Prawdziwy Jason Bourne był całkowitym śmieciem, niezrównoważonym umysłowo włóczęgą z Tasmanii, który wplątał się w wojnę w Wietnamie jako uczestnik operacji, o której nawet dzisiaj nikt nie chce głośno mówić. Przeprowadzono ją przy użyciu zbieraniny morderców, przemytników i złodziei, najczęściej zbiegłych z więzień. Na wielu ciążyły nawet wyroki śmierci, lecz znali doskonale każdy cal Azji Południowo Wschodniej i działali na obszarze kontrolowanym przez nieprzyjaciela, finansowani oczywiście przez nas.
– "Meduza"… – szepnął Steven DeSole. – Wszystkie dokumenty zagrzebano najgłębiej, jak tylko można. To nie byli ludzie, tylko zwierzęta, zabijający bez celu i bez uzasadnienia; kradli nieprzeliczone miliony. Barbarzyńcy.
– Większość z nich, ale nie wszyscy – poprawił go Conklin. – Jednak oryginalny Bourne dokładnie odpowiadał temu opisowi. Należałoby dodać tylko jeden szczegół: zdradę. Człowiek dowodzący jedną z najbardziej ryzykownych misji – właściwie nie tyle ryzykowną, co po prostu samobójczą – przyłapał Bourne'a z radiostacją, kiedy ten podawał nieprzyjacielowi dokładną pozycję oddziału. Zastrzelił go na miejscu, a ciało pozostawił w bagnistej dżungli Tam Quan, żeby zgniło. Jason Bourne zniknął z powierzchni ziemi.
– Lecz zdaje się, że wkrótce ponownie się na niej pojawił – zauważył dyrektor, opierając dłonie na stole.
Aleks skinął głową.
– Owszem. Tyle tylko, że w innym ciele i w innym celu. Człowiek, który zabił Bourne'a w Tam Quan, przybrał jego nazwisko i zgodził się wziąć udział w operacji ochrzczonej przez nas kryptonimem "Treadstone- 71". Nazwa wzięła się od budynku przy Siedemdziesiątej Pierwszej Ulicy w Nowym Jorku, gdzie przeszedł ostre szkolenie. Na papierze operacja wyglądała znakomicie, lecz zakończyła się klęską z powodu, którego nie byliśmy w stanie ani przewidzieć, ani nawet wziąć pod uwagę. Po niemal trzech latach wcielania się w postać bezlitosnego mordercy i po przeniesieniu się do Europy, żeby, jak to trafnie ujął Steve, rzucić Szakalowi wyzwanie na jego własnym terytorium, nasz człowiek został ranny i utracił pamięć. Na wpół martwy został wyłowiony z Morza Śródziemnego przez rybaków i odwieziony na małą wysepkę Port Noir. Nie miał pojęcia kim jest. Wiedział tylko, że potrafi znakomicie posługiwać się bronią, włada kilkoma orientalnymi językami i według wszelkiego prawdopodobieństwa jest bardzo wykształconym człowiekiem. Z pomocą pewnego angielskiego lekarza, notabene alkoholika, zaczął na podstawie okruchów wspomnień i własnych cech psychofizycznych odtwarzać swoje dotychczasowe życie, odzyskując stopniowo tożsamość. Było to cholernie trudne zadanie, a my, którzy zmontowaliśmy całą operację i stworzyliśmy mit, nie okazaliśmy mu najmniejszej pomocy. Nie wiedząc, co się stało, doszliśmy do wniosku, że naprawdę przeistoczył się w bezlitosnego zabójcę, którego wymyśliliśmy, by wywabić Carlosa z kryjówki, i zwrócił się przeciwko nam. Ja sam usiłowałem zabić go w Paryżu, i choć mógł mi wtedy wpakować kulę w głowę nie zrobił tego Wreszcie dotarł do nas jedynie dzięki nadzwyczajnym cechom charakteru pewnej spotkanej w Zurychu Kanadyjki, która jest teraz jego żoną. Ta dama ma więcej rozumu i odwagi niż jakakolwiek inna kobieta. Teraz ona, jej mąż dwoje dzieci znaleźli się znowu w samym środku koszmaru. Muszą uciekać, żeby uratować życie.
– Czy chce pan nam przez to powiedzieć, że zabójca znany jako Jason Bourne był jedynie wymysłem? – wykrztusił dyrektor, kiedy wreszcie udało mu się pokonać bezwład otwartych ze zdumienia, szlachetnych w rysunku ust. – Że wcale nie był tym, za kogo wszyscy go uważali?
– Zabijał wtedy, kiedy musiał ratować własne życie, ale nie był mordercą. Stworzyliśmy jego mit wyłącznie po to, żeby sprowokować Szakala i po zbyć się go.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Casset – W jaki sposób?
– Poprzez celowo rozpowszechniane na Dalekim Wschodzie fałszywe informacje. Kiedy tylko została zamordowana jakaś ważniejsza osoba, wszystko jedno, w Tokio, Hongkongu, Malau czy Korei, natychmiast przerzucaliśmy tam Bourne'a, podsuwając sfabrykowane dowody i rozsyłając wiadomość, że właśnie on jest za to odpowiedzialny. W końcu stał się prawdziwą legendą. Przez trzy lata żył w brudnym świecie narkotyków, zwalczających się gangów i przestępstw, a wszystko tylko w jednym celu: by pewnego dnia wrócić do Europy i rzucić wyzwanie Carlosowi, odbierając mu lukratywne kontrakty. Chodziło o to, żeby wywabić Szakala na otwarte pole i posłać mu kulę w łeb.
Cisza, jaka zapanowała w sali konferencyjnej, była pełna napięcia. Przerwał ją DeSole głosem niewiele donośniejszym od szeptu:
– Jaki człowiek mógł podjąć się takiego zadania? Conklin spojrzał na niego i odpowiedział głuchym tonem:
– Taki, dla którego życie nie miało już większego sensu, być może owładnięty nawet pragnieniem śmierci… Przyzwoity człowiek, popchnięty w ramiona "Meduzy" przez nie dające mu spokoju nienawiść i rozgoryczenie.
Były oficer CIA umilkł. Jego cierpienie aż nadto rzucało się w oczy.
– Mów dalej, Aleks – odezwał się łagodnie Valentino. – To chyba jeszcze nie wszystko, prawda?
– Oczywiście, że nie. – Conklin zamrugał raptownie powiekami, wracając do teraźniejszości. – Właśnie myślałem, jak okropnie musi się teraz czuć z tymi wszystkimi wspomnieniami… Jest tu jeszcze pewna analogia, której nie wziąłem wcześniej pod uwagę: żona i dzieci.
– Jaka analogia? – zapytał pochylony nad stołem Casset, ze wzrokiem utkwionym nieruchomo w twarzy Conklina.
– Wiele lat temu, podczas wojny w Wietnamie, nasz człowiek mieszkał w Phnom Penh i był znakomicie zapowiadającym się naukowcem, żonatym z Tajlandką, którą poznał jeszcze w Stanach, w szkole średniej. Wraz z dwojgiem dzieci mieszkali nad samym brzegiem rzeki. Pewnego dnia, kiedy kobieta i dzieciaki pływali w pobliżu domu, nadleciał zabłąkany myśliwiec z Hanoi i zabił całą trójkę. Nasz człowiek niemal oszalał: rzucił wszystko, przeniósł się do Sajgonu i wstąpił do "Meduzy". Nie potrafił myśleć o niczym innym jak tylko o zabijaniu. Od tej pory nazywał się Delta Jeden – w "Meduzie" nikt nie używał prawdziwych nazwisk. Uważano go za najlepszego dowódcę działających na zapleczu oddziałów wroga, choć często przekraczał rozkazy, stosując taktykę spalonej ziemi.
– Mimo to najwyraźniej był bardzo pożyteczny – zauważył Valentino.
– Obchodziła go tylko jego prywatna wojna, im bliżej Hanoi, tym lepiej. Wydaje mi się, że podświadomie szukał pilota, który zabił jego rodzinę… To jest właśnie ta analogia. Wiele lat temu miał żonę i dwoje dzieci i wszyscy troje zostali zabici na jego oczach. Teraz ma inną żonę i inne dzieci, ale musi z nimi uciekać przed Szakalem, bo grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Naprawdę nie wiem, jak on to wytrzyma.
Czterej mężczyźni siedzący po przeciwnej stronie stołu popatrzyli na siebie; przez dłuższą chwilę żaden z nich sienie odzywał, dając w ten sposób Conklinowi czas na ochłonięcie z emocji.
– Operacja mająca na celu wciągnięcie Carlosa w pułapkę musiała mieć miejsce ponad dziesięć lat temu – przerwał milczenie dyrektor CIA – natomiast wydarzenia w Hongkongu są znacznie świeższej daty. Czy te dwie sprawy mają ze sobą jakiś związek? Co może nam pan powiedzieć o Hongkongu, nie wdając się w szczegóły ani nie wymieniając żadnych nazwisk?
Aleks zacisnął dłoń na lasce z taką siłą, że zbielały mu palce.
– Była to bez wątpienia zarazem najbardziej obrzydliwa i niezwykła operacja, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. Z niekłamaną ulgą mogę stwierdzić, że my w Langley nie braliśmy udziału w przygotowaniu jej założeń. Podejrzewam, że wymyślono ją w samym piekle. Kiedy mnie w nią wprowadzono, poczułem autentyczne mdłości, zresztą tak samo jak McAllister, który siedział w niej od samego początku. Właśnie dlatego ryzykował potem własnym życiem i o mało nie skończył jako trup tuż za granicą chińską w Makau. Jego przeintelektualizowane poczucie przyzwoitości nie mogło pozwolić na to, żeby porządny człowiek dał się zabić w imię jakiejś obrzydliwej strategii.
– To poważne oskarżenie – zauważył Casset. – Co się właściwie stało?
– Nasi ludzie zaaranżowali porwanie żony Bourne'a, dzięki której ten człowiek odzyskał pamięć i wrócił do normalnego życia. Pozostawili ślad prowadzący go za nią do Hongkongu.
– Po co, na litość boską? – wykrzyknął Valentino.
– Bo na tym polegała strategia, doskonała i zarazem odrażająca… Jak już wspomniałem, Jason Bourne stał się w Azji prawdziwą legendą. Co prawda zniknął bez śladu z Europy, lecz w niczym nie umniejszyło to sławy, jaką cieszył się na Dalekim Wschodnie, Nagle, nie wiadomo z jakiego powodu, w Makau zaczął działać płatny morderca, który przybrał nazwisko Jason Bourne, Zabójstwa następowały jedno po drugim, rzadko w odstępie tygodnia, nieraz wręcz co parę dni. Za każdym razem na miejscu zdarzenia znajdowano te same ślady, a policja otrzymywała od swoich informatorów takie same doniesienia: Fałszywy Bourne zabrał się na serio do roboty, poznawszy uprzednio i rozpracowawszy wszystkie sztuczki, jakich używał jego pierwowzór.
– Kto w związku z tym lepiej nadawał się do tego, żeby go wytropić i unieszkodliwić, niż ten, kto wymyślił te sztuczki? – przerwał dyrektor. – I czy można wyobrazić sobie lepszy sposób, żeby zmusić go do działania, niż uprowadzenie jego żony? Ale dlaczego? Co sprawiło, że Waszyngton tak bardzo się w to zaangażował? Przecież nie mieliśmy z tym nic wspólnego.
– W grę wchodziło znacznie poważniejsze niebezpieczeństwo. Wśród klientów fałszywego Bourne'a znalazł się pewien szaleniec z Pekinu, zdrajca, który chciał rozpętać na Dalekim Wschodzie potworną burzę. Pragnął za wszelką cenę doprowadzić do zerwania chińsko brytyjskiego układu w sprawie Hongkongu, zmusić Pekin do wprowadzenia blokady kolonii i pogrążyć cały rejon w nieopisanym chaosie.
– To by oznaczało wojnę – stwierdził spokojnie Casset. – Chińczycy zajęliby Hongkong, a wszystkie państwa musiałyby opowiedzieć się za którąś ze stron… Tak, to by była po prostu wojna.
– W epoce strategicznej broni nuklearnej – uzupełnił dyrektor. – Jak daleko zaszły sprawy, panie Conklin?
– W masakrze, jaka miała miejsce w Koulunie, zginął wicepremier Chińskiej Republiki Ludowej. Morderca zostawił Ha miejscu zbrodni swoją wizytówkę: Jason Bourne.
– Boże! On musiał zostać powstrzymany! – wybuchnął dyrektor, kurczowo ściskając w palcach fajkę.
– I został – odparł Aleks, opierając laskę o krawędź stołu. – Przez jedynego człowieka, który mógł tego dokonać: przez naszego Jasona Bourne'a… To wszystko, co mogę wam teraz powiedzieć. Jeszcze tylko powtórzę, że ten człowiek znów jest teraz w kraju z żoną i dziećmi, ścigany przez Carlosa. Szakal nie spocznie, dopóki nie będzie miał całkowitej pewności, że jedyny człowiek, który może go rozpoznać, nie żyje. Musicie uruchomić wszystkie dojścia, jakie mamy w Paryżu, Londynie, Rzymie, Madrycie… Szczególnie w Paryżu. Ktoś musi coś wiedzieć. Gdzie jest teraz Carlos? Gdzie ma swoje przyczółki w Stanach? Jeden z nich na pewno jest tutaj, w Waszyngtonie, bo udało mu się odnaleźć mnie i Panova! – Emerytowany funkcjonariusz CIA bezwiednie położył dłoń na uchwycie laski, wpatrując się w okno niewidzącym spojrzeniem. – Nie rozumiecie? – zapytał cicho, jakby mówił do same go siebie. – Nie możemy do tego dopuścić! Po prostu nie możemy!
W sali ponownie zapadła cisza, podczas której ludzie kierujący Centralną Agencją Wywiadowczą wymienili szybkie spojrzenia. Choć żaden z nich nie odezwał się ani słowem, osiągnęli porozumienie, spojrzenia trzech par oczu spoczęły bowiem na Cassecie. Mężczyzna skinął głową, przyjmując wybór, i zwrócił się do Conklina:
– Aleks, zgadzam się, że wszystkie poszlaki wskazują na Carlosa, ale zanim uruchomimy naszych ludzi w Europie, musimy mieć co do tego absolutną pewność. Nie możemy sobie pozwolić na wszczęcie fałszywego alarmu, bo wtedy pokażemy Szakalowi, jak bardzo wrażliwi jesteśmy na punkcie wszystkiego, co dotyczy Jasona Bourne'a. Z tego, co mówiłeś, wynikało, że szansa na zwabienie go podczas operacji "Treadstone- 71" istniała tylko dlatego, że od ponad dziesięciu lat w jego pobliżu nie kręcił się żaden z naszych agentów.
Conklin przyglądał się uważnie skupionej, wyrazistej twarzy Charlesa Casseta.
– Chcesz mi zasugerować, że jeśli się mylę i Szakal nie ma z tym nic wspólnego, to naruszymy gojącą się od trzynastu lat ranę, podsuwając mu jednocześnie kuszącą propozycję wyrównania dawnych rachunków.
– Chyba właśnie to miałem na myśli.
– Niegłupio to wykombinowałeś, Charlie… Rzeczywiście, opieram się wyłącznie na poszlakach. Co prawda przeczucie mówi mi, że mam rację, ale poszlaki nie są jeszcze dowodami…
– Wolałbym zaufać twojemu przeczuciu niż raportom dziesięciu naszych najlepszych analityków…
– Ja też – wtrącił się Valentino. – Pięć albo sześć razy wyciągnąłeś na szych ludzi z beznadziejnych sytuacji, kiedy wszystko wskazywało na to, że mylisz się w swoich ocenach. Jednak mimo to muszę przyznać, że obawy Charliego nie są zupełnie bezpodstawne. Przypuśćmy, że to jednak nie Car- los? Nie tylko skierujemy na fałszywy trop naszych ludzi w Europie, ale co gorsza, zmarnujemy masę czasu.
– W takim razie zostawmy Europę w spokoju… – mruknął Aleks jakby do samego siebie. – Przynajmniej na razie. Zajmijmy się tymi sukinsynami, których mamy tutaj. Trzeba ich zidentyfikować, przechwycić i wyciągnąć z nich wszystko, co wiedzą. Chwycili już mój trop, więc mogę stanowić przynętę.
– To by wymagało znacznego zmniejszenia ochrony, jaką przewidziałem dla pana i doktora Panova – zauważył dyrektor.
– Więc proszę ją zmniejszyć, sir. – Aleks spoglądał na przemian na Casseta i Valentina. – Damy sobie radę, jeśli wy dwaj zechcecie mnie wysłuchać i zrobić, co wam powiem! – oświadczył podniesionym głosem.
– Nie bardzo wiemy, co to właściwie może być – mruknął Casset. – Ślad prowadzi za granicę, ale jak na razie wszystko dzieje się tutaj, u nas… Powinniśmy chyba włączyć w to FBI…
– Nie ma mowy! – krzyknął Conklin. – Nie może o tym wiedzieć nikt oprócz osób, które są teraz w tym pokoju!
– Daj spokój, Aleks – powiedział Valentino, kręcąc powoli głową. – Jesteś na emeryturze. Nie możesz już wydawać rozkazów.
– Dobrze, skoro tego chcecie! – oświadczył Conklin, podnosząc się ż trudem z krzesła i opierając na lasce. – Idę stąd prosto do Białego Domu, do przewodniczącego Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, niejakiego McAllistera!
– Proszę siadać! – odezwał się nie znoszącym sprzeciwu tonem dyrektor CIA. – Jestem na emeryturze. Nie może pan już wydawać mi rozkazów.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Po prostu chodzi mi o pańskie życie. O ile dobrze rozumiem, pańskie propozycje opierają się na wątpliwym założeniu, jakoby ten, kto strzelał do pana wczoraj wieczorem, chciał chybić, żeby następnie schwytać pana podczas ogólnego zamieszania.
– To dość daleko idący wniosek…
– Oparty na doświadczeniu zdobytym podczas kilkudziesięciu operacji, jakimi kierowałem zarówno tu, jak i w marynarce, w miejscach, których nie widział pan nigdy nawet na mapie, a ich nazw nie potrafiłby pan za nic wymówić – powiedział twardym, rozkazującym tonem dyrektor, oparłszy łokcie na poręczach fotela. – Dla pańskiej informacji, Conklin, nie spadłem z drzewa w mundurze admirała prosto na stanowisko dowódcy Wywiadu Marynarki. Bytem przez kilka lat jednym z SEALs i brałem udział w wypadach z okrętów podwodnych do portów w Kesongu i Hajfongu. Znałem osobiście kilku drani z "Meduzy" i każdego z nich chętnie bym własnoręcznie wykończył. Teraz pan opowiada mi o jedynym, który na to nie zasłużył, który stał się fałszywym Jasonem Bourne'em, i chętnie odciąłby pan sobie jaja i wypruł serce, żeby tylko nic mu się nie stało i żeby nie wszedł Szakalowi pod lufę… Niech pan wreszcie przestanie pieprzyć, Conklin, tylko powie mi jasno i wyraźnie: chce pan ze mną pracować czy nie?
Na twarzy Aleksa pojawił się lekki uśmiech. Podeszły wiekiem mężczyzna usiadł powoli na swoim miejscu.
– Wspomniałem panu, sir, że nie miałem nic przeciwko pańskiej nominacji. Wtedy kierowałem się tylko intuicją, ale teraz już wiem, dlaczego: był pan człowiekiem z pierwszej linii… Będę z panem pracował.
– Znakomicie – powiedział dyrektor. – Otoczymy pana dyskretną opieką i będziemy się modlić, żeby rzeczywiście chcieli pana żywego, bo przecież nie damy rady obstawić każdego okna i dachu. Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z ryzyka.
– Tak. Chcę też pogadać z Mo Panovem, bo dwa kawałki przynęty są znacznie lepsze od jednego.
– Nie możesz go włączać, Aleks – sprzeciwił się Casset. – Nie jest jednym z nas. Zresztą dlaczego miałby się zgodzić?
– Dlatego, że jest jednym z nas i naprawdę będzie lepiej, jeśli się do niego zwrócę. Gdybym tego nie zrobił, wstrzyknąłby mi strychninę wymieszaną z wirusami grypy. Musicie wiedzieć, że on także był w Hongkongu z pobudek bardzo podobnych do moich. Wiele lat temu, w Paryżu, chciałem zabić mego najlepszego przyjaciela, bo popełniłem okropny błąd, uwierzywszy w to, że zdradził, podczas gdy on tylko utracił pamięć. W kilka dni później Morris Panov, jeden z najlepszych psychiatrów w tym kraju, lekarz nie znoszący tak teraz popularnego psychoanalitycznego bełkotu, został poproszony o to, żeby na podstawie hipotetycznego opisu zachowań wydać opinię o pewnym człowieku. Chodziło o głęboko zakonspirowanego agenta, chodzącą bombę zegarową z głową wypełnioną tysiącem tajemnic, który nagle nie wytrzymał napięcia… Na podstawie diagnozy postawionej przez Mo w ciągu kilkunastu sekund niewinny, pozbawiony pamięci człowiek o mało co nie został rozwalony na strzępy w zasadzce, którą przygotowaliśmy na Siedem dziesiątej Pierwszej Ulicy Kiedy to, co z mego zostało, jednak przeżyło, Panov zażądał, żeby wyznaczyć go jako jedynego psychiatrę. Nigdy sobie nie wybaczył tamtego błędu. Go byście zrobili, będąc w jego sytuacji, gdybym nie powtórzył wam tego, o czym teraz mówimy?
– Masz rację – skinął głową DeSole. – Zastrzyk strychniny z wirusami grypy.
– Gdzie teraz jest Panov? – zapytał Casset.
– W hotelu Brookshire w Baltimore, pod nazwiskiem Morris. Phillip Morris. Odwołał na dzisiaj wszystkie wizyty, bo ma grypę.
– W takim razie trzeba brać się do roboty – stwierdził dyrektor CIA, otwierając leżący przed nim duży notatnik w żółtych okładkach. – Przy okazji, Aleks: żaden człowiek z pierwszej linii nie przejmuje się stopniami ani stanowiskami i nie będzie ufał nikomu, kto nie potrafi przekonująco zwracać się do niego po imieniu. Jak dobrze wiesz, nazywam się Holland, a na imię mam Peter. Od tej chwili ty jesteś Aleks, a ja Peter, rozumiesz?
– Rozumiem… Peter. W SEALs musiał być z ciebie niezły sukinsyn.
– Dopóki jestem tu, gdzie jestem – mam na myśli miejsce, nie stanowisko – możemy przyjąć, że byłem po prostu kompetentny.
– Pierwsza linia – mruknął z satysfakcją Conklin.
– Skoro jednak zrezygnowaliśmy z dyplomatycznych konwenansów, mogę ci w zaufaniu powiedzieć, że istotnie byłem cholernym sukinsynem. Oczekuję działania profesjonalnego, a nie emocjonalnego, czy to jasne?
– Ja zawsze jestem profesjonalistą, Peter. Emocjonalne zaangażowanie w zadanie nie jest niczym szkodliwym, ale realizacja wymaga zimnej krwi i zachowania dystansu. Nigdy nie byłem w SEALs, ty cholerny sukinsynu, lecz ja również jestem tu, gdzie jestem, choć stary i kulawy, a to oznacza, że także jestem kompetentny.
Na twarzy Hollanda pojawił się niemal młodzieńczy uśmiech, nie pasujący zupełnie do przyprószonych siwizną skroni. Był to uśmiech zawodowca zadowolonego z tego, że nie musi już zaprzątać sobie głowy problemami dowódcy i może znaleźć się z powrotem w świecie, w którym czuje się najlepiej.
– Wygląda na to, że uda nam się jakoś dogadać – powiedział, a potem, jakby chcąc się pozbyć ostatniej oznaki dyrektorskiego prestiżu, położył na stole fajkę, wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów, wsadził jednego do ust i zapaliwszy go, zaczął pisać w notatniku. – Do diabła z FBI – oświadczył. – Będziemy korzystać wyłącznie z naszych ludzi, ale najpierw sprawdzimy każdego z nich pod mikroskopem.
Charles Casset, szczupły, nadzwyczaj inteligentny kandydat do objęcia w przyszłości funkcji dyrektora CIA, usiadł głębiej na krześle i westchnął.
– Dlaczego mam niemiłe przeczucie, że ani na chwilę nie będę mógł was spuścić z oka?
– Dlatego że w głębi duszy jesteś analitykiem, Charlie – odpowiedział Holland.
Zadaniem kontrolowanej obserwacji jest zdemaskowanie tych, którzy śledzą poddany jej obiekt, i ewentualne ich przechwycenie, w zależności od strategii postępowania. W tym wypadku chodziło o schwytanie w pułapkę agentów Szakala, którzy zwabili Conklina i Panova do wesołego miasteczka w Baltimore. W wyniku trwającej całą noc i niemal cały następny dzień pracy udało się skompletować grupę operacyjną złożoną z ośmiu agentów, ustalić dokładnie trasy, którymi w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin mieli się poruszać Conklin i Panov (zabezpieczane przez zmieniających się często, uzbrojonych profesjonalistów), a wreszcie obmyślić możliwie najdogodniejsze miejsce i termin spotkania: wczesnym świtem w Smithsonian Institution. Właśnie wtedy Dionaea muscipula [1] miała zatrzasnąć swój kielich.
Conklin przystanął w niewielkim, słabo oświetlonym holu na parterze domu, w którym mieszkał, i mrużąc z wysiłku oczy, spojrzał na zegarek: dokładnie 2.35 w nocy. Pchnąwszy ciężkie drzwi, wyszedł, utykając, na wymarłą ulicę. Zgodnie z planem skierował się w lewo, utrzymując ustalone tempo marszu; miał dotrzeć do rogu ulicy nie później i nie wcześniej niż o 2.38. Nagle drgnął nerwowo, w zacienionej bramie po prawej stronie dostrzegł bowiem sylwetkę jakiegoś człowieka. Zmuszając się do zachowania spokoju, sięgnął do rękojeści ukrytej pod połą marynarki automatycznej beretty. W opracowanym z największą dokładnością planie nie było miejsca dla kryjącego się w bramie człowieka! W chwilę potem jednak odprężył się, doznając jednocześnie uczucia ulgi i czegoś w rodzaju wyrzutów sumienia; stojąca w cieniu postać okazała się odzianym w mocno sfatygowane ubranie starym mężczyzną, jednym z bezdomnych, których tak wielu żyło w tym obfitującym we wszelakie dobra kraju. Dotarłszy do rogu, Aleks usłyszał ciche, pojedyncze pstryknięcie palcami; przeszedł na drugą stronę alei i ruszył przed siebie chodnikiem, mijając wylot wąskiej, bocznej uliczki. Wylot uliczki… Kolejna sylwetka, jeszcze jeden stary człowiek w zniszczonym ubraniu, drepczący chwiejnie na granicy cienia. Odrzucona przez społeczeństwo jednostka, strzegąca swojej betonowej jaskini. W każdej innej sytuacji Conklin podszedłby do nieszczęśnika i dał mu kilka dolarów, ale nie teraz. Czekała go długa droga, którą musiał przebyć w określonym niemal co do minuty czasie.
Zbliżając się do skrzyżowania, Morris Panov wciąż jeszcze nie mógł dojść do siebie po niezwykłej rozmowie telefonicznej, jaką odbył dziesięć minut temu. Usiłował przypomnieć sobie szczegóły tajemniczego planu, jaki mu przekazano, i bał się spojrzeć na zegarek, by sprawdzić, czy trzyma się ustalonego harmonogramu, powiedziano mu bowiem wyraźnie, żeby tego nie robił… Dlaczego oni nie ubywają zwykłych określeń, takich jak "około tej i tej godziny" albo "w przybliżeniu o…", tylko bez przerwy mówią o jakimś "przedziale czasowym, jakby lada chwila miało dojść do inwazji obcych wojsk na Waszyngton? Mimo to szedł nadal równym krokiem, przecinając ulice, przez które kazano mu przejść, i mając nadzieję, że jakiś niewidzialny zegar utrzymuje go w granicach tych cholernych "przedziałów czasowych" ustalonych na trawniku w miejscowości Vienna w stanie Wirginia, gdzie kazano mu chodzić w tę i z powrotem między dwoma wetkniętymi w ziemię kołkami. Wirginia.,. Dla Davida Webba zrobiłby dosłownie wszystko, ale to przecież jest czyste szaleństwo! Nie, oczywiście, że nie. Gdyby tak było, nie zwróciliby się do niego.
Go to? Ukryta w cieniu twarz, zwrócona w jego stronę tak samo jak te dwie przedtem! Przycupnięty na krawężniku stary mężczyzna, spoglądający na niego błyszczącymi od alkoholu oczami. Tamci także byli starzy, nawet bardzo starzy, poruszający się z najwyższym trudem, i wszyscy wpatrywali się w niego! Boże, powinien chyba powściągnąć wodze wyobraźni. Przecież miasta roiły się od starych, całkowicie nieszkodliwych ludzi, którzy znaleźli się na ulicy z powodu choroby lub ubóstwa. Jeszcze jeden! Między zamkniętymi stalowymi kratami wejściami do dwóch sklepów. Ten również go obserwował. Przestań! Masz już przywidzenia! Czy jednak na pewno? Oczywiście, że tak. Idź tak jak do tej pory, tylko tego od ciebie oczekują. Dobry Boże, nawet tam, po drugiej stronie ulicy… Idź!
Rozległy, oświetlony blaskiem księżyca teren wokół Smithsonian Institution sprawiał, że dwie sylwetki, które spotkały się na skrzyżowaniu ścieżek, a następnie skierowały się ku pobliskiej ławce, wydawały się karykaturalnie małe. Conklin usiadł powoli, opierając się na lasce, podczas gdy Mo Panov rozglądał się nerwowo dookoła, jakby w oczekiwaniu na coś zupełnie niespodziewanego. Była 3.28 nad ranem, a jedynymi odgłosami, jakie docierały do ich uszu, było przytłumione cykanie świerszczy i delikatny szelest poruszanych powiewami letniego wiatru gałęzi. Po chwili Panov usiadł ostrożnie obok Aleksa.
– Widziałeś coś po drodze? – zapytał Conklin.
– Nie jestem pewien – odparł psychiatra. – Czuję się tak samo zagubiony jak w Hongkongu, ale tam przynajmniej wiedzieliśmy, dokąd idziemy i z kim mamy się spotkać. Wy wszyscy naprawdę macie świra.
Aleks uśmiechnął się lekko.
– Sam sobie zaprzeczasz, Mo. Powiedziałeś mi przecież, że jestem już zdrowy.
– Naprawdę? Ach, tamto to była zaledwie natrętna depresja maniakalna granicząca z przedwczesnym otępieniem, a to jest prawdziwy obłęd! Spójrz na zegarek, dochodzi wpół do czwartej rano. Normalni ludzie śpią o tej porze w łóżkach.
Aleks spojrzał na twarz Panova, oświetloną przyćmionym blaskiem odległej latarni.
– Powiedziałeś, że nie jesteś pewien. Co to znaczy?
– Aż wstyd mi o tym mówić. Zbyt często powtarzałem pacjentom, że wymyślają sobie różne rzeczy po to, by uzasadnić swój irracjonalny lęk.
– O czym ty gadasz, do diabła?
– Chodzi o swoiste przeniesienie…
– Daj spokój, Mo! – przerwał mu Conklin. – Co cię zaniepokoiło? Co zobaczyłeś?
– Ludzi… Przygarbionych, poruszających się powoli, z trudem… Nie tak jak ty, Aleks, ze względu na jakąś ułomność, ale z racji wieku. Starych, zniszczonych życiem ludzi, kryjących się w bocznych uliczkach i snujących się wzdłuż murów. Spotkałem ich czterech lub pięciu. Raz czy dwa niewiele brakowało, żebym wezwał waszą obstawę, ale w ostatniej chwili opanowałem się i powiedziałem sobie: człowieku, jesteś przewrażliwiony, bierzesz bezdomnych
nieszczęśników za kogoś, kim nie są, i widzisz rzeczy, których nie ma.
– Nieprawda! – szepnął z naciskiem Conklin. – To, co widziałeś, istniało naprawdę, bo ja widziałem to samo! Takich samych starych ludzi w zniszczonych ubraniach, poruszających się jeszcze wolniej ode mnie… Co to może oznaczać? Czego oni chcą? Kim są?
Kroki. Powolne, niepewne, a w chwilę potem w opustoszałej alejce pojawili się dwaj niewysocy, starzy mężczyźni. Na pierwszy rzut oka niczym się nie różnili od członków rosnącej szybko armii bezdomnych nędzarzy, lecz zaraz potem uwagę obserwatora zwracała ich nieco większa pewność siebie Jakby tej powolnej wędrówce przyświecał jednak jakiś cel. Zatrzymali się sześć metrów od ławki, z twarzami ukrytymi w głębokim cieniu.
– To dziwna godzina i niezwykłe miejsce jak na spotkanie dwóch tak elegancko ubranych dżentelmenów – odezwał się stojący po lewej stronie. Miał wysoki głos i dziwny akcent. – Czy jesteście pewni, że wolno wam zajmować miejsce odpoczynku tych, którym powodzi się znacznie gorzej niż wam?
– Dookoła jest wiele wolnych ławek – odparł uprzejmie Aleks. – Czy ta jest zarezerwowana?
– Tutaj nie rezerwuje się miejsc – powiedział drugi starzec. Mówił po angielsku wyraźnie i poprawnie, lecz nie ulegało wątpliwości, że nie jest to jego ojczysty język. – Po co tu przyszliście?
– A co to pana obchodzi? – zapytał Conklin. – To prywatne spotkanie w interesach.
– Interesy o tej porze i w tym miejscu? – zdziwił się pierwszy mężczyzna, rozglądając się dookoła.
– Powtarzam jeszcze raz, że to nie raz, interes i że byłoby lepiej, gdy byście zostawili nas w spokoju.
– Cóż, interes to interes – mruknął drugi starzec.
– O co mu chodzi, do diabła? – szepnął do Conklina zdumiony Panov.
– Spokojnie – odparł jeszcze ciszej Aleks. – Zaraz się dowiemy. – Emerytowany oficer wywiadu uniósł głowę i spojrzał na dwóch intruzów. – Proponuję, panowie, żebyście już sobie poszli.
– Interes to interes – powtórzył stojący po prawej stronie odziany w łach many mężczyzna i skierował na chwilę głowę w stronę swego towarzysza.
– Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli ubić ze sobą jakiś interes, więc…
– Tego nigdy nie wiadomo – przerwał Conklinowi pierwszy starzec, kręcąc powoli głową. – Co by pan powiedział na to, gdybyśmy mieli panu do przekazania wiadomość z Makau?
– Co takiego? – nie wytrzymał Panov.
– Zamknij się, Mo! – szepnął Aleks, nie spuszczając oczu z nieznajomego. – A cóż my możemy mieć wspólnego z Makau? – zapytał obojętnym tonem.
– Chce się z wami spotkać wielki taipan. Największy w całym Hongkongu.
– Po co?
– Żeby dać wam dużo pieniędzy. W zamian za pewną przysługę.
– Jaką przysługę?
– Mamy wam przekazać, że zabójcą powrócił. Taipan chce, żebyście go znaleźli
– Słyszałem już kiedyś tę historię. Jest nudna, a w dodatku stara.
– O tym będzie pan rozmawiał z wielkim taipanem, nie z nami. On czeka na was.
– Gdzie?
– W ogromnym hotelu.
– W którym?
– Mamy przekazać, że jest tam duży, zamsze zatłoczony hol, a nazwa ma związek z przeszłością tego kraju.
– Jest tylko jeden taki hotel: Mayflower. – Conklin skierował te słowa do wszytego w klapę marynarki mikrofonu.
– Skoro pan tak twierdzi.
– Pod jakim nazwiskiem jest tam zameldowany?
– Zameldowany?
– Musiał wcześniej zarezerwować pokój, tak jak wy rezerwujecie tutaj ławki. O kogo mamy pytać?
– O nikogo. Sekretarz taipana spotka was w holu.
– Czy to ten sam sekretarz, który spotkał się z wami?
– Proszę?
– Kto kazał wam nas śledzić?
– Nie wolno nam o tym mówić i nic nie powiemy.
– Brać ich! – ryknął Conklin przez ramię i w tej samej chwili alejkę zalały strumienie światła mocnych reflektorów, wydobywając z ciemności orientalne rysy obu mężczyzn. Zza drzew i krzewów wyszło dziewięciu funkcjonariuszy CIA z dłońmi ukrytymi pod połami marynarek. Śmiercionośne narzędzia pozostały jednak na swoim miejscu, ponieważ nic nie wskazywało na to, żeby miała zajść konieczność użycia broni.
W sekundę później, nim ktokolwiek zdążył się zorientować, taka konieczność jednak zaszła. Gdzieś w ciemności otaczającej oświetloną blaskiem reflektorów alejkę rozległy się dwa strzały i dwa pociski rozerwały gardła skośnookich posłańców. Funkcjonariusze Agencji rzucili się na ziemię, a Conklin chwycił Panova za ramię i powalił go na żwir przed ławką, będącą jedyną dostępną dla nich w tej chwili ochroną/Oddział z Langley zerwał się niemal natychmiast na nogi i wchodzący w jego skład weterani wielu niebezpiecznych operacji, wśród nich były komandos a obecnie dyrektor CIA Peter Holland, popędzili zygzakiem z odbezpieczoną bronią w kierunku miejsca, z którego padły strzały. Po chwili ciemność rozdarł wściekły okrzyk.
– Cholera! – zaklął Holland, świecąc latarką między pniami drzew. – Uciekli.
– Skąd pan wie?
– Spójrz na trawę, synu, i na ślady butów To byli fachowcy. Przystanęli tylko na chwilę, żeby oddać strzałka potem od razu rzucili się do ucieczki. Widzisz te smugi na trawie? Właśnie tędy biegli. Możecie dać sobie spokój. Już ich tutaj nie ma, bo gdyby byli, wstrzeliliby nas przez okna do środka
budynku.
– Nie ma co, prawdziwy fachowiec – mruknął Aleks do zdumionego i przestraszonego Panova, podnosząc się z trudem z ziemi. Psychiatra podszedł szybkim krokiem do leżących nieruchomo Azjatów.
– Mój Boże, obaj nie żyją! – wykrzyknął, ujrzawszy rozszarpane pociskami gardła. – Tak samo jak w wesołym miasteczku!
– To wiadomość – skinął głową Conklin, krzywiąc się z niesmakiem. – Należało posypać ślady solą – dodał tajemniczo.
– Co ty wygadujesz? – zapytał Panov, spoglądając ze zdumieniem na byłego funkcjonariusza wywiadu.
– Nie byliśmy wystarczająco ostrożni.
– Aleks! – ryknął Holland, podbiegając do ławki. – Słyszałem cię, ale to, co się stało, przekreśla pomysł z hotelem – wysapał. – Nie możesz tam iść. Nie pozwalam ci.
– To przekreśla więcej niż tylko ten jeden pomysł. To nie Szakal, tylko Hongkong! Przesłanki były prawidłowe, ale zawiodło mnie przeczucie.
– Go chcesz teraz zrobić? – zapytał spokojnie dyrektor CIA,
– Nie wiem – odparł z bólem w głosie Conklin.- Pomyliłem się… Przede wszystkim spróbuję dotrzeć do naszego człowieka.
– Rozmawiałem z Davidem… To znaczy z nim, przed godziną – odezwał się Panov.
– Rozmawiałeś? – wykrzyknął Aleks. – Jak? Przecież jest późno, a ty byłeś w domu, nie w biurze!
– Jak wiesz, mam automatyczną sekretarkę – odparł psychiatra. – Gdybym odbierał wszystkie telefony po północy, rano nigdy nie wstałbym do pracy. Tym razem jednak włączyłem głos, bo i tak nie spałem, a poza tym szykowałem się do wyjścia. Powiedział tylko: "Skontaktuj się ze mną", i rozłączył się, zanim zdążyłem doskoczyć do słuchawki. Oczywiście, natychmiast do niego zadzwoniłem.
– Zadzwoniłeś do niego? Ze swojego telefonu?
– No… tak – odparł z wahaniem Panov. – Był ostrożny i mówił bardzo szybko. Chciał nas poinformować, że "M" – tak właśnie ją nazwał, "M" – odlatuje z dziećmi z samego rana, Zaraz potem odłożył słuchawkę.
– W takim razie możemy założyć, że mają już jego nazwisko i adres '- powiedział Holland. – Niewykluczone, że przechwycili również samą wiadomość.
– Co najwyżej rejon, w jakim mieszka – odezwał się Conklin. – Być może także wiadomość, ale nie ma mowy o żadnym adresie ani nazwisku.
– Najdalej rano będą mieli…
– Jeżeli zajdzie potrzeba, to najdalej rano on będzie już w drodze na Ziemię Ognistą.
– Boże, co ja zrobiłem! – jęknął Panov.
– Dokładnie to samo, co każdy inny zrobiłby na twoim miejscu – odparł Aleks. – O drugiej w nocy dzwoni do ciebie ktoś, kogo masz i na kim ci zależy, więc kontaktujesz się z nim najszybciej; jak tylko możesz. Teraz musimy tego dokonać powtórnie, nawet jeszcze szybciej. Wiemy już, że to nie Carlos, ale ktoś dysponujący także ogromnymi możliwościami, większymi, niż można było sądzić.
– Skorzystaj z telefonu w moim wozie – zaproponował Holland. – Prze łączę go na zastrzeżoną częstotliwość. Nikt nie przechwyci rozmowy.
– Chodźmy! – rzucił Conklin i pokuśtykał najszybciej jak potrafił, w kierunku zaparkowanego przy trawniku samochodu dyrektora.
– David? Mówi Aleks.
– Masz niesamowite wyczucie, przyjacielu. Właśnie wychodziliśmy i gdyby Jamie nie doszedł do wniosku, że musi jeszcze się załatwić, bylibyśmy już w samochodzie.
– Mo nic ci nie powiedział? U ciebie nikt nie odbierał, więc zadzwoniłem do niego.
– Mo jest odrobinę… wstrząśnięty. Sam mi powiedz.
– Czy ten telefon jest bezpieczny? Co do jego miałem pewne wątpliwości.
– Najbardziej, jak to tylko możliwe.
– Wysyłam Marie i dzieci na południe. Daleko na południe. Jest wściekła jak diabli, ale już wynająłem rockwella na lotnisku Logan, wszystko szybko i bez żadnych kłopotów dzięki ustaleniom, które poczyniłeś cztery lata temu.
Komputery pracowały, aż miło, i wszyscy byli bardzo uczynni. Startują o szóstej, zanim się na dobre rozwidni. Chcę, żeby zniknęli stąd jak najprędzej.
– A ty? Co z tobą?
– Wrócę do Waszyngtonu, do ciebie. Jeśli Szakal przypomniał sobie o mnie po tylu latach, to chcę wiedzieć, co zamierzacie z tym począć. Myślę, że mógłbym się przydać… Będę około południa.
– Nie, Davidzie. Nie dziś i nie tutaj. Leć z Marie i dziećmi. Zniknij z kraju. Zostań z rodziną i Johnnym na wyspie.
– Nie mogę, Aleks. Gdybyś był na moim miejscu, też byś tego nie zrobił. Moja rodzina nigdy nie będzie naprawdę wolna, dopóki Carlos żyje i dybie na ich życie,
– To nie jest Carlos – przerwał mu Conklin.
– Co takiego? Przecież wczoraj powiedziałeś…
– Zapomnij o tym, co ci powiedziałem. Myliłem się. To coś ma związek z Hongkongiem i Makau.
– Bzdura! Tamto jest już dawno skończone! Wszyscy nie żyją i nie został nikt, kto miałby powód mnie ścigać!
– Ale pojawił się ktoś nowy. "Największy taipan w Hongkongu", według słów naszego ostatniego, resztą już nieżyjącego, informatora.
– Ich już nie ma, Aleks! Cały ten domek z kart Kuomintangu przestał istnieć!
– Powtarzam jeszcze raz: pojawił się ktoś nowy.
David Webb umilkł; po chwili w słuchawce odezwał się lodowaty głos Jasona Bourne'a:
– Opowiedz mi wszystko; czego się dowiedziałeś, z najdrobniejszymi szczegółami. Tam u was coś się wydarzyło. Chcę wiedzieć co.
– Proszę bardzo, ze szczegółami.
Emerytowany oficer wywiadu opisał przygotowany przez Centralną Agencję Wywiadowczą plan, opowiedział o tym, jak zarówno on, jak i Panov spotkali w drodze do parku przy Smithsonian Institution wielu starych, kryjących się w mroku mężczyzn, z których dwaj podeszli do nich w alejce, wspominając o Makau, Hongkongu i wielkim taipanie, a wreszcie poinformował Bourne'a o śmierci obu posłańców.
– To Hongkong, Davidzie. Świadczy o tym wzmianka o Makau. Przecież właśnie tam znajdowała się główna kwatera tego samozwańca.
Odpowiedziała mu cisza, przerywana w regularnych odstępach czasu szmerem oddechu Jasona Bourne'a.
– Mylisz się, Aleks – odezwał się wreszcie pełnym zadumy głosem. – To Szakal. Co prawda poprzez Hongkong i Makau, ale na pewno Szakal.
– Gadasz bzdury! Carlos nie ma nic wspólnego z taipanami z Hongkongu ani wiadomościami z Makau! Ci starcy byli Chińczykami, a nie Francuza mi, Włochami albo Niemcami. Ta sprawa ma korzenie w Azji, nie w Europie.
– On ufa wyłącznie starcom – ciągnął David Webb zimnym, opanowanym głosem Jasona Bourne'a. – "Starcy z Paryża", tak się ich nazywa. Tworzą jego siatkę w Europie, są kurierami. Kto mógłby podejrzewać starych, niedołężnych ludzi, żebraków i poruszających się z trudem inwalidów? Kto wpadłby na pomysł, żeby ich przesłuchiwać, a tym bardziej torturować? Zresztą nawet wówczas nie powiedzieliby ani słowa. Zawarli z nim układ i działa ją zupełnie bezkarnie. Dla Carlosa.
Przez dłuższą chwilę Conklin wpatrywał się w deskę rozdzielczą samochodu, przerażony głuchą pustką, wyraźnie słyszalną w głosie przyjaciela, nie bardzo wiedząc, co właściwie powinien powiedzieć.
– Nie rozumiem cię – wykrztusił z trudem. – Wiem, że jesteś zdenerwowany, tak jak my wszyscy, ale czy mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej?
– Proszę? Ach, wybacz mi, Aleks. Cofnąłem się myślą do dawnych czasów, Carlos przeczesywał Paryż w poszukiwaniu starych ludzi, którzy albo stali już nad krawędzią śmierci, albo zdawali sobie sprawę z tego, że nie po- żyją długo, czy to ze względu na wiek, czy trapiące ich choroby. Wszyscy mieli na koncie większe lub mniejsze przestępstwa. Większość z nas zapomina, że tacy ludzie mają często dzieci, wnuki albo inne bliskie im osoby, których los nie jest im obojętny. Szakal obiecywał troszczyć się o ich najbliższych w zamian za wierną, dożywotnią służbę. Czy można było odrzucić taką ofertę, mając jako alternatywę nędzę i cierpienie?
– Chcesz powiedzieć, że mu wierzyli?
– Mieli ku temu, i ciągle mają, istotne powody. Liczne szwajcarskie banki wysyłają co miesiąc wiele czeków do spadkobierców tych ludzi w całej Europie, od Morza Śródziemnego po Bałtyk. Nie sposób ustalić źródła pieniędzy, lecz ci, którzy je otrzymują, doskonale wiedzą, komu je zawdzięczają i za co… Zapomnij o tajnych aktach w Langley, Aleks. Carlos szukał w Hongkongu i właśnie tam udało mu się natrafić na ślad twój i Mo.
– W takim razie my też trochę poszukamy. Przetrząśniemy każdą chińską dzielnicę, każdą orientalną restaurację i klub w promieniu pięćdziesięciu mil od Waszyngtonu.
– Nie róbcie nic, dopóki się tam nie zjawię, bo nie wiecie, czego szukać… Ja wiem. To naprawdę wręcz niesamowite. Szakal nawet nie podejrzewa, jak wielu rzeczy nie mogę sobie jeszcze przypomnieć, ale nie wiadomo dlaczego uznał, że zapomniałem o starcach z Paryża.
– Może wcale tak nie jest, Davidzie. Może właśnie liczy na to, że pamiętasz. Może ta maskarada jest zaledwie wstępem do prawdziwej pułapki, którą na ciebie zastawia.
– Jeśli tak, to popełnił kolejny błąd.
– Hę?
– Nie dam się do niej zwabić. Jason Bourne jest lepszy od niego.