Morris Panov siedział niespokojnie przy oknie wychodzącym na pastwisko jakiejś farmy położonej, jak mu się wydawało, gdzieś w Marylandzie. Znajdował się w małej sypialni na pierwszym piętrze, ubrany w szpitalną koszulę, a wygląd jego odsłoniętego prawego ramienia potwierdzał wcześniejsze obawy. Miał wielokrotnie wstrzykiwane narkotyki – latał na Księżyc, jak określali to ci, którzy zajmowali się ich rozprowadzaniem. Został poddany psychicznej formie gwałtu, jego umysł prześwietlono na wylot i wywrócono na drugą stronę, najskrytsze myśli i tajemnice zostały wywabione na powierzchnię działaniem środków chemicznych i dokładnie zbadane.
Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że skutki tych zabiegów mogą okazać się fatalne, natomiast zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego jeszcze żyje. Największe obawy budził w nim fakt, że jest traktowany z takimi honorami. Dlaczego strażnik w debilnej, czarnej masce na twarzy jest taki grzeczny, a jedzenie smaczne i obfite? Wyglądało na to, że obecnie jego dręczycielom zależało przede wszystkim na tym, by jak najszybciej odzyskał siły, poważnie nadwątlone przedawkowaniem narkotyków, i poczuł się możliwie wygodnie w tych nadzwyczajnych warunkach. Dlaczego?
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł zamaskowany strażnik. Był to niski, krępy mężczyzna mówiący z akcentem kojarzącym się Panovowi z północno- wschodnimi stanami czy po prostu z Chicago. W innych okolicznościach mężczyzna sprawiałby komiczne wrażenie, gdyż jego masywna głowa była zbyt duża na wąską, czarną maskę, która i tak z pewnością nie utrudniłaby ewentualnej identyfikacji, ale w obecnej sytuacji w jego wyglądzie nie sposób było dostrzec nic zabawnego, a uniżona służalczość wywoływała wręcz dreszcz niepokoju. Przez ramię miał przewieszone ubranie Panova.
– Dobra, doktorku, wskakuj w te ciuchy. Dopilnowałem, żeby wszystko uprali i wyprasowali, nawet gatki. Co ty na to?
– Chcesz powiedzieć, że macie tu własną pralnię?
– Gdzie tam, zawozimy wszystko do… O nie, nie złapiesz mnie tak łatwo, doktorku! – Strażnik pokazał w uśmiechu żółtawe zęby. – Myślisz, że jesteś strasznie sprytny, co? Chciałeś wyciągnąć ze mnie, gdzie jesteśmy?
– Zapytałem tylko z ciekawości.
– Jasne. Mam takiego siostrzeńca, co też ciągle zadaje z ciekawości pytania, na które ani mi się śni odpowiadać. Na przykład: "Wujku, a jak udało ci się wepchnąć mnie na Akademię?". Ha! Jest lekarzem, tak jak ty. I co na to powiesz?
– Powiem, że brat jego matki jest bardzo uczynnym człowiekiem.
– A co miałem robić? Ubieraj się, doktorku, bo jedziemy na małą przejażdżkę. – Strażnik podał Panovowi ubranie.
– Przypuszczam, że byłoby z mojej strony głupotą pytać dokąd – powiedział Mo, zdejmując szpitalną koszulę i wciągając slipy.
– Racja.
– Ale na pewno mniejszą głupotą od tej, jaką popełnił twój siostrzeniec nie mówiąc ci o pewnych objawach, którymi na twoim miejscu natychmiast bym się zainteresował – zauważył Mo, jakby nigdy nic zapinając spodnie.
– O czym ty mówisz?
– Być może o niczym – odparł Panov, zakładając koszulę, po czym usiadł na krześle, żeby wciągnąć skarpetki. – Kiedy widziałeś się ostatnio ze swoim siostrzeńcem?
– Parę tygodni temu. Dałem mu trochę forsy, żeby miał na ubezpieczenie. Cholera, te matki są jak pijawki! A czemu pytasz?
– Jestem ciekaw, czy coś ci wtedy powiedział.
– O czym?
– O twoich ustach. – Mo nachylił się, żeby zawiązać sznurowadła. – Nad szafką wisi lustro. Idź i sobie obejrzyj.
– Co mam obejrzeć? – Capo subordinato podszedł szybko do lustra.
– Uśmiechnij się.
– Do kogo?
– Do siebie. Widzisz? Masz żółte zęby i blade dziąsła, wyraźnie cieńsze u góry.
– I co z tego? Zawsze takie były…
– Może to nic poważnego, ale powinien zwrócić na to uwagę.
– Na co, do jasnej cholery?
– Ameloblastoma jamy ustnej. Prawdopodobnie, choć nie na pewno.
– Co to jest, do diabła? Rzadko myję zęby i prawie wcale nie chodzę do dentysty, bo to wszystko rzeźnicy.
– Chcesz przez to powiedzieć, że od jakiegoś czasu nie byłeś u dentysty ani u chirurga szczękowego?
– Nie, bo co? – Capo ponownie wyszczerzył zęby do lustra.
– Może właśnie dlatego twój siostrzeniec nic ci nie powiedział…
– Jak to?
– Pewnie myśli, że chodzisz regularnie na kontrole, i wolał, żeby ci to wyjaśnił specjalista. – Mo wstał, zawiązawszy sznurowadła.
– Nie rozumiem.
– Cóż, jest ci wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobiłeś, więc nic dziwnego, że nie chciał ci o tym mówić.
– O czym, do diabła? – Strażnik odwrócił się raptownie od lustra.
– Być może się mylę, ale moim zdaniem powinieneś jak najszybciej zgłosić się do dentysty. – Mo wciągnął marynarkę. – Jestem gotów – oznajmił. – Co teraz?
Capo subordinato, z czołem zmarszczonym od nadmiaru myśli i podejrzeń, wyciągnął z kieszeni dużą, czarną chusteczkę.
– Przykro mi, doktorku, ale muszę zawiązać ci oczy.
– Żebym nie widział, jak strzelacie mi w głowę?
– Nie, doktorku. Jesteś dla nas zbyt cenny.
Cenny? – zapytał retorycznie capo supremo w swoim luksusowym brooklyńskim apartamencie. – To za mało powiedziane. Ten Żydek ma wartość świeżo odkrytej dziewiczej żyły złota. Wysłuchiwał zwierzeń największych szych z Waszyngtonu. Jego kartoteka jest warta tyle, co całe Detroit.
– Nigdy nie uda ci się do niej dotrzeć, Louis – odparł ubrany w kosztowny garnitur mężczyzna w średnim wieku, siedzący naprzeciwko gospodarza. – Schowają ją tak głęboko, że nic nie poradzisz.
– Pracujemy nad tym, panie Park Avenue. Powiedzmy – tylko powiedzmy – że jednak ją mamy. Ile byłbyś gotów za nią zapłacić?
Na twarzy gościa pojawił się powściągliwy, arystokratyczny uśmiech.
– Detroit? – zapytał.
– Va bene! Podobasz mi się, masz poczucie humoru. – Mafioso natychmiast spoważniał, a jego rysy zastygły na wzór nieruchomej, budzącej odrazę maski. – Za tego Bourne'a- Webba dalej obowiązuje cena pięciu baniek, zgadza się?
– Plus premia.
– Nie lubię premii, panie prawniku. Bardzo ich nie lubię.
– Możemy z tym pójść gdzie indziej. Nie jesteście jedyni w tym mieście.
– Proszę mi pozwolić, że coś panu wyjaśnię, signor avvocato. W wielu sprawach my – wszyscy my – jesteśmy naprawdę jedyni w tym mieście. Tyle tylko że nigdy nie odbieramy tego rodzaju roboty innym rodzinom, bo to są bardzo osobiste sprawy i powodują potem wiele nieporozumień.
– Nie chcesz się dowiedzieć, o jaką premię chodzi? Nie wydaje mi się, żebyś miał jakieś zastrzeżenia.
– Strzelaj.
– Byłbym ci wdzięczny, gdybyś użył innego słowa…
– W takim razie, wal.
– Chodzi o dodatkowe dwa miliony dolarów, które otrzymacie za żonę Webba i jego przyjaciela Conklina.
– Załatwione, panie Park Avenue.
– To dobrze. Przejdźmy więc do następnej sprawy.
– Chcę porozmawiać o tym Żydku…
– Dojdziemy i do niego.
– Teraz.
– Proszę cię, nie próbuj mi rozkazywać – powiedział adwokat z jednej z firm cieszących się na Wall Street najlepszą opinią. – Naprawdę nie dorosłeś do tego, makaroniarzu.
– Ejże, farrabutto! Nie mów do mnie w ten sposób!
– Będę do ciebie mówił tak, jak uznam za stosowne… Na zewnątrz, na pokaz, jesteś supersamcem, prawdziwym macho. – Prawnik spokojnie założył nogę na nogę. – Ale w rzeczywistości sprawy mają się zupełnie inaczej, czyż nie tak? Masz bardzo miękkie serce, a zarazem twardą zupełnie inną część ciała, szczególnie dla przystojnych, młodych chłopców…
– Silenzio! – ryknął Włoch, siadając prosto na kanapie.
– Nie mam najmniejszej ochoty wdawać się w szczegóły, choć jednocześnie nie wydaje mi się, żeby w Cosa Nostra homoseksualiści cieszyli się jakimiś specjalnymi względami.
– Ty sukinsynu!
– Wiesz, kiedy byłem w Sajgonie jako młody wojskowy prawnik, broniłem pewnego kapitana, którego przyłapano flagrante delicto z wietnamskim chłopcem. Dzięki różnym sztuczkom udało mi się uchronić go przed degradacją, ale było jasne, że musi zrezygnować ze służby. Niestety, niewiele zdążył osiągnąć w życiu jako cywil, bo zastrzelił się w dwie godziny po ogłoszeniu wyroku. Był kimś, a nagle stał się całkowitym pariasem i nie mógł sobie poradzić z tym ciężarem.
– Mów, o co ci chodzi – odparł capo supremo głosem przesyconym nienawiścią.
– Dziękuję… Po pierwsze, na stoliku w przedpokoju zostawiłem kopertę. Jest w niej zapłata za doprowadzenie do tragicznych zgonów Armbrustera w Georgetown i Teagartena w Brukseli.
– Według tego żydowskiego doktorka są jeszcze dwaj, o których wiedzą: ambasador w Londynie i admirał w Kolegium Szefów Sztabu. Chcesz dorzucić nową premię?
– Może później, ale na pewno nie teraz. Obaj w ogóle wiedzą bardzo mało, a właściwie nic na temat operacji finansowych. Burton uważa nas za ultrakonserwatywną organizację weteranów rozpamiętujących bez końca hańbę, jaką zakończył się dla nas Wietnam. Można go zrozumieć, bo zawsze był oddanym patriotą. Atkinson to bogaty dyletant. Robi to, co mu każą, i nie ma o niczym najmniejszego pojęcia. Zrobiłby i robi wszystko, żeby tylko utrzymać się na stanowisku, a kontaktował się jedynie z Teagartenem… Conklin trafił w dziesiątkę, jeśli chodzi o Swayne'a, Armbrustera, Teagartena i oczywiście DeSole'a, ale tamci dwaj to tylko kukły. Zastanawiam się, jak to było możliwe…
– Kiedy się o tym dowiem, a na pewno się dowiem, powiem ci. Całkiem gratis.
Prawnik uniósł wysoko brwi.
– Jak mam to rozumieć?
– Dojdziemy do tego. Masz coś jeszcze?
– Dwie rzeczy, obie bardzo ważne, a pierwsza to prezent ode mnie. Pozbądź się swojego młodego przyjaciela. Bywa tam, gdzie nie powinien, i szasta pieniędzmi na lewo i prawo. Doszły do nas słuchy, że chwali się swoimi znajomościami. Nie wiemy, co jeszcze rozpowiada ani co wie i w jaki sposób to sobie poskładał, ale bardzo nas to martwi. Wydaje mi się, że ciebie także powinno to martwić.
– Il prostituto! – ryknął Louis, uderzając pięścią w wyściełaną poręcz kanapy. – Il pinguino! Jest już martwy!
– Rozumiem, że to miało być podziękowanie. Druga sprawa jest znacznie bardziej ważna, szczególnie dla nas. Chodzi o dom Swayne'a w Manassas. Prawnik Swayne'a, a jednocześnie nasz prawnik, nie mógł nigdzie znaleźć jego osobistego notatnika. Stał na półce, oprawiony tak samo jak książki. Ten, kto go zabrał, musiał dokładnie wiedzieć, czego szuka.
– Jaki to ma związek ze mną?
– Ogrodnik był waszym człowiekiem. Umieszczono go tam, żeby wykonał swoje zadanie. Jedyny numer telefonu, jaki mu podano, to był numer DeSole'a.
– I co z tego?
– Po to, by osiągnąć cel, to znaczy upozorować w sposób przekonujący samobójstwo Swayne'a, musiał przez dłuższy czas śledzić każdy jego ruch. Sam mi to tłumaczyłeś aż do znudzenia, wyjaśniając, dlaczego zażądaliście tak potwornych pieniędzy. Nietrudno wyobrazić go sobie zaglądającego przez okno do gabinetu Swayne'a, gdzie miało nastąpić samobójstwo. Prędzej czy później wasz człowiek musiał zauważyć, że generał zdejmuje z półki tę samą książkę, zapisuje coś w niej, po czym odstawia na miejsce. Na pewno zaintrygowało go to i doszedł do wniosku, że ta książka przedstawia wielką wartość. Tak samo pomyślałbyś ty i pomyślałbym ja. A więc, gdzie ona jest?
Mafioso podniósł się powoli z kanapy.
– Posłuchaj, avvocato, znasz masę gładkich słów, które wpychasz mi jako dowody, ale my nie mamy żadnej takiej książki, a w dodatku ja mogę ci to udowodnić! Gdybym ją miał i gdyby było w niej coś, co mogłoby przypiec ci dupę, trzymałbym ją teraz o tu, w tej ręce, i podtykał ci pod nos, capisce?
– To nawet dość logiczne – przyznał starannie ubrany adwokat. Kipiący wściekłością capo wrócił na swoje poprzednie miejsce na kanapie. – Flannagan… – dodał w zamyśleniu. – Oczywiście, to musiał być Flannagan. On i ta jego cholerna fryzjerka załatwili sobie polisę ubezpieczeniową, niewykluczone, że za pomocą małego szantażu. Szczerze mówiąc, od razu się uspokoiłem. Nigdy nie będą mogli z tego skorzystać, bo natychmiast zwróciliby na siebie uwagę. Przyjmij moje przeprosiny, Louis.
– Skończyłeś już?
– Chyba tak.
– W takim razie zajmijmy się tym Żydkiem.
– O co chodzi?
– Jak ci powiedziałem, to żyła złota.
– Bez jego kartoteki daleko mu do dwudziestu czterech karatów.
– Mylisz się. – Louis pokręcił głową. – Wspomniałem już Armbrusterowi, zanim stał się dla was niewygodny, że my też mamy lekarzy, i to specjalistów w każdej dziedzinie, łącznie z tym, co nazywają "reakcjami motorycznymi" i, uważaj, "wymuszonym uruchamianiem procesów przypominania w warunkach ścisłej zewnętrznej kontroli"… Dokładnie to sobie zapamiętałem. To tak samo, jakby ci przystawili pistolet do głowy, tylko że nawet gdy by coś się stało, to nie ma ani kropli krwi.
– Przypuszczam, że opowiadasz mi o tym w jakimś konkretnym celu?
– Możesz na to postawić swoją kartę członka klubu golfowego. Właśnie przenosimy doktorka do specjalnego domu opieki w Pensylwanii, gdzie trafiają tylko najbogatsi starcy, żeby w spokoju wyciągnąć nogi.
– Zapewne jest tam doskonałe wyposażenie, świetnie wyszkolony personel, a teren patrolują uzbrojeni strażnicy…
– Jasne. Sporo ludzi z waszej sfery decyduje się…
– Lepiej przejdź od razu do rzeczy – przerwał mu adwokat, spoglądając na złotego roleksa. – Mam niedużo czasu.
– Znajdź go trochę, bo warto. Według tego, co mówią moi specjaliści – zwracam ci uwagę, że specjalnie użyłem słowa "moi" – nasz pacjent jest co czwarty lub piąty dzień "wystrzeliwany na Księżyc" – Bóg mi świadkiem, że to ich określenie, nie moje. W przerwach opiekują się nim najlepiej, jak tylko można, karmią, pozwalają się wysypiać, badają i w ogóle… Musimy bardzo dbać o nasze ciała, czyż nie tak, avvocato?
– Niektórzy grywają w tym celu w squash [3].
– Proszę mi wybaczyć, panie Park Avenue, ale ja nie gram w dynię, tylko ją jadam.
– Te różnice kulturowe i językowe… Wciąż dają się we znaki, prawda?
– Owszem, ale to nie pańska wina, consigliere.
– Istotnie. Zwykle ludzie tytułują mnie adwokatem.
– Daj mi trochę czasu. U nas byłbyś consigliere.
– Zostało nam zbyt mało życia, Louis. Powiesz, o co ci chodzi, czy mam iść?
– Powiem, panie adwokacie… A więc, za każdym razem, kiedy Żydek "leci na Księżyc", jak mówią moi specjaliści, jest w nie najgorszej formie, zgadza się?
– Przypuszczam, że to raczej periodyczne nawroty pozorów normalności, ale nie jestem lekarzem.
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pieprzysz, ale ja też nie jestem lekarzem, więc zdam się na moich specjalistów. Otóż za każdym razem, kiedy go szprycują, podsuwają mu jedno nazwisko za drugim. Większość nic dla niego nie znaczy, ale wreszcie trafia się jedno, potem drugie i trzecie. Robią wtedy coś, co nazywają sondą – wyciągają z niego po kawałeczku informacje na temat tego faceta, żeby mieć coś, czym można by go nastraszyć, gdyby zaszła taka konieczność. Nie zapominaj, że żyjemy w nerwowych czasach, a doktorek leczy najgrubsze ryby w Waszyngtonie, wszystko jedno, z rządu czy nie. I co pan o tym myśli, panie adwokacie?
– To rzeczywiście niezwykłe – wycedził gość, nie spuszczając oka z capo supremo. – Mimo wszystko znacznie lepsza byłaby jego kartoteka.
– Jak już wspomniałem, pracujemy nad tym, ale będziemy jeszcze potrzebować trochę czasu, a to jest teraz, immediato. Powinien dotrzeć do Pensylwanii za kilka godzin. Chcesz ubić interes? Tylko ty i ja, nikt więcej.
– O co chodzi? O coś, czego nie masz i być może nigdy nie będziesz miał?
– Daj spokój! Za kogo mnie uważasz?
– Jestem pewien, że nie chciałbyś wiedzieć…
– Przestań chrzanić. Powiedzmy, że spotkamy się za dzień lub dwa, a może za tydzień, i wtedy dostarczę ci listę ludzi, którzy mogliby cię interesować, a o których będę miał informacje… takie, jakich nie dałoby się uzyskać w żaden tradycyjny sposób. Wybierzesz jednego lub dwóch, albo żadnego, więc niczym nie ryzykujesz. Umowa jest tylko między nami dwoma. Oprócz nas sprawę będą znać tylko mój główny specjalista i asystent. Oni nie znają ciebie, a ty ich.
– Robota na boku, jak dawniej?
– Nie jak dawniej, tylko jak teraz. Wysokość zapłaty uzależnię od wagi informacji. Może to będzie zaledwie tysiąc lub dwa, może dwadzieścia, a może zupełnie gratis, któż to może powiedzieć? Będę grał fair, bo zależy mi na tobie, capisce?
– To bardzo interesujące.
– Wiesz, co myśli mój specjalista? Że moglibyśmy rozpocząć działalność na własną rękę, tylko najpierw trzeba by dogadać się z paroma łebskimi facetami, najlepiej, żeby mieli znajomości w Senacie albo nawet w Białym Domu…
– Rozumiem, ale muszę już iść – przerwał mu prawnik, wstając z fotela. – Przynieś mi tę listę, Louis.
Ruszył w kierunku niewielkiego, wyłożonego marmurem przedpokoju.
– Nie miał pan ze sobą teczki, signor avvocato? – zapytał capo, podnosząc się z kanapy.
– Żeby uruchomić alarm, który masz zainstalowany przy wejściu?
– Cóż zrobić, świat jest pełen przemocy…
– Pierwsze słyszę.
Kiedy prawnik opuścił apartament, zamykając za sobą drzwi, Louis rzucił się do biurka, o mało nie zwalając z niego staromodnego, wykonanego z kości słoniowej telefonu. Jak zwykle minęło trochę czasu, zanim zdołał zdjąć jedną ręką słuchawkę, przytrzymać nią podstawkę, a drugą wykręcić numer.
– Cholerny rupieć! – mruknął. – Cholerny, pieprzony dekorator… To ty, Mario?
– Witaj, Lou – odparł przyjemny głos z New Rochelle. – Na pewno dzwonisz, żeby złożyć życzenia urodzinowe Anthony'emu?
– Komu?
– Mojemu małemu. Kończy dzisiaj piętnaście lat, czyżbyś zapomniał? Cała rodzina jest teraz w ogrodzie. Bardzo nam ciebie brakuje, kuzynie. Lou, żebyś widział nasz ogród w tym roku! Jestem prawdziwym artystą.
– Niewykluczone, że także kimś jeszcze.
– Proszę?
– Kup Anthony'emu prezent i prześlij mi rachunek. Może być jakaś dziwka, bo to już przecież mężczyzna.
– Jesteś niemożliwy, Lou. Wiesz, mam tyle spraw…
– Teraz jest ważna tylko jedna sprawa, Mario, i lepiej, żebyś powiedział mi prawdę, bo jak nie, to ją z ciebie wyciągnę!
W słuchawce zapadła na chwilę cisza.
– Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie, cugino – rozległ się wreszcie przyjemny głos płatnego mordercy.
– Może tak, a może nie. Z posiadłości tego generała w Manassas zginęła książka. Bardzo cenna książka.
– A więc jednak to zauważyli?
– Do cholery, masz ją?!
– Miałem, Lou. Chciałem dać ci ją w prezencie, ale nic z tego nie wyszło.
– Jak to? Zostawiłeś ją w taksówce czy co?
– Nie, ratowałem swoje życie. Ten wariat Webb porozrzucał wszędzie flary i walił do mnie na podjeździe jak na strzelnicy. Drasnął mnie, a kiedy upadłem, ta cholerna książka wyleciała mi z ręki. Właśnie wtedy przyjechała policja, więc tylko ją podniósł i popędził do bramy.
– Więc Webb ją ma?
– Chyba tak.
– Święty Jezu na trampolinie!…
– Coś jeszcze, Lou? Właśnie zapalamy świeczki na torcie.
– Tak. Mario, chyba będę cię potrzebował w Waszyngtonie. Chodzi o ważniaka bez stopy, ale za to z książką.
– Chwileczkę, cugino, przecież znasz moje zasady, prawda? Zawsze miesiąc przerwy między zleceniami. Ile czasu zajęło mi Manassas? Sześć tygodni, prawda? A w maju, w Key West, ile to było? Trzy, prawie cztery tygodnie. Nie wolno mi dzwonić, nie wolno mi wysłać głupiej kartki… Nie, Lou, potrzebuję tego miesiąca. Jestem to winien Angie i dzieciom. Nie mam zamiaru być ojcem na przychodne. Muszą mieć wzorową rodzinę, rozumiesz?
– Zacznij pisać poradniki! – parsknął wściekle Louis i odwiesił z trzaskiem słuchawkę po to tylko, by zaraz złapać aparat, który przewrócił się na biurko; na żółtawej obudowie pojawiła się wyraźna rysa.
– Najlepszy fachowiec w branży, a ma fioła… – mruknął capo supremo, wykręcając kolejny numer. Kiedy z drugiej strony ktoś podniósł słuchawkę, gniew natychmiast zniknął z jego głosu. – Witaj, Frankie. Jak się miewa mój najbliższy przyjaciel?
– A… Cześć, Lou- odpowiedział mu niepewnie delikatny falset z kosztownego apartamentu w Greenwich Village. – Mogę zadzwonić do ciebie za dwie minuty? Właśnie odprowadzam mamę do taksówki. Zaraz wrócę, zgoda?
– Oczywiście. Za dwie minuty.
Matka? Dziwka! Il pinguino! Louis podszedł do marmurowego, wyposażonego w lustro baru, nad którym unosiły się dwa różowe aniołki. Nalawszy niemal pełną szklankę, pociągnął kilka głębokich, uspokajających łyków. Po chwili zadzwonił wiszący przy barze telefon.
– Tak? – powiedział, ostrożnie trzymając w dłoni również delikatną, bo tym razem kryształową, słuchawkę.
– To ja, Lou. Już odprowadziłem mamę.
– Dobry z ciebie chłopiec, Frankie. Zawsze pamiętaj o mamie.
– Oczywiście, Lou. Ty mnie tego nauczyłeś. Powiedziałeś mi, że urządziłeś swojej mamie najwspanialszy pogrzeb, jaki widziano w East Hartford.
– Tak, bo kupiłem cały ten ich pieprzony kościół.
– To naprawdę miłe.
– A może zajęlibyśmy się czymś rzeczywiście miłym, co? Miałem okropny dzień, Frankie. Wiesz, o czym myślę?
– Jasne, Lou.
– Mam straszną ochotę. Muszę się odprężyć. Przyjedź do mnie, Frankie.
– Zaraz wsiadam do taksówki, Lou.
Prostituto! To będzie ostatnia usługa, jaką odda mu Frankie Duża Buźka.
Znalazłszy się na ulicy, starannie ubrany adwokat ruszył na południe, minął dwie przecznice, skręcił na wschód, minął jeszcze jedną i wreszcie dotarł do limuzyny czekającej na niego przed inną, równie wspaniałą rezydencją. Mocno zbudowany kierowca w średnim wieku pogrążony był w przyjacielskiej pogawędce z umundurowanym portierem, któremu wręczył najpierw suty napiwek. Ujrzawszy swojego pracodawcę, podszedł szybko do samochodu i otworzył tylne drzwi. Kilka minut później limuzyna sunęła w kolumnie pojazdów zmierzających w kierunku mostu.
Adwokat rozpiął pasek ze skóry aligatora, nacisnął w dwóch miejscach sprzączkę, wydostał spod niej mały, cienki prostokącik i zapiął z powrotem pasek. Uniósłszy prostokącik pod światło, przyglądał się przez chwilę zatopionemu w nim miniaturowemu urządzeniu rejestrującemu, tak nowoczesnemu, że uchodziło uwagi nawet najbardziej wyrafinowanych czujników, po czym nachylił się w stronę kierowcy.
– William…
– Tak, sir? – Szofer spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał wyciągniętą rękę swego pracodawcy. Sięgnął do tyłu.
– Zabierz to do domu i przegraj na kasetę, dobrze?
– Tak jest, panie majorze.
Adwokat z Park Avenue opadł z powrotem na siedzenie i uśmiechnął się do siebie. Od tej chwili miał Louisa w garści. Capo supremo nie powinien podejmować się roboty na boku, która mogła boleśnie ugodzić w interesy rodziny, nie mówiąc już o tym, że pewne seksualne upodobania były dla mafii nie do zaakceptowania…
Morris Panov siedział z zawiązanymi oczami obok kierowcy; capo subordinato skrępował mu ręce tak luźno, jakby zdawał sobie sprawę, że jest to zupełnie niepotrzebne. Strażnik przerwał milczenie po mniej więcej trzydziestu minutach jazdy.
– To ma być jakiś specjalny dentysta? – zapytał.
– Tak. Taki, który przeprowadza operacje we wnętrzu jamy ustnej i zajmuje się problemami związanymi z zębami i dziąsłami.
Cisza. Siedem minut później:
– Jakimi problemami?
– Różnymi. Od zwykłych infekcji i usuwania korzeni, do poważniejszych zabiegów, zwykle dokonywanych we współpracy z onkologiem.
Cisza. Cztery minuty później:
– A co to za amelo cośtam?
– Rak jamy ustnej. Jeśli zauważy się go w porę, można się go pozbyć, usuwając niewielki fragment tkanki, ale jeśli nie… można stracić nawet całą szczękę.
Panov poczuł, jak samochód zatańczył przez chwilę na drodze. Cisza. Półtorej minuty później:
– Myślisz, że ja mam coś takiego?
– Jestem lekarzem, nie dzwonkiem alarmowym. Zauważyłem pewne objawy, ale nie postawiłem diagnozy.
– Więc nie pieprz, tylko ją postaw!
– Nie mam odpowiednich kwalifikacji.
– Gówno prawda! Jesteś lekarzem, nie? Prawdziwym, a nie jakimś bubkiem, który wszystkim tak gada, a nie ma żadnego papierka, gdzie by to było napisane?
– Jeśli chodzi ci o to, czy skończyłem akademię, to owszem, skończyłem.
– Więc zbadaj mnie!
– Nie mogę. Mam zawiązane oczy.
Panov poczuł, jak grube paluchy strażnika ściągają mu z głowy chustkę. Półmrok, panujący we wnętrzu samochodu, udzielił Mo odpowiedzi na gnębiące go od kilkunastu minut pytanie: w jaki sposób można podróżować z pasażerem mającym zawiązane oczy i nie zwracać niczyjej uwagi? W tym samochodzie nie stanowiło to żadnego problemu; z wyjątkiem przedniej, wszystkie szyby były nawet nie przyćmione, ale niemal matowe, co oznaczało, że z zewnątrz naprawdę były matowe. Nikt nie mógł zobaczyć, co się dzieje we wnętrzu.
– No, patrz!
– Na co?
Capo subordinato przekręcił groteskowo głowę w kierunku Panova i starając się nie spuszczać wzroku z drogi, rozdziawił szeroko usta.
– Mów, co widzisz! – ponaglił go.
– Okropnie tu ciemno – odparł Mo, zobaczywszy przez przednią szybę właściwie już wszystko, co chciał. Jechali boczną drogą, tak krętą i wąską, że ledwo zasługiwała na miano prawdziwej drogi. Bez względu na to, dokąd go wieziono, z pewnością nie wybrano najkrótszej trasy.
– Więc otwórz to pieprzone okno! – ryknął strażnik, nie odwracając głowy i rzucając z ukosa rozpaczliwe spojrzenia na drogę. Z szeroko otwartymi ustami przypominał karykaturę wymiotującego wieloryba. – Tylko mów prawdę! Połamię temu sukinsynowi wszystkie palce! Będzie mógł operować łokciami… A mówiłem durnej siostrzyczce, że nic z niego nie będzie! Wciąż tylko siedział z nosem w książkach, nie chodził na żadne akcje ani nic w tym rodzaju…
– Gdybyś przestał choć na chwilę gadać, może mógłbym się dokładniej przyjrzeć – powiedział Panov. Przez opuszczoną boczną szybę widział tylko migające drzewa i gęste krzewy. Należało wątpić, czy droga, którą jechali, była w ogóle zaznaczona na mapach. – O, tak już lepiej – mruknął, unosząc luźno związane ręce do twarzy strażnika, lecz patrząc cały czas przed siebie. – O, mój Boże! – wykrzyknął nagle.
– Co?! – wrzasnął przeraźliwie capo.
– Ropa! Wszędzie ropne wrzody, szczególnie na migdałach. Najgorsze, co może być.
– Jezu! – Samochód zatańczył ponownie, reagując na nagły ruch roztrzęsionych, trzymających kierownicę dłoni.
Duże drzewo, z przodu, po lewej stronie pustej drogi! Morris Panov chwycił za kierownicę i naparł całym ciężarem ciała, skręcając ją w lewo, a na ułamek sekundy przed uderzeniem puścił ją i skulił się na siedzeniu jak embrion, zakrywając głowę rękami.
Uderzenie było potwornie silne. Kiedy przebrzmiał ogłuszający trzask pryskającego szkła i zgrzyt dartego metalu, rozległ się syk buchającej przez rozbite cylindry pary i szmer rozprzestrzeniającego się pod wrakiem ognia, który wkrótce powinien dotrzeć do zbiornika z benzyną. Nieprzytomny strażnik jęczał słabo, a z rozciętej skóry na jego twarzy sączyła się powoli krew. Panov wydobył go z rozbitego samochodu i odciągnął najdalej, jak mógł; w chwilę potem nastąpiła eksplozja paliwa.
Siedząc na wilgotnej trawie, Morris poczekał, aż jego oddech wróci do jakiej takiej normy, a następnie, czując w dalszym ciągu na karku ołowiany ciężar strachu, pozbył się więzów i usunął z twarzy nieprzytomnego capo większość ostrych fragmentów szkła. Uporawszy się z tym zadaniem, sprawdził, czy kości są całe – prawa ręka i lewa noga sprawiały wrażenie złamanych – po czym na znalezionym w kieszeni strażnika listowym papierze z nadrukiem jakiegoś zupełnie mu nie znanego hotelu napisał diagnozę. W kieszeni znajdował się także pistolet, ale był zbyt ciężki i nieporęczny, żeby brać go ze sobą.
Wystarczy. Wierność przysiędze Hipokratesa także powinna mieć granice.
Panov przeszukał pozostałe kieszenie strażnika, zdumiony ilością znalezionych pieniędzy – ponad sześć tysięcy dolarów – i praw jazdy – pięć sztuk, każde wystawione w innym stanie i na inne nazwisko. Zabrał pieniądze i dokumenty, żeby przekazać je Conklinowi, ale zostawił nietknięte wszystkie inne przedmioty, znajdujące się w portfelu. Były wśród nich fotografie dzieci, wnuków i rozmaitych kuzynów, w tym także zdjęcie młodego chirurga, który dzięki pomocy wuja zdobył medyczne wykształcenie. Ciao, amico, pomyślał Mo. Wypełzł na drogę, wstał i otrzepał ubranie, usiłując odzyskać wygląd szanowanego obywatela.
Zdrowy rozsądek nakazywał udać się na północ, w kierunku, w którym jechali. Powrót na południe był nie tylko bezsensowny, ale także wiązał się z poważnym niebezpieczeństwem. Nagle pewna myśl uderzyła go jak obuchem;
Dobry Boże! Czy ja naprawdę zrobiłem to, co zrobiłem?
Zaczął się trząść, a ta część mózgu, w której ulokowała się jego psychiatryczna wiedza, podszepnęła mu, że to reakcja powstrząsowa.
Przestań chrzanić, ty durniu! To nie byłeś ty!
Ruszył przed siebie, a potem szedł, szedł i szedł. Znajdował się chyba na najbardziej bocznej ze wszystkich bocznych dróg, bo nigdzie w zasięgu wzroku nie było ani śladu cywilizacji, żadnego samochodu, domu, ruin szałasu lub starej farmy, ani choćby kamiennego muru świadczącego o tym, że kiedyś ludzie dotarli jednak na te obszary. Mo walczył ze skutkami wyczerpania spowodowanego przedawkowaniem narkotyków, pokonując uparcie milę za milą. Jak długo już szedł? Zabrali mu zegarek, jego zegarek pokazujący datę tak małymi cyferkami, że trudno było je odczytać, więc nie miał najmniejszego pojęcia, jaki to może być dzień ani która godzina. Musi znaleźć telefon i zadzwonić do Aleksa Conklina! Coś musi się wkrótce wydarzyć!
Tak też się stało.
Usłyszał narastający warkot silnika i odwrócił się raptownie. Z południa nadjeżdżał drogą czerwony samochód… Nie, nie nadjeżdżał, tylko pędził z największą możliwą prędkością. Mo rozpaczliwie zamachał ramionami, ale nic to nie dało; samochód przemknął obok niego… po czym, ku jego nieopisanej radości, gwałtownie zahamował i stanął! Mo ruszył biegiem w jego stronę, ale okazało się to niepotrzebne, gdyż kierowca włączył wsteczny bieg i cofnął pojazd, wzbijając spod buksujących kół tumany kurzu. Przez umysł Mo przebiegła błyskawicznie rada, jaką powtarzała mu przy każdej okazji jego matka: "Zawsze mów prawdę, Morris. Prawda to tarcza, którą dał nam Bóg, byśmy mogli bronić się od złego".
Panov nigdy nie zdołał całkowicie wprowadzić tej zasady w życie, ale zdawał sobie doskonale sprawę, iż w pewnych okolicznościach mogła ona mieć nieoszacowaną wartość. To była chyba jedna z takich okoliczności.
Kiedy ciężko dysząc dopadł drzwi samochodu i zajrzał do środka przez opuszczoną szybę, zobaczył za kierownicą trzydziestokilkuletnią platynową blondynkę o jaskrawo umalowanej twarzy, ubraną w wydekoltowaną bluzkę, bardziej stosowną na planie pornograficznego filmu niż na bocznej drodze w stanie Maryland. Mimo to, słysząc wciąż w uszach słowa matki, powiedział prawdę:
– Zdaję sobie sprawę, proszę pani, że sprawiam nie najlepsze wrażenie, ale zapewniam, że to jedynie pozory. Jestem lekarzem i miałem wypadek samochodowy, w którym…
– Wsiadaj, na miłość boską!
– Jestem pani niezmiernie zobowiązany.
Mo nie zdążył jeszcze dobrze zamknąć drzwi, kiedy kobieta wrzuciła bieg, nadepnęła na pedał gazu i wystartowała z rykiem silnika i szurgotem opon.
– Mam wrażenie, że trochę się pani śpieszy – zauważył uprzejmie Panov.
– Tobie też by się śpieszyło, koleś. Mam na karku starego, który goni mnie swoją ciężarówką!
– Och, doprawdy?
– Pieprzony kutas! Przez trzy tygodnie w miesiącu tłucze się po kraju i rżnie każdą dziwkę, jaką spotka, a potem wścieka się, że ja też miałam trochę przyjemności!
– Niezmiernie mi przykro.
– Będzie ci jeszcze bardziej przykro, jak nas dogoni.
– Proszę?
– Naprawdę jesteś lekarzem?
– Owszem.
– Może ubijemy interes.
– Nie rozumiem…
– Potrafisz zrobić skrobankę?
Morris Panov zamknął oczy.