Kilka minut po północy Bourne wysiadł z metra w Argenteuil. Podzielił dobę na części, czyniąc niezbędne przygotowania i jednocześnie szukając Marie; zajrzał do każdej kawiarni, sklepu i hotelu, odwiedził wszystkie miejsca będące fragmentami koszmaru, w jakim oboje uczestniczyli trzynaście lat temu. Kilkakrotnie wstrzymywał nagle oddech, widząc z daleka jakąś kobietę: tył głowy, mignięcie profilu, ciemnorude włosy – w przyćmionym świetle i tłoku wydawało mu się, że każda z nich może być jego żoną. Żadna nie była, ale dało mu to tyle, że zrozumiał dręczący go lęk, a dzięki temu mógł nad nim zapanować. To była najtrudniejsza do wytrzymania część dnia; resztę wypełniły zwykłe problemy i obawy.
Aleks! Gdzie on się podział, do cholery? Nie było go w Wirginii. Ze względu na różnicę czasu Bourne liczył na to, że Conklin zajmie się szczegółami, a przede wszystkim szybkim przekazaniem pieniędzy do Europy. Dzień pracy na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych zaczął się o czwartej po południu czasu paryskiego, natomiast dzień pracy we Francji zakończył się o piątej lub nawet wcześniej, także czasu paryskiego! Oznaczało to, że na załatwienie formalności związanych z przelaniem na konto niejakiego pana Simona w jednym z paryskich banków sumy miliona dolarów miał zaledwie niecałą godzinę, a to z kolei oznaczało, że wspomniany pan Simon musiałby pojawić się we wspomnianym, jeszcze nie wybranym, banku. W tej sprawie dużą pomoc okazał mu Bernardine. Pomoc, dobre sobie! On to po prostu załatwił.
– Przy rue de Grenelle jest pewien bank, z którego często korzystała Deuxieme. Potrfią działać naprawdę szybko i mogą przymknąć oko na brak jednego czy dwóch podpisów, ale nie robią tego za darmo, a poza tym nie ufają nikomu mającemu powiązania z naszym dobroczynnym, socjalistycznym rządem.
– Chcesz przez to powiedzieć, że niezależnie od teleksów i faksów, jeśli nie mają pieniędzy, to ci ich po prostu nie dadzą?
– Ani sou. Nawet gdyby zadzwonił sam prezydent, kazaliby mu zgłosić się po nie do Moskwy, gdzie zresztą, ich zdaniem, sam powinien się znaleźć.
– Nie mogłem nigdzie złapać Aleksa, więc ominąłem bank w Bostonie i skontaktowałem się z naszym człowiekiem na Kajmanach, gdzie Marie ulokowała większość pieniędzy. To Kanadyjczyk, a bank również jest kanadyjski. Czeka na instrukcje.
– Zaraz do niego zadzwonię. Jesteś w Pont Royal?
– Nie. Sam się do ciebie zgłoszę.
– A gdzie jesteś?
– Można chyba powiedzieć, że latam jak przestraszony i zagubiony motyl, przenosząc się z jednego znajomego miejsca w drugie.
– Szukasz jej.
– Tak. Ale to chyba nie było pytanie, prawda?
– Wybacz mi, ale mam nadzieję, że nie uda ci się jej znaleźć.
– Dziękuję. Zadzwonię do ciebie za dwadzieścia minut.
Odwiedził jeszcze jedno zapamiętane miejsce: Trocadero i pałac de Chaillot. Kiedyś strzelano do niego na jednym z tarasów, uzbrojeni mężczyźni zbiegali po nie kończących się, kamiennych schodach, by zniknąć w rozciągających się dookoła wypielęgnowanych ogrodach. Co się wtedy właściwie stało? Dlaczego zapamiętał akurat Trocadero? Bo była tu Marie. Gdzie? W którym miejscu ogromnego kompleksu? Na tarasie! Stała na tarasie, przy posągu… Jakim posągu? Kartezjusza? Racine'a? Talleyranda? Najpierw pomyślał o Kartezjuszu. Musi znaleźć tę rzeźbę.
Znalazł, ale Marie tam nie było. Spojrzał na zegarek: od rozmowy z Bernardine'em minęło prawie czterdzieści pięć minut. Tak jak ludzie z jego wspomnień popędził w dół po schodach. Do telefonu.
– Idź do Banque Normandie i zapytaj o monsieur Tabouriego. Dałem mu do zrozumienia, że niejaki monsieur Simon chce zadzwonić do swojego bankiera na Kajmanach i polecić mu dokonanie przelewu siedmiu milionów franków. Chętnie pozwoli ci skorzystać ze swojego telefonu, ale bądź przy gotowany na to, że każe ci zapłacić za rozmowę.
– Dziękuję, Francois.
– Gdzie teraz jesteś?
– Na Trocadero. To zupełne szaleństwo. Miałem przeczucie, że ją tu znajdę, ale nic z tego nie wyszło. Nawet nie wiem dokładnie, co się tu właściwie działo. Wydaje mi się, że ktoś do mnie strzelał, ale nie jestem pewien.
– Idź do banku.
Zrobił to, a w trzydzieści pięć minut po rozmowie z Kajmanami śniadoskóry, wiecznie uśmiechnięty monsieur Tabouri poinformował go, że pieniądze są do jego dyspozycji. Bourne zażądał wypłacenia siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy franków w banknotach o możliwie największych nominałach. Kiedy już jego życzeniu stało się zadość, uśmiechnięty bankier wziął go delikatnie za ramię, odprowadził na stronę – co wyglądało dość głupio, jako że w obszernym gabinecie nie było nikogo oprócz nich – i powiedział przyciszonym głosem:
– Jest możliwość korzystnego zainwestowania kapitału w nieruchomości w Bejrucie. Proszę mi wierzyć, jestem specjalistą od spraw Bliskiego Wschodu i mogę pana zapewnić, że to zamieszanie nie potrwa tam długo.
Mon Dieu, przecież w końcu wszyscy by wyginęli! Bejrut znowu stanie się Paryżem Bliskiego Wschodu. Teraz można tam kupić olbrzymie posiadłości za ułamek ceny, hotele za śmieszne kwoty!
– To brzmi interesująco. Skontaktuję się z panem w tej sprawie.
Opuścił Banque Normandie tak szybko, jakby w sejfach zalęgły się wirusy śmiertelnie niebezpiecznej choroby. Wróciwszy do hotelu Pont Royal, spróbował po raz kolejny połączyć się z Aleksem; w Wirginii dochodziła teraz pierwsza po południu, lecz mimo to ponownie usłyszał automatyczną sekretarkę, zachęcającą go głosem Conklina do pozostawienia wiadomości. Jason miał co najmniej kilka powodów, żeby tego nie robić.
A teraz znalazł się ponownie w Argenteuil. Wyszedł powoli ze stacji metra i ruszył niespiesznie w kierunku najbardziej zaniedbanej części dzielnicy, gdzie mieściło się Le Coeur du Soldat. Instrukcje, jakie otrzymał, były jasne: żadnego utykania ani obszarpanego stroju, nic, co mogłoby zwrócić na niego czyjąś uwagę. Miał się ubrać jak zwykły robotnik, stanąć przy zamkniętej bramie fabryki, oprzeć się o mur i zapalić papierosa. Powinno to nastąpić między dwunastą trzydzieści a pierwszą w nocy. Nie wcześniej i nie później.
Kiedy zapytał posłańców Santosa, dlaczego spotkanie wyznaczono na tak późną porę – uprzednio wynagrodziwszy kilkuset frankami ich fatygę – ten bardziej rozmowny powiedział:
– Santos nigdy nie opuszcza Le Coeur du Soldat.
– Wczoraj to zrobił.
– Tylko na kilka minut.
– Rozumiem. – Bourne skinął głową, ale w rzeczywistości nic nie rozumiał, mógł jedynie snuć domysły. Czy Santos był więźniem Carlosa, człowiekiem skazanym na bezustanne przebywanie w obskurnej spelunce? Było to fascynującą zagadką, jeśli wzięło się pod uwagę olbrzymią siłę barmana i jego bez wątpienia nieprzeciętny umysł.
Była dwunasta czterdzieści siedem, kiedy Jason, ubrany w dżinsy, koszulę, wytarty sweter i w czapce na głowie, dotarł do bramy nieczynnej fabryki. Wyjąwszy z kieszeni paczkę gauloise'ów, oparł się o ceglany mur i zapalił papierosa, gasząc zapałkę nieco później, niż to było konieczne. Cały czas myślał o tajemniczym Santosie, głównym łączniku w armii Szakala, jego najbardziej zaufanym współpracowniku, którego nienaganna francuszczyzna wskazywała co najmniej na studia na Sorbonie, choć przecież ten człowiek pochodził z Ameryki Łacińskiej, a dokładniej z Wenezueli, jeżeli Bourne'a nie myliło przeczucie. Fascynujące. I ten oto Santos pragnął spotkać się z nim "w pokojowych zamiarach". Brawo, amigo, pomyślał Jason. Santosowi udało się dotrzeć do ambasadora USA w Londynie i zadać mu pytanie, które musiało wywrzeć na dyplomacie wstrząsające wrażenie. Atkinson nie miał innego wyboru, jak tylko potwierdzić, że wszystkie polecenia wydane przez Królową Wężów mają być natychmiast realizowane. Siła "Meduzy" była jedyną nadzieją ambasadora.
A więc Santos potrafił zmieniać swoje postępowanie, opierając się nie na emocjach czy zobowiązaniach, tylko na logicznych argumentach. Pragnął wygrzebać się z rynsztoka, a dysponując trzema milionami franków i niezliczoną ilością miejsc na świecie, w których mógłby się ukryć, miał na to wreszcie poważne szansę. Jego bystry umysł kazał mu się nad tym zastanowić. W życiu zdarzają się czasem okazje tworzące zupełnie nowe możliwości i taka okazja zdarzyła się właśnie łącznikowi i wasalowi Szakala, być może przeżywającemu poważny kryzys uczuć wobec swego dotychczasowego pana i władcy. Dlatego Bourne, wiedziony instynktem, zwrócił uwagę Santosa na tę alternatywę. "Mógłbyś wyjechać, zniknąć… Zamożny człowiek, wolny od trosk i kłopotów…" Kluczowymi słowami były "wolny" i "zniknąć" i oczy Santosa zareagowały na nie w odpowiedni sposób. Był gotów skusić się na przynętę w postaci trzech milionów franków, a Bourne nie miał nic przeciwko temu, żeby pozwolić mu przegryźć żyłkę i odpłynąć.
Jason spojrzał na zegarek; minęło piętnaście minut. Nie ulegało wątpliwości, iż ludzie Santosa przeszukują teraz pobliskie uliczki, dokonując ostatniej inspekcji przed pojawieniem się ich chlebodawcy. Myśli Bourne'a wróciły na krótko do Marie i przeczucia, jakie tknęło go na Trocadero, a także do słów starego Fontaine'a, usłyszanych na Wyspie Spokoju, kiedy razem obserwowali z poddasza teren pensjonatu, czekając na pojawienie się Carlosa. "On jest blisko, czuję to. Tak samo, jak czuję nadejście burzy". Podobne, ale jednocześnie jakby odwrotne odczucia miał Jason na Trocadero… Wystarczy! Teraz liczą się tylko Santos i Szakal!
Punktualnie o pierwszej w zaułku pojawili się dwaj posłańcy, którzy wcześniej przyszli do hotelu Pont Royal.
– Santos chce się z tobą zobaczyć – oznajmił ten bardziej wymowny.
– Nigdzie go nie widzę.
– Masz pójść z nami. On nigdy nie wychodzi z Le Coeur du Soldat.
– Jak sądzicie, dlaczego mi się to nie podoba?
– Nie masz powodu, żeby tak myśleć. Ma pokojowe zamiary.
– Ale pewnie nie zapomniał wziąć ze sobą noża?
– Nigdy nie nosi noża ani żadnej innej broni.
– Miło to słyszeć. W takim razie chodźmy.
– On nie potrzebuje żadnej broni – wyjaśnił spokojnie drugi posłaniec.
Minęli oświetlone blaskiem neonu wejście i skręcili w ledwo dostrzegalne przejście między budynkami. Kiedy znaleźli się na zapleczu restauracji, Jason ujrzał ostatnią rzecz, jaką spodziewał się zobaczyć w tej dzielnicy: angielski ogród. Zajmował ogrodzony teren o wymiarach mniej więcej dziesięć na sześć metrów, pyszniąc się niesamowitymi barwami w zimnym blasku księżyca.
– Niezły widok – powiedział Jason, nie starając się ukryć zdumienia. – Ktoś musi koło tego nieźle chodzić.
– To pasja Santosa. Nikt jej nie rozumie, ale też nikt nie śmie tknąć żadnego kwiatka.
Fascynujące.
Dwaj mężczyźni zaprowadzili Bourne'a do metalowej windy poruszającej się po prowadnicach przytwierdzonych do zewnętrznej ściany budynku. Nic nie wskazywało na istnienie jakichś schodów. Kiedy z trudem zmieścili się do ciasnej klatki, milczący do tej pory posłaniec nacisnął w ciemności jakiś guzik i powiedział:
– Już jesteśmy, Santos. Kamelia. Możesz nas wciągnąć.
– Kamelia? – powtórzył ze zdziwieniem Jason.
– Teraz wie, że wszystko jest w porządku. Gdyby coś było nie tak, mój przyjaciel powiedziałby "lilia" albo "róża".
– Co wtedy by się stało?
– Lepiej niech pan o tym nie myśli. W każdym razie ja wolę o tym nie myśleć.
– Tak, oczywiście.
Winda zatrzymała się gwałtownie; małomówny posłaniec pchnął z trudem grube stalowe drzwi i Bourne znalazł się w znajomym, umeblowanym ze smakiem pokoju, w którym stały wypełnione książkami regały, obszerny fotel i pojedyncza lampa, oświetlająca siedzącego Santosa.
– Możecie już odejść, przyjaciele – powiedział do dwóch towarzyszących Jasonowi mężczyzn. – Odbierzcie swoje pieniądze od kelnera i powiedzcie mu, żeby dał Renę i temu młodemu Amerykaninowi po pięćdziesiąt franków. Niech wreszcie się wyniosą. Ciągle leją po kątach… Może im powiedzieć, że pieniądze są od przyjaciela, który wczoraj o nich zapomniał.
– Cholera! – syknął Jason.
– Zapomniałeś, prawda? – zapytał z uśmiechem Santos.
– Miałem inne sprawy na głowie.
– Tak jest, Santos!
Dwaj posłańcy nie zjechali windą, lecz wyszli przez drzwi znajdujące się po lewej stronie pokoju. Bourne spojrzał za nimi ze zdziwieniem.
– Jest tam klatka schodowa prowadząca do kuchni – wyjaśnił Santos, odpowiadając na nie zadane pytanie. – Drzwi można otworzyć tylko z tej strony… Proszę siadać, monsieur Simon. Jest pan moim gościem. Jak tam głowa?
– Dziękuję, lepiej. – Bourne usiadł na kanapie, zapadając się w miękkie poduszki; z całą pewnością nie była to pozycja pełna godności. – Rozumiem, że tym razem ma pan pokojowe zamiary.
– Część z nich dotyczy trzech milionów franków, o których pan wspominał.
– Rozumiem, że rozmowa z Londynem przyniosła zadowalające rezultaty?
– Nikt nie mógłby zmusić tego człowieka, żeby zareagował w taki sposób. Naprawdę istnieje jakaś Królowa Wężów, która wzbudza nie tylko uwielbienie, lecz także strach, co oznacza, że dysponuje ogromną siłą.
– Właśnie to starałem się panu powiedzieć.
– Teraz panu wierzę. Możemy skupić się na pańskich prośbach czy też żądaniach…
– Powiedzmy raczej wymaganiach – przerwał mu Jason.
– Dobrze, niech będą wymagania – zgodził się Santos. – Rozumiem, że ma się pan skontaktować z Kosem osobiście, bez żadnych świadków?
– To nieodzowne.
– Czy wolno mi spytać dlaczego?
– Szczerze mówiąc, i tak wie pan już zbyt dużo, więcej, niż przypuszczają moi klienci, ale przecież żadnemu z nich nie groziła utrata życia w pokoju nad restauracją w Argenteuil. Nie chcą mieć z panem do czynienia, bo zależy im na dyskrecji, a pod tym względem nie jest pan zupełnie czysty.
– Jak to? – zapytał Santos, zaciskając potężną dłoń na oparciu fotela.
– Pewien starzec usiłował ostrzec jednego z członków Zgromadzenia przed przygotowywanym na niego zamachem. To on wspomniał o Kosie i Le Coeur du Soldat. Na szczęście usłyszał to nasz człowiek i dyskretnie dał znać moim klientom, ale kto wie, ilu jeszcze starców może w każdej chwili wyga dać się o Le Coeur du Soldat i o panu…? Nie, pan nie może mieć nic wspólnego z moimi klientami.
– Nawet za pańskim pośrednictwem?
– Ja zniknę bez śladu, pan nie. Chociaż, szczerze mówiąc, na pańskim miejscu poważnie bym się nad tym zastanowił… Proszę, mam coś dla pana. – Bourne wyprostował się, signął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej gruby zwitek banknotów opasany szeroką gumką. Rzucił pieniądze Santosowi, który złapał je bez trudu. – Zaliczka w wysokości dwustu tysięcy franków. Upoważniono mnie, żebym to panu dał na dowód dobrych intencji. Pańska
rola polega wyłącznie na udzieleniu mi informacji, którą przekażę do Londynu. Niezależnie od tego, czy Kos zaakceptuje propozycję moich klientów, trzy miliony franków należą do pana.
– Ale pan może wcześniej zniknąć, czyż nie tak?
– Więc proszę mnie obserwować tak jak do tej pory. Mogę nawet podać numer rejsu, którym polecę do Londynu. Chyba trudno o bardziej uczciwą ofertę, prawda?
– Rzeczywiście trudno, ale nie jest to zupełnie niemożliwe, monsieur Simon – odparł Santos, podnosząc się z fotela i zmierzając dostojnym krokiem w kierunku małego stolika do kart, stojącego przy ścianie z lakierowanej cegły. – Może będzie pan uprzejmy tu podejść?
Jason uczynił to.
– Jest pan bardzo dokładny… – powiedział, nie starając się ukryć zaskoczenia.
– Staram się. Proszę nie mieć o to pretensji do recepcjonistów, nie zdradzili pana. Ja nie sięgam aż tak wysoko. Najlepiej współpracuje mi się ze sprzątaczkami i ludźmi z obsługi. Nie są rozkapryszeni i prawie nikt nie zwraca uwagi, jeśli któregoś dnia znikają bez śladu.
Na stoliku leżały trzy paszporty Bourne'a autorstwa Kaktusa, a także pistolet i nóż, te same, które odebrano mu poprzedniej nocy.
– Działa pan bardzo precyzyjnie, ale to chyba niczego nie wyjaśnia, prawda?
– Zobaczymy – odparł Santos. – Przyjmę teraz od pana pieniądze – jako dowód dobrych intencji – ale zamiast lecieć do Londynu, każe pan przylecieć temu człowiekowi tutaj, do Paryża. Jutro rano. Kiedy zjawi się w Pont Royal, zadzwoni pan do mnie i wtedy zabawimy się w tę samą grę co z Sowietami: wymiana więźniów na moście, w świetle reflektorów i pod lufami pistoletów.
– Oszalałeś, Santos! Moi klienci nigdy nie zgodzą się ujawnić. Właśnie straciłeś swoje trzy miliony.
– Dlaczego nie chcesz ich wypróbować? Przecież zawsze mogą kogoś podstawić, czyż nie tak? Na przykład jakiegoś niewinnego turystę nie mającego zielonego pojęcia o tym, że w jego walizce jest podwójne dno. Ponieważ będą tam tylko banknoty, przejdzie bez problemu przez kontrolę na lotnisku. Spróbuj! Tylko w ten sposób możesz osiągnąć to, na czym ci tak bardzo zależy.
– Zrobię, co będę mógł – odparł Bourne.
– Proszę, oto mój prywatny numer telefonu. – Santos podał mu przygotowaną zawczasu kartkę. – Zadzwoń, kiedy przyjedzie człowiek z Londynu. Możesz być pewien, że do tego czasu nie spuszczę cię z oka.
– Świetny z ciebie facet.
– Odprowadzę cię do windy.
Marie siedziała w łóżku, popijając gorącą herbatę i wsłuchując się w dobiegające zza okna odgłosy paryskiej ulicy. Sen był nie tylko czymś niemożliwym do pomyślenia, ale wręcz stratą czasu w sytuacji, kiedy liczyła się każda godzina. Przyleciała z Marsylii pierwszym samolotem i udała się prosto do hotelu Meurice przy rue de Rivoli, tego samego, gdzie trzynaście lat temu czekała, aż jej mężczyzna odzyska zdolność normalnego, logicznego myślenia albo straci życie, jednocześnie pozbawiając ją części jej własnego. Wtedy również zamówiła dzbanek gorącej herbaty i on do niej wrócił; teraz nieświadomie powtórzyła ten rytuał, jakby licząc na to, że znowu tak się stanie.
Boże, przecież go widziała! Na pewno się nie pomyliła, to był David! Wyszła z hotelu wczesnym przedpołudniem i rozpoczęła wędrówkę, odwiedzając miejsca, które spisała jeszcze w samolocie w takiej kolejności, w jakiej przychodziły jej na myśl, a więc chaotycznie i bez żadnego logicznego porządku. Nauczyła się tego trzynaście lat temu od Jasona Bourne'a: "Kiedy uciekasz lub polujesz, analizuj dokładnie wszystkie odczucia, ale przede wszystkim staraj się zapamiętać to, które było pierwsze. Prawie zawsze ono właśnie okazuje się najwłaściwsze".
Tak więc wędrowała od jednego miejsca do drugiego, zaczynając od alei Jerzego V, kończąc na banku przy rue Madeleine… i Trocadero. Tam właśnie wędrowała jak w transie po tarasach, szukając posągu, którego nie mogła sobie przypomnieć, potrącana przez grupy turystów podążające za krzykliwymi przewodnikami. Wszystkie wielkie posągi wyglądały tak samo w oślepiających promieniach sierpniowego słońca. Właśnie usiadła na marmurowej ławce, pamiętając jeszcze jedną prawdę objawioną jej przez Jasona Bourne'a: "Odpoczynek również jest rodzajem broni", kiedy nagle, daleko przed sobą, ujrzała mężczyznę w czapce i czarnym, wyciętym w szpic swetrze; w chwili, kiedy go zobaczyła, odwrócił się i zbiegł po szerokich schodach prowadzących na aleję Gustawa V. Znała ten krok, znała go lepiej niż ktokolwiek! Jakże często przyglądała mu się, jak usiłując się pozbyć dręczących go koszmarów, biega po uniwersyteckim stadionie. To był David! Zerwała się z ławki i popędziła za nim.
– David! David, to ja…! Jason!
Zderzyła się z przewodnikiem oprowadzającym grupę Japończyków; próbował odepchnąć ją z wściekłością, ale jej wściekłość była znacznie większa, przedarła się więc przez tłumek zdumionych skośnookich mężczyzn i kobiet, lecz nic jej to nie dało. Jej mąż zniknął. Dokąd poszedł? Do ogrodów? A może na ulicę, wypełnioną tłumem ludzi i samochodów nadciągających od Pont d'Iena? Na litość boską, dokąd?
– Jason! – krzyknęła ze wszystkich sił. – Jason, wróć!
Zaczęła ściągać na siebie uwagę ludzi. Część spoglądała na nią ze współczuciem, jakim zwykle obdarza się zawiedzionych kochanków, większość po prostu z niechęcią. Zbiegła po przeraźliwie długich schodach na ulicę i zaczęła go rozpaczliwie szukać; nie miała najmniejszego pojęcia, jak długo to trwało. Wreszcie, kompletnie wyczerpana, wróciła taksówką do hotelu, poruszając się jak we mgle, dotarła do swego pokoju i padła na łóżko, nie pozwalając jednak, żeby po jej policzkach spłynęła choćby jedna łza. Nie miała czasu na płacz, tylko na krótki odpoczynek i posiłek. Koniecznie musiała podreperować nadwątlone siły – jeszcze jedna lekcja otrzymana od Jasona Bourne'a. A zaraz potem z powrotem na ulicę kontynuować poszukiwania. Kiedy tak leżała, wpatrując się w ścianę i czując bolesny ucisk w piersi, doznała czegoś w rodzaju łagodnego uniesienia. Nie tylko ona szukała Davida; on także szukał jej. David Webb nie uciekł od niej, nawet Jason Bourne z pewnością tego nie zrobił. Po prostu nie zauważył jej, a przyczyną, dla której opuścił tak nagle Trocadero, musiało być coś zupełnie innego. Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: znalazł się tam dlatego, że jej szukał. On także szedł tropem wspomnień sprzed trzynastu lat, wiedząc, że być może gdzieś w ich gąszczu uda mu się odnaleźć żonę.
Nabrała sił, zamówiła do pokoju wczesny lunch i w dwie godziny później znowu wyszła z hotelu.
A teraz siedziała w łóżku i piła gorącą herbatę, nie mogąc się doczekać wschodu słońca. Ten dzień miał być w całości przeznaczony na poszukiwania.
Bernardine!
– Mon Dieu, jest czwarta rano, więc przypuszczam, że masz coś na prawdę ważnego do powiedzenia siedemdziesięcioletniemu starcowi…
– Mam problem.
– Wydaje mi się, że masz wiele problemów, ale to chyba mało istotna różnica. O co chodzi?
– Jestem już bardzo blisko, ale potrzeba mi podstawionego faceta.
– Byłbym ci bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał się wyrażać nieco jaśniej. To chyba jakiś amerykański termin, ten "podstawiony facet". Założę się, że macie w Langley człowieka, który nie robi nic innego, tylko siedzi i wymyśla takie określenia.
– Daj spokój, nie mam czasu na twoje bon mots.
– To ty daj spokój, przyjacielu. Wcale nie staram się błysnąć dowcipem, tylko usiłuję się obudzić… Dobrze, udało mi się usiąść i wsadzić do ust papierosa. O co ci właściwie chodzi?
– Człowiek, który ma mnie zaprowadzić do Szakala, spodziewa się, że dziś rano przyleci do mnie z Londynu pewien Anglik, przywożąc ze sobą dwa miliony osiemset tysięcy franków…
– Wydaje mi się, że dysponujesz znacznie większą sumą – przerwał mu Bernardine. – Chyba nie miałeś żadnych kłopotów w Banque Normandie?
– Żadnych. Pieniądze są na miejscu, a ten twój Tabouri to prawdziwe cudo. Usiłował sprzedać mi jakieś nieruchomości w Bejrucie.
– Tabouri to złodziej, ale Bejrut brzmi całkiem interesująco.
– Nie wygłupiaj się.
– Przepraszam. Mów, słucham.
– Jestem cały czas śledzony, więc nie mogę pójść do banku ani nie mam Anglika, który zjawiłby się z forsą w hotelu.
– Więc na tym polega twój problem?
– Tak.
– Czy miałbyś coś przeciwko rozstaniu się z, powiedzmy, pięćdziesięcioma tysiącami franków?
– Po co?
– Żeby dać je Tabouriemu.
– Raczej nie.
– Rozumiem, że podpisałeś tam jakieś dokumenty?
– Oczywiście.
– Więc podpisz jeszcze jeden, który najpierw własnoręcznie sporządzisz. Polecenie wypłacenia określonej sumy pieniędzy… Zaczekaj chwilę, muszę podejść do biurka. – W słuchawce zapadła cisza. – Allo? – przerwał ją po kilkudziesięciu sekundach głos Bernardine'a.
– Jestem, jestem.
– To cudownie – odparł uprzejmie były specjalista Deuxieme. – Posłałem go na dno wraz z jego jachtem w pobliżu Costa Brava. Był taki tłusty i apetyczny, że rekiny chyba oszalały z radości. Nazywał się Antonio Scarzi, mieszkał na Sardynii i wymieniał narkotyki na różne ważne informacje, ale ty o niczym nie wiesz, ma się rozumieć.
– Oczywiście – potwierdził Bourne i dla pewności przeliterował nazwisko.
– Zgadza się. Zaklej kopertę, zrób pieczęć z wosku, odciśnij na niej palec, po czym zostaw ją u recepcjonisty dla niejakiego pana Scarzi.
– Rozumiem. A co z Anglikiem? Do rana zostało tylko kilka godzin.
– Z Anglikiem nie będzie najmniejszych kłopotów, natomiast gorzej z tą wczesną porą… To rzeczywiście zaledwie kilka godzin. Przekazanie pieniędzy z banku do banku to teraz fraszka: wystarczy nacisnąć kilka guzików, a resztą zajmują się komputery. Zupełnie inaczej wygląda sprawa z trzema milionami franków w gotówce, bo twój znajomy na pewno nie zgodzi się na inną walutę, żeby nie wpaść przy wymianie. W dodatku potrzebne będą bank
noty o dużych nominałach, żeby nie zajęły pięciu walizek… Ten osobnik z pewnością zdaje sobie sprawę z tych wszystkich problemów.
Jason wpatrywał się intensywnie w ścianę, zastanawiając się nad tym, co usłyszał od Bernardine'a.
– Myślisz, że mnie sprawdza?
– Jestem tego pewien.
– Pieniądze mogły zostać podjęte nie w jednym, ale kilku bankach, a potem wsadzone razem z posłańcem w mały, prywatny samolot i przerzucone na drugą stronę Kanału, gdzie na jakiejś łące czekał samochód, żeby zawieźć je do Paryża.
– Bien. Oczywiście. Tyle tylko, że przygotowanie takiej operacji musi trochę potrwać, nawet jeśli zajmują się tym najbardziej wpływowi ludzie. Staraj się, żeby to nie wyglądało na zbyt proste, bo możesz wzbudzić podejrzenia. Informuj swojego łącznika o postępach i wyjaśnij powód opóźnienia, podkreślając przede wszystkim konieczność zachowania ścisłej tajemnicy. Gdyby wszystko szło jak po maśle, mógłby pomyśleć, że to pułapka.
– Rozumiem. Nic, co łatwe, nie jest wiarygodne.
– Chodzi o coś więcej, mon ami. Kameleon może wcielać się w dzień w wiele różnych postaci, ale zawsze najbezpieczniej czuje się w ciemności.
– Zapomniałeś o czymś. Co z Anglikiem?
– Spokojna głowa, kolego – odparł Bernardine i odłożył słuchawkę.
Operacja przebiegła tak gładko, jak chyba żadna z tych, jakie Bourne do tej pory przygotowywał lub których był świadkiem. Bez wątpienia przyczynił się do tego spryt zawziętego, utalentowanego człowieka, urażonego tym, że zbyt wcześnie odstawiono go na boczny tor. Podczas gdy Jason co kilka godzin dzwonił do Santosa, informując go o "rozwoju wydarzeń", Bernardine wysłał człowieka do hotelu po zapieczętowaną kopertę, a otrzymawszy ją spotkał się z monsieur Tabourim. Kilka minut po wpół do piątej po południu weteran Deuxieme wkroczył do hotelu Pont Royal ubrany w ciemny prążkowany garnitur, tak angielski, jak tylko można było sobie wyobrazić. Skierował się od razu do windy, a dotarłszy na odpowiednie piętro, zdołał po krótkich poszukiwaniach znaleźć pokój Bourne'a.
– Oto pieniądze – powiedział, stawiając na podłodze teczkę, i podszedł do baru, skąd wyjął dwie miniaturowe buteleczki dżinu, otworzył je i przelał zawartość do niezbyt czystej szklanki. – A votre sante – dodał, po czym wypił połowę drinka, odetchnął kilka razy głęboko i wychylił resztę. – Nie robiłem czegoś takiego od wielu lat.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Zawsze starałem się wysłać kogoś innego. To zbyt niebezpieczne… Tak czy inaczej, Tabouri jest po wsze czasy twoim dłużnikiem, a przy okazji udało mu się mnie przekonać, żebym zainteresował się nieruchomościami w Bejrucie.
– Co takiego?
– Ma się rozumieć, nie dysponuję takimi środkami jak ty, ale przez czterdzieści lat pracy w tym zawodzie zdążyłem się dowiedzieć, jak się zakłada konto w Genewie. Nie mogę powiedzieć, żebym był ubogim człowiekiem.
– Możesz być martwym człowiekiem, jeśli zgarną cię, jak będziesz stąd wychodził.
– Nie mam najmniejszego zamiaru na to pozwolić – oświadczył Bernardine, buszując we wnętrzu małej lodówki. – Zostanę tutaj, dopóki ty wszystkiego nie załatwisz. – Otworzył dwie kolejne buteleczki i wlał ich zawartość do szklanki. – No, może teraz moje stare serce wreszcie trochę zwolni – mruknął, podchodząc do biurka. Postawił na nim szklankę, wyjął z kieszeni garnituru dwa pistolety i trzy granaty i ułożył je rzędem na blacie. – Tak, teraz już chyba mogę się odprężyć.
– Co to jest, do diabła? – wykrzyknął ze zdumieniem Jason.
– Wydaje mi się, że wy, Amerykanie, nazywacie to środkiem odstraszającym. Choć jeśli mam być zupełnie szczery, to mam wrażenie, że i wy, i Rosjanie wyłącznie dla zabawy ładujecie masę forsy w broń, która nie działa. Ja pochodzę z innej epoki. Kiedy pójdziesz zająć się swoimi sprawami, zostawisz drzwi otwarte. Pierwszy człowiek, który wejdzie w ten wąski korytarzyk, zobaczy w mojej ręce granat. To nie jest nuklearna abstrakcja, tylko prawdziwy środek odstraszający.
– Kupuję ten pomysł – oznajmił Jason, ruszając do drzwi. – Chcę z tym jak najprędzej skończyć.
Znalazłszy się na ulicy, skręcił za najbliższy róg i, jak to uczynił niedawno przy bramie starej fabryki w Argenteuil, oparł się o mur i zapalił papierosa. Czekał, pozornie odprężony, choć jego umysł pracował na najwyższych obrotach.
Z rue du Bac wyszedł jakiś mężczyzna i podszedł do niego. Okazało się, że to rozmowny posłaniec, którego poznał minionej nocy. Prawą rękę trzymał w kieszeni marynarki.
– Gdzie pieniądze? – zapytał po francusku.
– Gdzie informacja? – odpowiedział pytaniem Bourne.
– Najpierw pieniądze.
– Nie tak się umawialiśmy. – Jason błyskawicznie złapał mężczyznę za klapy, przydusił do ściany i zacisnął na gardle żelazny uchwyt dłoni. – Wracaj i powiedz Santosowi, że kupił sobie bilet w jedną stronę do piekła! Ja nie dam się nabrać.
– Dosyć! – rozległ się przyciszony głos i nagle zza rogu wyłoniła się potężna postać Santosa. – Puść go, Simon. On nic nie znaczy. To sprawa tylko między tobą i mną.
– Myślałem, że nigdy nie opuszczasz Le Coeur du Soldat.
– Uczyniłem wyjątek specjalnie dla ciebie.
– Na to wygląda.
Bourne uwolnił posłańca, który spojrzał na swego chlebodawcę i odszedł szybko, dostrzegłszy ruch jego głowy.
– W hotelu był Anglik – stwierdził Santos, kiedy już zostali sami. – Niósł teczkę. Widziałem na własne oczy.
– Rzeczywiście, był i niósł teczkę – zgodził się Jason.
– A więc jednak Londyn skapitulował? Wygląda na to, że bardzo im zależy.
– Mogę powiedzieć tylko tyle, że stawka jest bardzo wysoka. Czekam na informację.
– Może najpierw ustalimy dalszy tryb postępowania?
– Już go ustaliliśmy. Przekazujesz mi informację, ja zawiadamiam mojego klienta i jeśli dojdzie do nawiązania zadowalającego kontaktu, wypłacam ci dwa miliony osiemset tysięcy franków.
– Co to znaczy zadowalający kontakt? Co was zadowoli? Skąd będziesz wiedzieć, że was nie oszukałem? Skąd ja mam mieć pewność, że nie będziesz chciał mnie oszukać, twierdząc, że coś poszło nie po myśli twojego klienta?
– Jesteś podejrzliwym człowiekiem, prawda?
– Bardzo podejrzliwym. W świecie, w którym żyjemy, nie ma zbyt wielu świętych, czyż nie tak?
– Chyba jednak więcej, niż przypuszczasz.
– Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Nie odpowiedziałeś na moje pytania.
– Już to robię. Skąd będę wiedział, że mnie nie oszukałeś? To proste. Będę wiedział, bo od tego jestem. Za to mi płacą, a człowiek w mojej sytuacji nie może popełnić błędu, powiedzieć przepraszam i żyć dalej, jakby nigdy nic. Zbadałem teren, dowiedziałem się tego i owego i na samym początku zadam dwa lub trzy pytania. Zapewniam cię, że wtedy wszystko będę wiedział.
– To bardzo wymijająca odpowiedź.
– W świecie, w którym żyjemy, umiejętność udzielania wymijających odpowiedzi trudno zaliczyć do wad, czyż nie tak…? Co do twoich obaw, że oszukam cię i zabiorę twoje pieniądze, to zapewniam, że nie mam najmniejszej ochoty robić sobie wrogów wśród ludzi takich jak ty ani wśród takich jak moi klienci, bo to oznacza sporo niewygód i bardzo krótkie życie.
– Doceniam zarówno twoją mądrość, jak i ostrożność – odparł Santos.
– Książki nie kłamały. Jesteś wykształconym człowiekiem.
– Nie ma to wprawdzie nic do rzeczy, ale istotnie, wiem to i owo. Pozory mylą, choć czasem potrafią pomóc… O tym, co ci teraz powiem, wiedzą tylko czterej ludzie na Ziemi, wszyscy mówiący płynnie po francusku. Od ciebie zależy, jak wykorzystasz tę informację. Jeżeli jednak piśniesz choć słowo o Argenteuil, natychmiast się o tym dowiem, a zapewniam cię, że wtedy nie opuścisz żywy hotelu Pont Royal.
– Czyżby kontakt można było nawiązać aż tak szybko?
– Przez telefon, ale zadzwonisz pod ten numer najwcześniej w godzinę po tym, jak się rozstaniemy. Jeśli się nie zastosujesz do tego warunku, również się o tym dowiem i zginiesz.
– Godzina? W porządku… Oprócz mnie numer znają tylko trzy osoby? Może ujawnisz tę z nich, którą najmniej lubisz, żebym mógł mimochodem rzucić jej nazwisko…?
Przez twarz Santosa przemknął lekki uśmiech.
– Moskwa – powiedział cicho. – Plac Dzierżyńskiego. Bardzo wysoko.
– KGB?
– Kos ma obsesję na punkcie Moskwy. Ciągle stara się tam rozbudować swoją siatkę.
Iljicz Ramirez Sanchez, pomyślał Bourne. Wyszkolony w Nowogrodzie, uznany przez Komitet za niebezpiecznego szaleńca. Szakal.
– Będę o tym pamiętał… Oczywiście, jeśli ktoś mnie zapyta. Jaki to numer?
Santos powtórzył go dwukrotnie wraz ze słowami, jakie powinien wypowiedzieć Bourne. Nie starał się ukryć zabarwionego podziwem zaskoczenia, kiedy przekonał się, że Jason niczego nie zapisuje.
– Czy wszystko jasne?
– Całkowicie. Jak mam ci dostarczyć pieniądze, jeśli wszystko potoczy się po mojej myśli?
– Zadzwoń do mnie, masz mój numer. Przyjadę do ciebie i już nigdy nie wrócę do Argenteuil.
– Życzę ci szczęścia, Santos. Coś mi podpowiada, że zasługujesz na nie.
– Jestem tego pewien. Zbyt często musiałem wychylać czarę cykuty.
– Sokrates – powiedział Jason.
– Niezupełnie. Dialogi Platona. Au revoir.
Santos odwrócił się i odszedł, a Jason ruszył w kierunku hotelu, powstrzymując się z trudem, żeby nie popędzić co sił w nogach. Biegnący człowiek ściąga na siebie uwagę, a tym samym staje się dogodnym celem – jedna z nauk katechizmu Jasona Bourne'a.
– Bernardine! – krzyknął, wpadając w wąski, kręty korytarz prowadzący do pokoju, w którym siedział weteran Deuxieme z pistoletem w jednej, a granatem w drugiej ręce. – Trafiliśmy w dziesiątkę!
– Kto wypłaca nagrodę? – zapytał Francuz, kiedy Jason zamknął za sobą drzwi.
– Ja – odparł Bourne. – Jeżeli wszystko potoczy się tak, jak powinno, będziesz mógł sporo dopisać do swojego konta w Genewie.
– Wcale na to nie liczyłem, przyjacielu. Szczerze mówiąc, nawet nie przeszło mi to przez myśl.
– Wiem, ale skoro rozdajemy pieniądze tak, jakbyśmy sami je drukowali, dlaczego masz na tym nie skorzystać?
– Istotnie, to dobry argument.
– Już za godzinę – oznajmił Jason. – A właściwie za czterdzieści trzy minuty.
– Co za czterdzieści trzy minuty?
– Przekonamy się, czy to prawda. – Bourne położył się na łóżku, wpatrując się w sufit szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. – Zapisz to, Francois. – Podyktował mu numer podany przez Santosa. – Przekup albo zaszantażuj kogo tylko chcesz, ale ustal, gdzie to jest!
– Nie wydaje mi się, żeby było w tym coś trudnego…
– Mylisz się – przerwał mu Bourne. – To tajny, zastrzeżony numer. Zna go tylko czterech ludzi z jego armii.
– W takim razie zamiast gdzieś wysoko poszukamy pomocy nisko, a dokładniej rzecz biorąc, pod ziemią, w kanałach i studzienkach telefonicznych.
Jason odwrócił raptownie głowę i spojrzał na starego człowieka.
– Nie pomyślałem o tym – przyznał.
– Nic dziwnego, w końcu nie jesteś z Deuxieme'em. Najlepszym źródłem informacji są nie biurokraci przykuci do biurek, lecz technicy i monterzy… Znam kilku. Zadzwonię wieczorem do któregoś…
– Wieczorem? – zapytał Bourne, siadając na łóżku.
– Będzie cię to kosztowało jakieś tysiąc franków, ale dostaniesz, czego chcesz.
– Nic mogę czekać aż do wieczora!
A czy możesz podjąć dodatkowe ryzyko, kontaktując się z nim w pracy? W firmach telefonicznych nikt nikomu nie ufa i pracownicy są pod stałą obserwacją. To taki socjalistyczny paradoks: robotnik odpowiada za to, co robi, ale najczęściej nie wie, przed kim.
– Zaczekaj! – wykrzyknął Jason. – Masz ich domowe numery?
– Są w książce telefonicznej.
– Więc zawiadom którąś żonę, żeby ściągnęła męża do domu. Wiesz, coś niespodziewanego, ale niegroźnego.
Bernardine skinął głową.
– Nieźle, przyjacielu. Całkiem nieźle.
Minuty łączyły się w kolejne kwadranse, podczas których emerytowany oficer Deuxieme rozmawiał po kolei z żonami znajomych pracowników firm telefonicznych, obiecując sowitą nagrodę, jeśli zrobią to, o co je prosi. Dwie odłożyły natychmiast słuchawkę, trzy odmówiły, obrzucając go uprzednio raczej mało wybrednymi epitetami, ale szósta, po zaprezentowaniu szerokiego wachlarza rynsztokowych przekleństw, zgodziła się. Żeby tylko ten szczur ściekowy, za którego wyszła za mąż, wiedział, że pieniądze będą jej, nie jego.
Minęła godzina; Jason wyszedł z hotelu i niespiesznie ruszył przed siebie ulicą. Minąwszy cztery przecznice, zobaczył budkę po drugiej stronie Quai Voltaire, nad samą Sekwaną. Na Paryż stopniowo opadała zasłona ciemności, a na brzegach rzeki i mostach zapłonęły liczne światła. Wszedłszy do pomarańczowej budki, odetchnął kilka razy głęboko, narzucając sobie spokój, jaki jeszcze niedawno wydawał mu się niemożliwy do osiągnięcia. Rozmowa, którą miał za chwilę przeprowadzić, była najważniejszą w jego życiu, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Wsunął monetę, podniósł słuchawkę i wykręcił zapamiętany numer.
– Oui? – odezwał się kobiecy głos. Oui było ostre i chrapliwe, typowo paryskie.
– Kosy krążą wysoko po niebie – powiedział Bourne, powtarzając słowa usłyszane od Santosa. – Robią wiele hałasu, z wyjątkiem jednego, który milczy.
– Skąd dzwonisz?
– Z Paryża, ale nie jestem stąd.
– Więc skąd?
– Przybyłem z miejsca, gdzie zimy są znacznie bardziej ostre niż tutaj – odparł Bourne, czując, jak jego czoło pokrywa się kropelkami potu. Spokój. Spokój! – Muszę skontaktować się z Kosem. To bardzo ważne.
W słuchawce zapadła cisza; Bourne wstrzymał oddech. A potem rozległ się inny głos – cichy i niemal równie głuchy jak to milczenie.
– Przybywasz z Moskwy?
Szakal! To był Szakal! Przez płynną, gładką francuszczyznę przebijał wyraźnie latynoski akcent.
– Tego nie powiedziałem. – Bourne starał się mówić jak Gaskończyk. – Powiedziałem tylko, że zimy są tam bardziej ostre niż w Paryżu.
– Kim jesteś?
– Kimś, komu podał ten numer i hasło ktoś, kogo bardzo poważasz. Mogę ci zaproponować największy kontrakt w twoim życiu. Zapłata nie ma znaczenia – możesz sam ją ustalić – ale wiedz, że ci, którzy są gotowi ją uiścić, należą do grona najpotężniejszych ludzi w Stanach Zjednoczonych. Kontrolują znaczną część przemysłu i instytucji finansowych, mają także dostęp do kluczowych ośrodków władzy.
– Bardzo dziwnie mówisz. Bardzo niezwykle.
– Jeżeli nie jesteś zainteresowany, mogę natychmiast zapomnieć ten numer i pójść gdzie indziej. Jestem tylko pośrednikiem. Wystarczy zwykłe "tak" lub "nie".
– Nie podejmuję zobowiązań, o których nic nie wiem, ani nie pracuję dla ludzi, których nie znam.
– Z pewnością okazałoby się, że ich znasz, gdybym mógł ci ujawnić ich nazwiska. Jednak na razie nie chodzi mi o żadne zobowiązania, tylko o twoje zainteresowanie. Jeśli odpowiedź będzie brzmiała "tak", zdradzę więcej szczegółów, jeśli "nie", po prostu zwrócę się do kogoś innego. W gazetach pisali, że jeszcze wczoraj był w Brukseli. Na pewno go znajdę. – Jason usłyszał, jak Szakal na wzmiankę o Brukseli raptownie nabiera powietrza w płuca. – A więc tak czy nie, Kosie?
Cisza, a potem głos Carlosa:
– Zadzwoń za dwie godziny.
I stuknięcie odkładanej słuchawki.
Udało się! Jason wyskoczył z budki jak z gorącej kąpieli, czując, że jest cały zlany potem. Pont Royal. Musi jak najszybciej wrócić do Bernardine'a!
– To był Szakal! – oznajmił, zamknąwszy za sobą drzwi i kierując się prosto do stojącego przy łóżku telefonu. Wyciągnął z kieszeni kartkę otrzymaną od Santosa, wykręcił numer, poczekał, aż barman podniesie słuchawkę, i powiedział:
– Potwierdzam Kosa. Teraz podaj mi jakieś nazwisko. – Umilkł na chwilę. – Zapamiętałem. Paczka będzie czekała w recepcji. Przelicz wszystko, odeślij mi paszporty i odwołaj swoje psy. Mogłyby skierować Kosa na twój trop. – Nie czekając na odpowiedź, odłożył słuchawkę.
– Numer, który mi podałeś, jest z XV dzielnicy – poinformował go weteran Deuxieme. – Wystarczyło, żeby nasz specjalista rzucił na niego okiem.
– Co teraz zrobi?
– Wróci do kanałów i poszpera dokładniej.
– Zadzwoni do nas?
– Na szczęście ma motorynkę. Powiedział, że będzie z powrotem w pracy za dziesięć minut i skontaktuje się z nami najdalej za godzinę.
– Doskonale!
– Niezupełnie. Zażyczył sobie pięć tysięcy franków.
– Dostałby i pięćdziesiąt, gdyby chciał… Co to znaczy "najdalej za godzinę"?
– Nie było cię jakieś trzydzieści pięć minut, a on zjawił się tutaj tuż po twoim wyjściu. Wynika z tego, że powinien zadzwonić w ciągu pół godziny.
Telefon zadzwonił natychmiast. W dwadzieścia sekund później mieli już numer domu przy bulwarze Lefebvre.
– Wychodzę – oświadczył Jason Bourne, chowając do kieszeni przyniesione przez Bernardine'a granaty i pistolet. – Pozwolisz, że to sobie pożyczę?
– Bardzo proszę – odparł Francuz, wyciągając zza paska jeszcze jeden pistolet. – Ostatnio po Paryżu grasuje tylu kieszonkowców, że zawsze trzeba mieć coś w zapasie… Po co ci to?
– Mam co najmniej dwie godziny, więc trochę się rozejrzę.
– Sam?
– A jak inaczej? Gdybym poprosił o pomoc, groziłoby mi, że natychmiast mnie zastrzelą albo wsadzą na resztę życia do więzienia za zamach w Brukseli, z którym nie miałem nic wspólnego.
Były sędzia Sądu Okręgowego w Bostonie Brendan Patrick Prefontaine przyglądał się szlochającemu, roztrzęsionemu Gatesowi, siedzącemu z twarzą ukrytą w dłoniach na kanapie w apartamencie hotelu Ritz- Carlton.
– Mój Boże, z jak ogromnym hukiem padają niedawne wielkości! – zauważył Brendan, nalewając sobie whisky do szklanki z kostkami lodu. – A więc załatwili cię, Randy, załatwili cię na perłowo ze szlaczkiem. Nic ci nie pomógł ani twój dostojny wygląd, ani wybitna inteligencja. Trzeba było trzymać się bliżej ziemi, żołnierzyku.
– Jezu, Prefontaine, przecież ty nie masz pojęcia, jak to było! Budowałem ogromny kartel – Paryż, Bonn, Londyn, Nowy Jork, siła robocza z Dalekiego Wschodu – wart miliardy dolarów, kiedy porwali mnie z Plaża- Athenee, wsadzili do samochodu, zawiązali oczy i zawieźli na lotnisko, a stamtąd samolotem do Marsylii. Robili mi okropne rzeczy! Trzymali mnie przez sześć tygodni w zamkniętym pokoju, podawali narkotyki, a potem sprowadzali kobiety i wszystko filmowali… Ale to nie byłem ja!
– Może to jednak byłeś ty, ale po prostu się nie poznałeś. Albo nie tyle ty, co część twojej osobowości przyzwyczajona osiągać natychmiast wszystko, czego tylko zapragnęła. Po to, żeby ją zadowolić, przedstawiałeś swoim klientom na papierze olbrzymie zyski, gdy tymczasem w rzeczywistości tysiące ludzi traciło pracę. Tak, mój drogi, właśnie o to chodziło…
– Mylisz się, sędzio…
– Jak miło znowu słyszeć ten tytuł! Bardzo ci dziękuję, Randy.
– Związki stawały się zbyt silne, przemysł kulał. Mnóstwo firm musiało otwierać filie za oceanem, żeby przetrwać.
– Po kryjomu? Zresztą, nieważne. Odbiegamy od tematu… Po pobycie w Marsylii uzależniłeś się od narkotyków, a w dodatku twoi dręczyciele dysponowali filmami przedstawiającymi szacownego pana adwokata w bardzo kompromitujących sytuacjach.
– Co mogłem zrobić? – wykrzyknął Gates. – Byłem zrujnowany!
– Obaj wiemy, co zrobiłeś. Stałeś się zaufanym człowiekiem Szakala w świecie wielkiej finansjery, gdzie konkurencja jest uważana za niezdrowy wymysł.
– Właśnie dlatego mnie dopadł… Kartel, który tworzyliśmy, działałby na szkodę Japończyków i Chińczyków z Tajwanu. Oni go wynajęli… Boże, przecież on mnie teraz zabije!
– Znowu? – zapytał były sędzia.
– Jak to?
– Zapomniałeś, iż dzięki mnie myśli, że jesteś już martwy.
– Mam w najbliższym czasie kilka spraw, a w przyszłym tygodniu prze słuchanie przed podkomisją Kongresu. Dowie się, że żyję!
– Na pewno nie, jeśli się tam nie pojawisz.
– Muszę! Moi klienci…
– Skoro tak, to masz rację – przerwał mu Prefontaine. – Zabije cię. Bardzo mi przykro, Randy.
– Co mam robić?
– Istnieje pewien sposób, chłoptasiu, który nie tylko pozwoli ci wygrzebać się z obecnej nieprzyjemnej sytuacji, ale zapewni co najmniej kilka spokojnych lat. Rzecz jasna, będzie wymagał z twojej strony pewnych poświęceń. Zaczniemy od długiej rekonwalescencji w prywatnej klinice, ale warunkiem jest pełna współpraca. Jeżeli pomożesz nam schwytać i wyeliminować Szakala, będziesz wolny.
– Zgadzam się na wszystko!
– Jak się z nim kontaktujesz?
– Mam numer telefonu. – Gates wydobył z kieszeni marynarki portfel, otworzył go drżącymi palcami i sięgnął do tylnej przegródki. – Oprócz mnie zna go tylko trzech ludzi!
Prefontaine przyjął honorarium w wysokości dwudziestu tysięcy dolarów za godzinę i polecił Randy'emu, żeby poszedł do domu, rzucił się do stóp Edith, błagając o przebaczenie, i przygotował się do opuszczenia Bostonu nazajutrz rano. Brendan słyszał kiedyś o jakiejś prywatnej klinice w Minneapolis, gdzie wielu zamożnych ludzi uzyskiwało pomoc bez potrzeby ujawniania swojej tożsamości. Rano ustali wszystkie szczegóły i zadzwoni do niego, co oczywiście będzie kosztować kolejne dwadzieścia tysięcy. Kiedy tylko roztrzęsiony Gates wyszedł z pokoju, Prefontaine złapał za telefon i zadzwonił do Pensjonatu Spokoju.
– John? Tu sędzia. Nie pytaj jak, ale udało mi się zdobyć informację, która może się okazać bardzo ważna dla męża twojej siostry. Wiem, że nie uda mi się go złapać, ale on chyba kontaktuje się z jakimś facetem z Waszyngtonu…
– Aleksander Conklin – przerwał mu St. Jacques. – Niech pan chwilę zaczeka, Marie zapisała gdzieś jego numer… – Rozległo się stuknięcie odkładanej słuchawki, a w chwilę potem następne, cichsze, kiedy John podniósł drugą w innym aparacie. – Mam go. – Podyktował szereg cyfr.
– Dziękuję. Później wszystko wytłumaczę.
– Ostatnio wszyscy mi to mówią, do cholery! – warknął wściekle St. Jacques.
Prefontaine wykręcił numer zaczynający się od kierunkowego kodu Wirginii.
– Tak? – odezwał się niezbyt przyjaźnie męski głos.
– Panie Conklin, nazywam się Prefontaine i dostałem pański numer od Johna St. Jacques. Mam do pana bardzo pilną sprawę.
– To pan jest tym sędzią?
– Byłem, niestety. Bardzo dawno temu.
– O co chodzi?
– Wiem, jak można dotrzeć do człowieka, którego nazywacie Szakalem.
– Co takiego?
– Proszę mnie posłuchać…
Bernardine wpatrywał się przez chwilę w dzwoniący telefon, zastanawiając się, czy go odebrać, czy też nie. Wszystko wskazywało na to, że powinien to zrobić.
– Słucham?
– To ty, Jason? Cholera, może połączyli mnie nie z tym pokojem…
– Aleks?
– Francois? Co ty tam robisz? Gdzie jest Jason?
– Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Wiem, że próbował się z tobą skontaktować.
– Miałem ciężki dzień. Odzyskaliśmy Panova.
– To dobra nowina.
– Są jeszcze inne. Na przykład numer telefonu, pod którym można zastać Szakala.
– My też go mamy! Nie tylko numer, ale i adres.
– Dobry Boże, jak wam się udało?
– W bardzo skomplikowany sposób, który mógł wymyślić chyba jedynie nasz wspólny znajomy. Ma nieprawdopodobną wyobraźnię, to prawdziwy cameleon.
– Lepiej je porównajmy – zaproponował Conklin. – Jaki jest wasz? Bernardine przeczytał numer zapisany na polecenie Bourne'a. Milczenie, jakie zapadło w słuchawce, zabrzmiało niczym przeraźliwy
krzyk.
– Ja mam inny! – wykrztusił wreszcie Aleks. – Zupełnie inny!
– To pułapka… – wyszeptał stary Francuz. – Dobry Boże, to pułapka!