularne eksplozje sztucznych ogni, rozkwitających oślepiającymi pióropuszami i spadających następnie kaskadami do niewielkiego czarnego jeziorka.
Przy mierzących siłę uderzenia maszynach tłoczyli się mężczyźni o zawziętych twarzach i nabrzmiałych karkach, starając się z zapałem, choć często nieskutecznie, dowieść swej męskości; posyłane w górę ciosami ogromnych drewnianych młotów czerwone piłeczki z reguły nie docierały do będących celem dzwonków. Po drugiej stronie alejki dawali głośnymi wrzaskami upust swemu agresywnemu entuzjazmowi ci, co uderzając kierowanymi przez siebie samochodzikami w inne, krążące po parkiecie, czuli się przez chwilę niczym bohaterscy gwiazdorzy, pokonujący wszelkie piętrzące się ma ich drodze przeciwności. Pojedynek rewolwerowców o 9.27 wieczorem wywołany byle pretekstem.
Nieco dalej wznosiło się mauzoleum gwałtownej śmierci – strzelnica nie przypominająca w niczym poczciwych przybytków, jakich mnóstwo można spotkać podczas wszelkiego rodzaju zabaw i festynów. Był to miniaturowy
wszechświat wypełniony najbardziej śmiercionośną bronią, jaka znajdowała się we współczesnych arsenałach. Jedna obok drugiej leżały dokładne kopie pistoletów maszynowych MAC- 10 i uzi, wyrzutni przeciwpancernych pocisków, a także budząca grozę replika miotacza płomieni, wyrzucająca snopy jaskrawego światła i kłęby ciemnego dymu. Również i tutaj roiło się od spoconych twarzy; krople potu ściekały koło błyszczących szaleństwem oczu, docierając aż do wyprężonych karków. Mężowie, żony i dzieci tłoczyli się obok siebie, wszyscy ze szkaradnie wykrzywionymi twarzami, jakby każde ż nich rozkoszowało się zabijaniem swoich największych wrogów – właśnie mężów, żon, rodziców i dzieci – wszyscy uczestniczący w nie mającej końca ani znaczenia wojnie. W wesołym miasteczku, którego główną atrakcję stanowiła przemoc, była 9.29 wieczorem. Bez żadnych ograniczeń, ale i bez gwarancji, każdy mógł stanąć tu twarzą w twarz ze swymi nieprzyjaciółmi, z których najgroźniejsze były, rzecz jasna, gnębiące go lęki.
Szczupły mężczyzna z laską w prawej ręce przekuśtykał obok budki, w której podekscytowani klienci rzucali ostrymi strzałkami do balonów z wizerunkami powszechnie znanych osobistości. Każda eksplozja gumowej twarzy była pretekstem do głośnej dyskusji na temat zalet i wad postaci, która służyła za pierwowzór, a także celności oka i ręki egzekutora. Utykający mężczyzna szedł alejką, rozglądając się w tłumie spacerowiczów, jakby szukał jakiegoś konkretnego miejsca w zatłoczonej, nie znanej dzielnicy miasta. Miał na sobie skromną, lecz schludną marynarkę i sportową koszulę; można było odnieść wrażenie, iż upał zupełnie mu nie dokucza, a marynarka jest nieodłącznym elementem jego stroju. Na przyjemnej twarzy starzejącego się już człowieka widniały głębokie zmarszczki, lecz zarówno one, jak i podkrążone oczy były bardziej rezultatem trybu życia niż liczby przeżytych lat. Mężczyzna ów nazywał się Aleksander Conklin i był emerytowanym, wysokim rangą funkcjonariuszem Centralnej Agencji Wywiadowczej, zajmującym się w swoim czasie najbardziej tajnymi z przeprowadzanych przez nią operacji. Akurat w tej chwili przepełniały go obawy i podejrzenia. Nie odpowiadało mu miejsce, w którym się znalazł, a zwłaszcza pora, a co gorsza, nie potrafił sobie wyobrazić rozmiarów katastrofy jaka musiała się wydarzyć skoro jednak został do tego zmuszony.
Zbliżywszy się do piekła panującego wokół strzelnicy, zamarł nagle w bezruchu i utkwił spojrzenie w wysokim, łysiejącym mężczyźnie mniej więcej w swoim wieku, z przewieszoną przez ramię prążkowaną marynarką. Morris Panov zbliżał się z drugiej strony do ciasno zbitego tłumu! Dlaczego? Co się stało? Conklin błyskawicznie obrzucił spojrzeniem przesuwające się dookoła ciała i twarze, czując podświadomie, że zarówno on, jak i psychiatra Są obserwowani. Było już za późno na to, żeby powstrzymać Panova przed wejściem na teren wyznaczony jako miejsce spotkania, ale może jeszcze nie za późno, żeby natychmiast wraz z nim zniknąć! Emerytowany oficer wywiadu zacisnął dłoń na rękojeści tkwiącej pod połą jego marynarki małej, automatycznej beretty, z którą prawie nigdy się nie rozstawał, i wymachując zamaszyście laską, ruszył szybko naprzód, waląc na oślep po kolanach, żołądkach i nerkach. Rozległy się zaniepokojone, wściekłe okrzyki, będące zapowiedzią rodzącego się zamieszania. W chwilę potem wpadł z rozpędu na zdezorientowanego lekarza i wrzasnął mu w twarz, przekrzykując ryk tłumu:
– Co tu robisz, do diabła?
– Przypuszczam, że to samo co ty. To David, a może powinienem powiedzieć: Jason? Tak było napisane w telegramie,
– To pułapka!
Ponad otaczający ich harmider wzbił się samotny, przeraźliwy krzyk. Zarówno Conklin, jak i Panov spojrzeli w kierunku odległej o zaledwie kilka metrów strzelnicy. Tłusta kobieta o twarzy zamarłej w grymasie przerażenia została trafiona pociskiem w gardło. W tłumie wybuchła panika. Conklin usiłował ustalić miejsce, z którego padł strzał, ale nie był w stanie dostrzec nic oprócz uciekających we wszystkie strony ludzi. Chwyciwszy Panova za ramię, przeciągnął go na drugą stronę alejki, a potem dalej, przez gęstwinę nieświadomych jeszcze tragedii spacerowiczów, aż do wejścia na ogromną kolejkę górską. Nie zważając na ogłuszający hałas, tłoczyli się tu podnieceni perspektywą przejażdżki klienci.
– Boże! – wykrzyknął Panov. – Czy to było przeznaczone dla któregoś z nas?
– Może tak, a może nie – odparł były oficer wywiadu. W oddali rozległo się wycie syren i świergot policyjnych gwizdków.
– Powiedziałeś, że to pułapka!
– Bo obaj dostaliśmy od Davida bezsensowny telegram podpisany nazwiskiem, którego nie używa od pięciu lat- Jason Bourne! Jeżeli się nie mylę, to w twoim również była wzmianka o tym, żeby pod żadnym pozorem do niego nie dzwonić?
– Zgadza się.
– W takim razie to na pewno pułapka… Tobie łatwiej poruszać się niż mnie, więc puść w ruch te swoje długie nogi. Spieprzaj stąd najszybciej jak potrafisz, i znajdź jakiś telefon, taki w budce, żeby nie można było od razu sprawdzić numeru.
– Co takiego?
– Zadzwoń do niego i powiedz, żeby natychmiast pakował Marie i dzieci i zwiewał, gdzie pieprz rośnie.
– Dlaczego?
– Ktoś nas znalazł, doktorku! Ktoś, kto od wielu łat szuka Jasona Bourne'a i nie spocznie, dopóki nie podejdzie do niego na odległość skutecznego strzału… Ty zajmowałeś się galimatiasem w głowie Davida, a ja ciągnąłem za wszystkie przegniłe sznurki w Waszyngtonie, żeby tylko wydostać jego i Marie żywych z Hongkongu. Ktoś nie dotrzymał umowy i zostaliśmy odnalezieni, Mo, ty i ja, jedyni ludzie, o których oficjalnie wiadomo, że stykali się z Jasonem Bourne'em, obecny zawód i miejsce pobytu nieznane!
– Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz, Aleks?
– I to jeszcze jak! To sprawka Carlosa. Znikaj stąd, doktorku, skontaktuj się ze swoim byłym pacjentem i powiedz mu, żeby zrobił to samo.
– W jaki sposób?
– Nie mam zbyt wielu przyjaciół, a już na pewno żadnych, którym mógłbym zaufać, ale ty na pewno znajdziesz kogoś takiego. Podaj Davidowi jego nazwisko i każ mu tam zadzwonić, jak tylko znajdzie się w bezpiecznym miejscu; Wymyślcie jakiś kryptonim.
– Kryptonim?
– Boże, Mo, rusz tą swoją głową! Jakieś fałszywe nazwisko, Jones albo Smith…
– To chyba zbyt proste…
– Więc Schickelgrubber albo Moskowitz, jakie tylko chcesz! Powiedz mu tylko, żeby koniecznie dał nam znać, gdzie jest.
– Rozumiem.
– A teraz uciekaj stąd, ale broń Boże, nie wracaj do domu! Wynajmij pokój w hotelu Brookshire w Baltimore na nazwisko…Morris, Phillip Morris. Znajdę cię tam później.
– A co teraz będziesz robił?
– Coś, czego nienawidzę. Schowam laskę i kupię bilet na tę cholerną kolejkę. Nikomu nie przyjdzie do głowy szukać tutaj kulawego faceta. Nie znoszę tego wariactwa, ale to najlepsze rozwiązanie, nawet gdybym miał jeździć całą noc… A teraz znikaj, szybko!
Samochód pędził na południe gruntową drogą prowadzącą przez wzgórza New Hampshire w kierunku granicy Massachusetts. Za kierownicą z zaciśniętymi kurczowo szczękami siedział wysoki mężczyzna o skupionej, wyrazistej twarzy i błękitnych oczach miotających wściekłe błyski. Sąsiedni fotel zajmowała jego nadzwyczaj atrakcyjna żona; rudawy odcień jej włosów podkreślał docierający aż tam blask lampek oświetlających przyrządy. W ramionach trzymała ośmiomiesięczne niemowlę, dziewczynkę, a na tylnym siedzeniu spał przykryty kocem pięcioletni jasnowłosy chłopiec, zabezpieczony przed upadkiem zamontowaną w poprzek samochodu siatką. Ich ojcem był David Webb, obecnie wykładowca orientalistyki, lecz wcześniej członek otoczonej nimbem tajemnicy "Meduzy", a potem dwukrotnie Jason Bourne, legendarny zabójca.
– Obydwoje wiedzieliśmy, że coś takiego musi się kiedyś stać – powiedziała Marie St. Jacques Webb, Kanadyjka z urodzenia, ekonomistka z zawodu, przypadkowo osoba, która uratowała życie Davida Webba. – To była wyłącznie kwestia czasu.
– Szaleństwo! – szepnął David, starając się nie obudzić dzieci; ładunek emocjonalny, jaki był zawarty w tym słowie, nie uległ przez to wcale zmniejszeniu. – Wszystko głęboko zakopane, najwyższy stopień utajnienia akt i cała reszta tych bzdur! Jakim cudem komuś udało się odnaleźć Aleksa i Mo?
– Tego nie wiemy, lecz Aleks natychmiast zacznie szukać. Sam mówiłeś, że nie ma nikogo lepszego niż on…
– Teraz wzięli go na cel, więc właściwie już jest martwy – przerwał ponuro Webb.
– Przesadzasz, Davidzie. "On jest najlepszy", to twoje własne słowa.
– Już raz się nie sprawdziły, trzynaście lat temu w Paryżu.
– Tylko dlatego, że ty byłeś lepszy.
– Nie! Dlatego, że nie wiedziałem, kim jestem, a on działał, opierając się na danych, o których ja nie miałem najmniejszego pojęcia! Przyjął założenie, że ma do czynienia ze mną ale ja nie znałem samego siebie, więc nie mogłem działać zgodnie z jego przewidywaniami… On w dalszym ciągu jest najlepszy. W Hongkongu uratował nam obojgu życie.
– Zdaje się, że mówisz to samo, co ja przed chwilą, prawda? Znajduje my się w dobrych rękach.
– Go do Aleksa, zgoda, ale nie Mo! Ten wspaniały człowiek jest już trupem! Zgarną go i wszystko ż niego wyciągną.
– Prędzej umrze, niż piśnie komukolwiek choćby słowo na nasz temat. – Nie będzie miał wyboru. Wstrzykną mu taką dawkę, że opowie ze szczegółami o całym swoim życiu, a potem zabiją goi przyjdą po mnie… a właściwie po nas. Właśnie dlatego lecisz z dziećmi na południe, na Karaiby. – Dzieci polecą same, kochanie. Ja zostaję.
– Przestań! Przecież ustaliliśmy szczegóły, kiedy urodził się Jamie! Właśnie po to tam wszystko przygotowaliśmy, po to niemal kupiliśmy duszę twojego brata, żeby zechciał się wszystkim zająć. Nawiasem mówiąc, poradził sobie zaskakująco dobrze. Obecnie jesteśmy współwłaścicielami świetnie prosperującego pensjonatu na wyspie, o której nikt nie wiedział, dopóki pewnego dnia nie wylądował tam hydroplanem ten kanadyjski zabijaka.
– Johnny zawsze przejawiał agresywne cechy charakteru. Tata powie dział kiedyś, że potrafiłby sprzedać zdychającą jałówkę jako rozpłodowego
buhaja i nikomu nie przyszłaby nawet myśl, aby sprawdzić, czy wszystko jest: na swoim miejscu.
– Najważniejsze, że tak bardzo kocha ciebie i dzieci. Liczę też na jego…
Zresztą, nieważne. Po prostu mu ufam i już.
– Nawet jeżeli pokładasz tak wielką ufność w moim młodszym bracie, to radziłabym ci, żebyś odnosił się z nieco większym krytycyzmem do swojej orientacji w terenie. Właśnie minąłeś skręt do chaty.
– Niech to licho! – syknął Webb, hamując gwałtownie i kręcąc kierownicą. – Jutro ty, Jamie i Alison odlatujecie z Logan na wyspę.
– Jeszcze o tym porozmawiamy.
– Nie mamy o czym rozmawiać – odparł David oddychając głęboko i zmuszając się do zachowania nienaturalnego spokoju. – Byłem już tutaj – dodał cicho.
Marie spojrzała na nieruchomą, oświetloną blaskiem zegarów twarz swego męża. To, co zobaczyła, przeraziło ją znacznie bardziej niż widmo Szakala. Obok niej nie siedział już David Webb, spokojny, łagodny naukowiec, lecz człowiek, który, jak myśleli obydwoje, na zawsze zniknął z ich życia.