Ognista kula popołudniowego słońca wisiała nieruchomo na niebie. Wydawało się, że jedynym celem jej istnienia jest spalenie na popiół wszystkiego, co znalazło się w zasięgu promieniującego z niej żaru. Rezultaty specjalnych badań przeprowadzonych przez kanadyjskiego przemysłowca Angusa McLeoda potwierdziły się w całej pełni. Choć kilka przestraszonych par odleciało wezwanymi specjalnie dla nich hydroplanami, to okres, przez jaki uwaga pozostałych była skoncentrowana na jednym temacie, choć' z pewnością przekraczający zarówno dwie i pół, jak i cztery minuty, w żadnym razie nie był dłuższy niż kilka godzin. Podczas szalejącego sztormu samotny, stary człowiek dokonał aktu okrutnej zemsty; on sam natychmiast uciekł z wyspy, gdy zaś z nabrzeża zniknęły budzące dreszcz grozy trumny, z plaży wrak rozbitej łodzi, a radio nadało uspokajający komunikat lokalnych władz, natychmiast wszystko powróciło do normy – może nie całkiem, ze względu na pogrążonego w rozpaczy mężczyznę, ten jednak nie pokazywał się gościom pensjonatu i podobno wkrótce miał stąd wyjechać. Wszystkie te okropności, rozdęte do nieprawdopodobnych rozmiarów przez nadzwyczaj przesądnych tubylców, miały jedną wspólną cechę: dotyczyły kogoś innego. Poza tym, przecież życie musi toczyć się dalej. W pensjonacie pozostało siedem par.
"Boże, przecież płacimy sześćset dolarów dziennie…"
"Nikomu przecież nie chodziło o nas…"
"Do cholery, człowieku, za tydzień wracamy do roboty, więc trzeba korzystać, ile…"
"Nie obawiaj się, Shirley, obiecali mi, że nie ujawnią nazwisk gości…"
W palących promieniach popołudniowego słońca życie na jednej z najmniejszych wysepek wchodzących w skład archipelagu wróciło szybko do normy, a wspomnienia o śmierci bladły wraz z każdą następną szklaneczką whisky lub rumu. W powietrzu wisiało jeszcze ledwo uchwytne napięcie, ale błękitnozielone fale głaskały jak dawniej piaszczystą plażę, zachęcając do wejścia do wody i poddania się ich chłodnemu, płynnemu rytmowi. Nazwa wyspy odzyskiwała stopniowo swoją wiarygodność.
– Tam! – wykrzyknął bohater Francji.
– Gdzie?
– Czterej księża. Idą ścieżką.
– Sączami.
– To nie ma znaczenia.
– Kiedy widziałem go w Paryżu przy Neuilly- sur- Seine, był przebrany za księdza.
Fontaine opuścił lornetkę i spojrzał na Jasona.
– Kościół Najświętszego Sakramentu? – zapytał spokojnie.
– Nie pamiętam… Który z nich to on?
– Widział go pan w sutannie?
– Tak, a ten sukinsyn widział mnie! Wiedział, że go rozpoznałem! Który to?
– Nie ma go tutaj, monsieur – powiedział Jean Pierre, unosząc ponownie lornetkę do oczu. – To tylko jeszcze jedna wizytówka. Carlos stara się wszystko przewidzieć, jest mistrzem geometrii. Dla niego nie istnieją linie proste, tylko różne płaszczyzny przecinające się w wielu miejscach, skomplikowane bryły.
– Mówi pan jak Azjata.
– Czyli rozumie pan, o co mi chodzi. Przyszło mu na myśl, że może pana nie być w tej willi, więc chce pana poinformować, że wie o tym.
– Neuilly- sur- Seine…
– Niezupełnie. Teraz tylko podejrzewa, wtedy miał całkowitą pewność.
– Jak powinienem to rozegrać?
– A co myśli o tym kameleon?
– Najprościej byłoby po prostu nic nie robić – odparł Bourne, patrząc cały czas przez okno. – Nie wzbudziłoby to jego podejrzeń, bo ma zbyt mało informacji. Pomyślałby sobie: "Mógłbym go rozwalić jedną rakietą, więc na pewno schował się gdzieś indziej".
– Chyba ma pan rację.
Jason sięgnął po leżący na parapecie radiotelefon, zbliżył go do ust i nacisnął guzik.
– Johnny?
– Słucham.
– Widzisz tych czterech czarnych księży na ścieżce?
– Tak.
– Wyślij strażnika, żeby sprowadził ich do głównego holu. Niech im powie, że chce się z nimi zobaczyć właściciel pensjonatu.
– Ale przecież oni wcale nie idą do willi, tylko chcą się pomodlić za zmarłych! Dzwonił do mnie w tej sprawie wikary z miasteczka, a ja się zgodziłem. Są w porządku, Davidzie.
– Rób, co ci mówię! – warknął Bourne i zdjął palec z przycisku, po czym odwrócił się od okna, obrzucając szybkim spojrzeniem zgromadzone na poddaszu przedmioty. Podniósłszy się ze stołka, podszedł do stojącej pod ścianą toaletki, wyjął zza paska pistolet i stłukł nim lustro, a następnie przyniósł Fontaine'owi spory kawałek szkła.
– Pięć minut po moim wyjściu proszę błysnąć tym kilka razy w oknie.
– Będę musiał je otworzyć, monsieur.
– Słusznie. – Na ustach Jasona pojawiło się na ułamek sekundy coś w rodzaju lekkiego uśmiechu. – Wydawało mi się, że nie muszę panu tego mówić.
– A co pan będzie robił?
– To, co on teraz: zamienię się w wędrującego po wyspie turystę. – Bourne ponownie sięgnął po radiotelefon. – Potrzebuję ze sklepu w holu trzech różnych marynarek, pary sandałów, dwóch albo trzech dużych słomkowych kapeluszy i szarych lub brązowych szortów. Potem poślij kogoś do miasteczka po zwój żyłki o wytrzymałości pięćdziesięciu kilogramów, długi nóż i dwie flary. Spotkamy się tutaj, na schodach. Tylko szybko!
– Widzę, że nie potrzebuje pan moich rad – powiedział Fontaine. – Monsieur le Cameleon idzie do pracy.
– Tak samo jak on – odparł Bourne, odkładając radiotelefon na parapet.
– Jeżeli któryś z was zginie, albo obaj, zginą także niewinni ludzie…
– Na pewno nie z mojej winy.
– A czy to ma jakieś znaczenie dla ofiar i ich rodzin?
– Nie ja ustalałem okoliczności.
– Ale pan może je zmienić.
– On również.
– On nie ma sumienia…
– Jeśli mam być szczery, to w tej dziedzinie nie jest pan dla mnie zbyt wielkim autorytetem.
– Przyjmuję ten zarzut, ale ostatnio straciłem coś bardzo dla mnie cennego. Może właśnie dlatego dostrzegłem sumienie w panu albo przynajmniej w pana części.
– Strzeżcie się świętoszkowatych neofitów – mruknął Bourne, kierując się w stronę wiszących przy drzwiach wojskowej, udekorowanej licznymi baretkami marynarki i czapki oficerskiej. – To straszni nudziarze.
– Czy nie powinien pan tymczasem obserwować ścieżki? St. Jacques będzie potrzebował trochę czasu, żeby dostarczyć panu wszystkie rzeczy.
Bourne zatrzymał się, odwrócił i utkwił we Francuzie zimne spojrzenie. Chciał jak najprędzej stąd wyjść, uciec od tego starca mielącego ozorem bez potrzeby, ale Fontaine miał rację. Przerwanie obserwacji byłoby poważnym błędem. Jakaś dziwna, niezwykła reakcja, spłoszone spojrzenie – te wszystkie drobnostki pozwalały często odnaleźć ślad prowadzący do mechanizmu uruchamiającego pułapkę. Jason wrócił do okna, wziął lornetkę i uniósł ją do oczu.
Do czterech podążających ścieżką księży podszedł policjant w czerwono- brązowym mundurze sił porządkowych Montserrat. Był bez wątpienia mocno zdziwiony i zażenowany poleceniem, jakie otrzymał, co chwila kłaniał się bowiem z szacunkiem, wskazując w kierunku wejścia do głównego budynku pensjonatu. Bourne przyglądał się po kolei twarzom czterech księży.
– Widzi pan? – zapytał półgłosem Francuza.
– Czwarty – odparł Fontaine. – Ten, który szedł ostatni. Boi się.
– Został kupiony.
– Za trzydzieści srebrników. – Starzec skinął głową. – Oczywiście zejdzie pan i go zgarnie.
– Oczywiście, że nie – zaprzeczył Jason. – Jest teraz tam, gdzie go potrzebuję. – Złapał radiotelefon. – Johnny?
– Tak? Jestem w sklepie… Będę za kilka minut.
– Znasz tych księży?
– Tylko tego, który każe się tytułować wikarym. Wpada często po datki. To właściwie nie są księża, tylko kapłani miejscowego obrządku. Bardzo miejscowego, jeśli wiesz, co mam na myśli.
– Jest z nimi ten wikary?
– Tak, na samym przedzie.
– To dobrze… Zmieniamy plan, Johnny. Zanieś ubranie do swojego biura, a potem wyjdź do nich i powiedz, że chce się z nimi zobaczyć pewien wysoki przedstawiciel władz, który pragnie złożyć ofiarę w podziękowaniu za ich modlitwy.
– Co takiego?
– Później ci wytłumaczę, a teraz się pośpiesz. Spotkamy się w holu.
– Chciałeś powiedzieć, w moim biurze? Przecież kazałeś mi zanieść tam ubrania…
– Przebiorę się później. Słuchaj, masz tam jakiś aparat fotograficzny?
– Nawet trzy albo cztery. Goście ciągle je gubią, więc…
– Połóż je wszystkie przy ubraniach – przerwał mu Jason. – Tylko prędko! – Wetknął radiotelefon za pasek, ale po chwili zmienił zdanie, wyjął go i wręczył Fontaine'owi. – Niech pan go trzyma. Wezmę inny i będziemy w kontakcie. Co widać na dole?
– Idą do budynku, a nasz księżulo rozgląda się we wszystkie strony. Jest cholernie przerażony.
– Gdzie patrzy? – Bourne sięgnął szybko po lornetkę.
– Wszędzie.
– Cholera!
– Są już przy drzwiach.
– Muszę się przygotować…
– Pomogę panu.
Stary Francuz wstał ze stołka, podszedł do stojącego przy drzwiach wieszaka i zdjął z niego wojskową marynarkę i czapkę.
– Jeżeli chce pan zrobić to, co myślę, to radzę się trzymać blisko ściany i nie odwracać zbyt często. Zastępca gubernatora jest trochę tęższy od pana. Musimy trochę wypchać marynarkę na plecach.
– Zna się pan na tym, prawda? – zapytał Jason, pozwalając nałożyć na siebie ubranie.
– Wszyscy Niemcy byli zawsze grubsi od nas, szczególnie kaprale i sierżanci. To przez tę kiełbasę… Mieliśmy swoje sposoby. – Nagle Fontaine na brał raptownie powietrza w płuca i zatoczył się, jakby trafiony znienacka kulą. – Mon Dieu…! Cest terrible! Gubernator…
– O co chodzi?
– Gubernator!
– Co gubernator?
– Na lotnisku! Wszystko odbyło się tak szybko, tak nagle… A potem śmierć mojej żony i zabójstwo… Boże, nie mogę sobie darować!
– O czym pan mówi?
– Ten człowiek, którego mundur ma pan na sobie, jest jego zastępcą!
– Wiem o tym.
– Ale nie wie pan, monsieur, że swoje instrukcje otrzymałem nie od kogo innego, jak od samego gubernatora!
– Instrukcje?
– Instrukcje Szakala! Gubernator pracuje dla niego!
– Boże! – wykrztusił z trudem Bourne i rzucił się do stołka, na którym Fontaine zostawił radiotelefon. Zanim nacisnął guzik, odetchnął kilka razy głęboko, żeby się opanować. – Johnny?
– Na litość boską! Mam obie ręce zajęte, idę właśnie do biura, a w holu czekają już na mnie ci cholerni mnisi! Czego znowu chcesz, do diabła?
– Uspokój się i słuchaj uważnie. Jak dobrze znasz Henry'ego?
– Sykesa? Człowieka gubernatora?
– Tak. Widziałem go kilka razy, ale nic o nim nie wiem.
– Znam go całkiem nieźle. Gdyby nie on, ty nie miałbyś swojego domu, a ja Pensjonatu Spokoju.
– Czy ma jakiś kontakt z gubernatorem? Czy teraz informuje go na bieżąco o wszystkim, co się dzieje? Zastanów się dobrze, Johnny, bo to bardzo ważne. W willi jest przecież telefon, więc mógłby zadzwonić do siedziby gubernatora. Zrobił to?
– Chodzi ci o samego gubernatora?
– O kogokolwiek z jego otoczenia.
– Na pewno nie. Wszystko jest trzymane w tajemnicy, tak że nawet policja nie ma pojęcia o tym, co się dzieje. A jeżeli chodzi o gubernatora, to zna tylko ogólny plan, bez żadnych nazwisk ani szczegółów. Poza tym wypłynął na ryby i nie chce o niczym słyszeć, dopóki się wszystko nie skończy. Sam tak powiedział.
– Wierzę ci.
– A dlaczego pytasz?
– Później ci wytłumaczę. Pośpiesz się!
– Czy mógłbyś wreszcie przestać mnie poganiać? Jason odłożył radiotelefon i zwrócił się do Fontaine'a.
– Wszystko jasne: gubernator nie należy do armii Carlosa. Prawdopodobnie współpracuje z nim na tej samej zasadzie, co ten prawnik Gates z Bostonu. Został kupiony albo zmuszony szantażem, ale nie oddał mu duszy.
– Jest pan tego pewien? To znaczy, czy pański szwagier jest tego pewien?
– Facet wypłynął na ryby. Zna tylko ogólny plan i kazał, żeby o niczym go nie informować, dopóki wszystko się nie skończy.
– Szkoda, że mam już taką sklerozę – powiedział z głębokim westchnieniem Francuz. – Gdybym przypomniał sobie w porę, moglibyśmy go wykorzystać. Proszę, oto marynarka.
– W jaki sposób? – zapytał Bourne, ponownie wyciągając ramiona.
– Usunął się… Jak to się mówi?
– W cień. Nie bierze udziału w grze, jest jedynie obserwatorem.
– Znałem wielu takich jak on. Wszyscy życzyli Carlosowi, żeby przegrał. On też tego pragnie. To dla niego jedyne wyjście, ale sam zbyt się boi, żeby podnieść na Szakala rękę.
– Skoro tak, to w jaki sposób mielibyśmy go przekonać? – Jason zapinał guziki, podczas gdy Fontaine poprawiał z tyłu pasek i układał fałdy materiału.
– Le Cameleon zadaje takie pytania?
– Wyszedłem z wprawy.
– Ach, oczywiście… – mruknął Francuz, zdecydowanym ruchem poprawiając mu pas. – To ten człowiek, do którego sumienia apelowałem.
– Proszę dać spokój… A więc, jak?
– Tressimpłe, monsieur. Powiemy mu, że Szakalowi już doniesiono o jego zdradzie. Ja mu to powiem. Czemu miałby nie uwierzyć wysłannikowi monseigneura?
– Widzę, że jest pan prawdziwym fachowcem.
Bourne wciągnął brzuch, a Fontaine obejrzał go uważnie ze wszystkich stron, wygładzając fałdy marynarki.
– Jestem tym, któremu udało się przeżyć; ani lepszym, ani gorszym od innych. Może z wyjątkiem mojej żony. Z nią miałem naprawdę dużo szczęścia.
– Bardzo ją pan kochał, prawda?
– Czy ją kochałem? Och, takie rzeczy uważa się za oczywiste, choć rzadko się o nich mówi. Moim zdaniem jednak przede wszystkim chodzi o to, żeby dobrze czuć się w obecności drugiej osoby. Wielka namiętność nie gra tak ważnej roli. Nie trzeba kończyć zdania, a mimo to wszystko jest jasne, i wystarczy jedno spojrzenie, żeby wywołać wybuch śmiechu, choć nikt nie powiedział ani słowa. Myślę, że to przychodzi z czasem.
Jason stał przez chwilę bez ruchu, wpatrując się w starego mężczyznę dziwnym spojrzeniem.
– Chciałbym dożyć takiego czasu. Bardzo bym chciał… Lata, które przeżyliśmy do tej pory z żoną, pozostawiły dużo blizn, które zagoją się całkowicie dopiero wtedy, kiedy coś we mnie się zmieni albo zupełnie zniknie… Tak to właśnie wygląda.
– W takim razie jest pan zbyt silny, zbyt uparty albo zbyt głupi! Proszę tak na mnie nie patrzeć. Już powiedziałem: nie boję się ani pana, ani nikogo innego. Jeżeli wszystko, co pan mówi, jest prawdą, to mam dla pana jedną radę: proszę darować sobie wszystkie myśli o miłości i skoncentrować się wyłącznie na nienawiści. Skoro nie mogę dyskutować z Davidem Webbem, szturcham Jasona Bourne'a. Szakal musi zginąć, a zabić go może tylko Bourne… Proszę, oto czapka i ciemne okulary. Radzę trzymać się blisko ściany, bo będzie pan wyglądał jak wojskowy paw z szeroko rozłożonym ogonem.
Nie odzywając się ani słowem, Bourne założył czapkę z daszkiem i okulary, po czym wyszedł z pomieszczenia. Schodząc szybko po drewnianych schodach, o mało nie wpadł na pierwszym piętrze na niosącego tacę ciemnoskórego, ubranego w biały strój kelnera. Skinął głową chłopakowi, który cofnął się, ustępując mu z drogi, kiedy nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie; kelner wyciągał z kieszeni elektroniczny sygnalizator! Jason zawrócił raptownie i rzucił się na młodego mężczyznę, wytrącając mu z rąk zarówno urządzenie, jak i tacę, która z donośnym brzękiem upadła na podłogę. Chwyciwszy kelnera za gardło, podsunął mu pod nos sygnalizator.
– Kto ci to dał? – zapytał półgłosem. – Mów!
– Hej, mon, ja cię zbiję! – wykrzyknął chłopak. Raptownym szarpnięciem uwolnił prawą rękę, zacisnął ją w pięść i rąbnął Bourne'a w policzek. – Nie chcemy tu złego mon\ Nasz szef- mon tak mówi! Ja się pana nie boję!
Uderzył kolanem w krocze Jasona.
– Ty cholerny sukinsynu! – syknął Le Cameleon, chwytając się lewą ręką za obolałe jądra, prawą zaś okładając twarz młodzieniaszka. – Jestem jego przyjacielem, jego bratem! Nie rozumiesz? Johnny St. Jacques jest bratem mojej żony, czyli moim szwagrem!
– Hę? – zdziwił się atletycznie zbudowany kelner, a w jego dużych brązowych oczach pojawił się wyraz zakłopotania. – To pan jest ten mon z siostrą pana szefa Saint Jay?
– Jestem jej mężem. A kim ty jesteś, do cholery?
– Główny kelner na pierwszym piętrze, proszę pana! Niedługo będę na parterze, bo jestem bardzo dobry. Ja też dobrze się biję. Nauczył mnie ojciec, choć teraz jest stary jak pan. Chce pan się bić? Pokonam pana! Ma pan siwe włosy…
– Zamknij się! Po co ci ten sygnalizator? – zapytał Jason, podsuwając mu ponownie przed oczy mały plastikowy przedmiot.
– Nie wiem, mon… sir! Działo się dużo złych rzeczy. Jak tylko zobaczymy ludzi biegających po schodach, mamy naciskać ten guzik.
– Dlaczego?
– Bo mamy windy. Bardzo szybkie windy, sir. Po co goście mieliby chodzić po schodach?
– Jak się nazywasz? – zapytał Bourne, podnosząc z podłogi czapkę i okulary.
– Izmael, proszę pana.
– Jak w "Moby Dicku"?
– Nie znam tego pana, sir.
– Może poznasz.
– Czemu?
– Jeszcze nie wiem. Dobrze walczysz.
– Nie widzę związku, mon… sir.
– Ani ja. – Jason wyprostował się ostrożnie. – Musisz mi pomóc, Izmaelu. Zrobisz to?
– Tylko wtedy, jeśli pozwoli mi pana brat.
– Na pewno ci pozwoli. On naprawdę jest moim bratem.
– Musi mi to sam powiedzieć, sir.
– Bardzo dobrze. Nie ufasz mi.
– Nie ufam, sir – odparł Izmael. Przyklęknął i zaczął zbierać na tacę naczynia, oddzielając całe od potłuczonych. – A czy pan uwierzyłby staremu, silnemu człowiekowi, który napadł na pana na schodach i powiedział coś, co każdy mógłby powiedzieć? Możemy się bić i wtedy ten, kto wygra, będzie miał rację. Chce pan się bić?
– Nie, nie chcę się bić i lepiej nie nalegaj. Ani ja nie jestem taki stary, ani ty taki dobry, młodzieńcze. Zostaw tu tę tacę i chodź ze mną. Wytłumaczę wszystko panu St. Jacques. Nie zapominaj o tym, że on jest bratem mojej żony. No, chodź wreszcie!
– Co mam robić, sir? – zapytał kelner, wstając z klęczek i ruszając za Jasonem.
– Słuchaj uważnie – powiedział Bourne, zatrzymując się na ostatnim podeście przed parterem. – Zejdź przede mną do holu i zajmij się czymś. Możesz opróżniać popielniczki albo coś w tym rodzaju, ale cały czas miej oczy szeroko otwarte. Ja zjawię się za kilka chwil i podejdę do pana Saint Jay, który będzie rozmawiał z czterema księżmi…
– Z księżmi? – przerwał mu ze zdumieniem Izmael. – Z czterema księżmi, sir? A co oni tu robią? Znowu zdarzy się coś złego. To przez obeah!
– Chcą modlić się o to, żeby nie działy się już żadne złe rzeczy. Zależy mi na tym, żeby porozmawiać z jednym z nich na osobności. Kiedy wyjdą na zewnątrz, ten, o którego mi chodzi, prawdopodobnie odłączy się, być może po to, żeby się z kimś spotkać. Czy myślisz, że potrafiłbyś pójść za nim tak, żeby cię nie zauważył?
– A czy pan Saint Jay każe mi to zrobić?
– Powiedzmy, że spojrzy na ciebie i skinie głową.
– Wtedy to zrobię. Jestem szybszy od mangusty i znam wszystkie ścieżki na wyspie. On pójdzie jedną, ja pobiegnę drugą i będę na miejscu jeszcze przed nim… Ale skąd mam wiedzieć, który to ksiądz? Może odłączy się więcej niż jeden?
– Będę rozmawiał po kolei ze wszystkimi. Z tym, o którego mi chodzi, na końcu.
– Dobrze.
– Bystry z ciebie chłopak – zauważył Bourne. – Masz rację, przecież każdy może pójść w swoją stronę.
– Jestem bardzo bystry, mon. Mam piątą lokatę w klasie w technikum na Montserrat, ale przede mną są same dziewczyny, a one nie muszą pracować.
– To bardzo interesujące spostrzeżenie…
– Za pięć, sześć lat uzbieram dość pieniędzy, żeby studiować na uniwersytecie na Barbados!
– Może nawet wcześniej. Ruszaj już. Zejdź do holu i kręć się w pobliżu drzwi. Później, kiedy księża wyjdą, poszukam cię, ale nie będę w tym mundurze, więc możesz mnie nie poznać. Gdybym cię nie znalazł, spotkamy się po godzinie… Gdzie tu jest jakieś spokojne miejsce?
– Kaplica Spokoju, sir. Idzie się tam ścieżką przez las, wzdłuż wschodniej plaży. Tam nigdy nikogo nie ma.
– Pamiętam ją. Dobry pomysł.
– Jeszcze jedna sprawa, sir…
– Pięćdziesiąt dolarów.
– Dziękuję, sir!
Jason zaczekał półtorej minuty, po czym uchylił ostrożnie drzwi prowadzące do holu; Izmael zajął już stanowisko przy wyjściu, a John St. Jacques rozmawiał tuż koło recepcji z czterema kapłanami. Bourne obciągnął marynarkę, wyprostował się po wojskowemu i ruszył w ich kierunku.
– To dla mnie wielki zaszczyt, szanowni ojcowie – zwrócił się do duchownych, czując na sobie zdumione i zaintrygowane spojrzenie szwagra. – Przebywam dopiero od niedawna na wyspach, ale muszę przyznać, że jestem nadzwyczaj zbudowany i wdzięczny, podobnie jak nasz rząd, że zechcieliście służyć swą pomocą w uspokajaniu wzburzonych wód. W podziękowaniu za wasze starania – kontynuował z założonymi z tyłu rękami – gubernator Montserrat upoważnił pana Johna St. Jacques do przekazania wam czeku na kwotę stu funtów, z przeznaczeniem na potrzeby waszego Kościoła.
– Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć – odparł szczerze wzruszony wikary. – To taki hojny dar.
– Proszę mi tylko zdradzić, czyj to był pomysł – poprosił kameleon. – Wywarł na nas naprawdę ogromne wrażenie.
– Och, nie mogę przypisywać sobie cudzych zasług. – Wikary spojrzał na ubranego w sutannę młodego mężczyznę, który szedł jako czwarty w miniaturowym pochodzie. – Samuel to wymyślił. Jest bardzo troskliwym pasterzem naszej trzódki.
– Gratuluję, Samuelu. – Wzrok Bourne'a zetknął się na chwilę ze spojrzeniem mężczyzny w sutannie. – Chciałbym jednak podziękować każdemu z was osobiście. – Jason podszedł kolejno do księży, wymieniając uściski dłoni i uprzejmości. Kiedy dotarł do Samuela, ten odwrócił wzrok. – Chciałbym wiedzieć, kto podsunął ci ten pomysł – powiedział przyciszonym głosem Bourne.
– Nie rozumiem pana… – wyszeptał młody kapłan.
– Na pewno rozumiesz. Poza tym otrzymałeś przecież za to hojną zapłatę.
– Pomylił mnie pan z kimś innym. – W oczach mężczyzny pojawił się na chwilę paniczny strach.
– Ja się nie mylę i twój przyjaciel wie o tym. Znajdę cię, Samuelu, może nie dzisiaj, ale na pewno jutro lub pojutrze. – Bourne zwolnił uścisk, w którym trzymał rękę kapłana, i podniósł głos. – Ojcowie, przyjmijcie jeszcze raz serdeczne podziękowania od mojego rządu. Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Niestety, muszę już iść, bo czeka mnie kilka ważnych telefonów… W pańskim gabinecie, St. Jacques?
– Tak, oczywiście… generale.
Zamknąwszy za sobą drzwi Jason wyszarpnął zza paska pistolet i błyskawicznie ściągnął mundur, po czym zaczął grzebać w stosie ubrań kupionych przez Johna. Wybrał sięgające do kolan szare bermudy, czerwono- białą pasiastą marynarkę i słomkowy kapelusz o szerokim rondzie. Zdjąwszy skarpetki i buty, włożył odkryte sandały, lecz zaledwie po kilku krokach zaklął, zrzucił je i ponownie wzuł buty na grubej, gumowej podeszwie. Następnie przyjrzał się uważnie zgromadzonym na biurku aparatom fotograficznym; zdecydował się na dwa najlżejsze, ale zarazem najbardziej rzucające się w oczy, i powiesił je sobie na szyi. W tej chwili do pokoju wszedł John St. Jacques z miniaturowym radiotelefonem w dłoni.
– Skąd się tu wziąłeś, do diabła? Z Miami Beach?
– Z Pompano, trochę bardziej na północ. Za mało rzucam się w oczy.
– Masz rację. Znam kilka osób w holu, które mogłyby przysiąc, że jesteś zmumifikowanym konserwatystą z Key West. Proszę, oto twoje radio.
– Dzięki.
Bourne wsunął urządzenie do kieszeni na piersi.
– Dokąd teraz?
– Za Izmaelem. To ten dzieciak, któremu miałeś skinąć głową.
– Izmael? Nie kazałeś mi kiwać głową Izmaelowi, tylko w kierunku drzwi.
– Na jedno wychodzi.
Bourne wsadził pistolet za pasek pod marynarkę i wziął się za przeglądanie ekwipunku przyniesionego ze sklepu żeglarskiego. Upchnąwszy w kieszeniach zwój linki i nóż, otworzył pusty futerał po aparacie fotograficznym i umieścił tam dwie flary. Nie było to wszystko, czego potrzebował, ale powinno mu wystarczyć. Był starszy niż trzynaście lat temu, a i wtedy już nie zaliczał się do młodzieniaszków. Zdawał sobie sprawę, choć bez specjalnego entuzjazmu, że jego umysł musi teraz pracować szybciej i sprawniej niż ciało. Cholera!
– Ten Izmael to dobry chłopak – oznajmił nie bardzo wiadomo po co brat Marie. – Sprytny i silny jak rasowy byczek. W przyszłym roku chcę dać mu posadę strażnika, więcej wtedy zarobi.
– Jeśli dzisiaj da sobie radę, poślij go raczej do Harvardu albo Princeton.
– Świetny pomysł. Czy wiesz, że jego ojciec zdobył mistrzostwo wysp w zapasach? Chłopak rzeczywiście daje sobie świetnie radę, ale…
– Zejdź mi z drogi! – warknął Jason, ruszając do drzwi. – Ty też nie masz już osiemnastu lat – dodał, zatrzymując się na moment.
– Nigdy nie twierdziłem, że mam. Co cię gryzie?
– Chyba ta piaszczysta łacha, której nie zauważyłeś. Bourne wyszedł do holu, z hukiem zamykając za sobą drzwi.
– Nadwrażliwiec… – mruknął St. Jacques, powoli rozluźniając zaciśnięte pięści.
Minęły już prawie dwie godziny, a Izmaela nigdzie nie było! Powłócząc przekonująco nogą, Jason kuśtykał po całym terenie pensjonatu, unosząc co jakiś czas do oka któryś z aparatów i rozglądając się dookoła przez wizjer, ale nie mógł dostrzec ani śladu chłopaka. Dwa razy zapuścił się prowadzącą przez las ścieżką aż do wzniesionej z drewnianych bali, krytej strzechą kaplicy, w której okna wprawiono kolorowe witraże; służyła wielu wyznaniom, a została wybudowana raczej po to, żeby być, niż dlatego, że ktokolwiek miałby ochotę z niej korzystać. Jak słusznie zauważył młody kelner, prawie nikt jej nie odwiedzał, ale wzmianka o niej znajdowała się we wszystkich reklamowych folderach.
Słońce płynące powoli w kierunku pokrytego wodą horyzontu przybiegało coraz bardziej intensywną, pomarańczową barwę. Wkrótce przez Montserrat i okoliczne wyspy zaczną sunąć wydłużające się cienie, a potem nadejdzie ciemność, sprzymierzeniec Szakala.
I kameleona.
– Co na poddaszu? – zapytał Bourne, wciskając guzik w nadajniku. – Rien, monsieur.
– Johnny?
– Siedzę na dachu z sześcioma ludźmi. Na razie nic.
– A jak tam przyjęcie?
– Meteorolog przypłynął dziesięć minut temu łodzią z Plymouth. Boi się latać… Angus powiesił na tablicy ogłoszeń czek na dziesięć tysięcy dolarów. Brakuje tylko podpisu i nazwiska odbiorcy. Scotty miał rację, wszyscy tam będą. W końcu należymy do społeczeństwa kierującego się tylko jedną zasadą: chwila milczenia, a potem gówno mnie to obchodzi…
– Nie odkryłeś Ameryki, braciszku… Wyłączam się. Idę jeszcze raz do kaplicy.
– Miło mi słyszeć, że jednak ktoś tam uczęszcza. Cholerny agent z Nowego Jorku, który namówił mnie, żebym ją zbudował, nie dał od tamtej pory znaku życia. Melduj się, Davidzie.
– W porządku, Johnny – odparł Jason Bourne.
Na ścieżce panował już półmrok; wysokie palmy i gęste zarośla przyśpieszały nadejście zmierzchu, zatrzymując promienie zachodzącego słońca. Jason chciał już zawrócić po latarkę, kiedy nagle rozbłysły różnokolorowe reflektory, skierowane na pióropusze rosnących wzdłuż ścieżki palm. Bourne miał przez chwilę wrażenie, że został raptownie przeniesiony w jakiś nierzeczywisty, filmowy świat, zaprojektowany na podobieństwo tropikalnego lasu.
Nie był tym wcale zachwycony; stanowił doskonale widoczny cel na rozjaśnionej blaskiem kolorowych świateł strzelnicy.
Pośpiesznie skręcił ze ścieżki i wszedł w zarośla, czując na nogach niezliczone ukłucia i zadrapania. Posuwał się teraz znacznie wolniej, pokonując opór wilgotnych gałęzi i pnączy, ale to właśnie podpowiadał mu instynkt: trzymaj się z dala od światła.
Stłumiony odgłos! Zupełnie odmienny od zwykłych szmerów nadmorskiego lasu. Zaraz potem jakby jęk, nagle urwany… zduszony? Jason przypadł do ziemi i pełzł wśród gęstej roślinności, aż wreszcie ujrzał potężne drzwi kaplicy, nasuwające skojarzenia z jakąś katedrą. Były lekko uchylone, a ze środka wydobywał się delikatny, pulsujący blask elektrycznych świec.
Pomyśl. Przypomnij sobie. Był w środku tylko raz, łając żartobliwie swego szwagra za to, że wydał masę pieniędzy na coś nikomu niepotrzebnego.
"Przynajmniej jest oryginalna" – powiedział wtedy St. Jacques.
"Wcale nie jest" – zaprotestowała Marie. "Zupełnie tu nie pasuje".
"Przypuśćmy jednak, że ktoś otrzyma jakąś złą wiadomość, naprawdę złą, rozumiecie…"
"Wtedy postaw mu drinka" – doradził David.
"Wejdźcie do środka. Na witrażach są symbole pięciu religii, w tym sinto".
"Lepiej nie pokazuj swojej siostrze rachunków" – szepnął mu Webb.
Jak wyglądało wnętrze? Czy było tam drugie wyjście? Nie, chyba nie… Tylko pięć lub sześć rzędów ławek i balustrada przed czymś w rodzaju ołtarza, a z tyłu prymitywne witraże wykonane przez miejscowych artystów.
Ktoś tam był, ale kto? Izmael? Szukający ukojenia gość pensjonatu? Ktoś, kogo niespodziewanie dopadły mocno spóźnione wyrzuty sumienia? Jason ponownie wyjął z kieszeni radio, uniósł je do ust i nacisnął przycisk.
– Johnny? – powiedział cicho.
– Ciągle jestem na dachu.
– A ja przy kaplicy. Wchodzę do środka.
– Jest tam Izmael?
– Nie wiem. Ktoś na pewno.
– Co się stało, Dave? Mówisz tak, jakbyś…
– Nic takiego – przerwał mu Bourne. – Po prostu zameldowałem się, zgodnie z umową. Co jest za kaplicą?
– Las.
– Jakieś ścieżki?
– Była kiedyś jedna, ale zarosła. Robotnicy schodzili nią do wody… Poślę tam paru ludzi.
– Nie! Dam znać, jeśli będę cię potrzebował. Wyłączam się. – Jason schował radio i ponownie wpatrzył się w uchylone drzwi kaplicy.
Z wnętrza nie dobiegał żaden odgłos. Przez szparę sączył się łagodny blask świec. Bourne podkradł się do krawędzi ścieżki, zdjął kapelusz i aparaty fotograficzne, po czym wyjął z futerału jedną z flar i wetknął za pasek, obok pistoletu. Sięgnąwszy do kieszeni marynarki po zapalniczkę, wyprostował się i szybko, bezszelestnie podszedł do ściany budyneczku, sprawiającego w tym otoczeniu przedziwne, nierzeczywiste wrażenie. Z flar nauczył się korzystać jeszcze dawno przed Manassas; trzynaście lat temu w Paryżu, na cmentarzu Rambouillet. A Carlos… Podkradł się do drzwi, przycisnął twarz do futryny i powoli, ostrożnie zajrzał do środka.
Widok, który ujrzał, sprawił, że na chwilę wstrzymał oddech, czując, jak ogarnia go najpierw wściekłość, a potem niedowierzanie. Na wysokim podeście przed rzędami lśniących ławek, przewieszony przez barierkę, wisiał Izmael. Z uchylonych ust kapała na podłogę krew, wyciągnięte bezwładnie ręce dotykały niemal posadzki, a twarz była opuchnięta i pokryta sińcami. Poczucie winy na moment sparaliżowało Jasona; wydawało mu się, że słyszy słowa Starego Francuza: "Mogą zginąć niewinni ludzie…".
Boże, ten chłopak… Uwierzył w obietnice, a otrzymał jedynie śmierć. Co ja zrobiłem…? Co mam teraz robić?
Z twarzą mokrą od potu i niemal nie widzącym spojrzeniem Bourne wyszarpnął zza paska flarę, zdarł czerwony pasek i przyłożył zapalniczkę. Oślepiająco biały płomień wystrzelił raptownie, sycząc niczym stado wściekłych wężów. Jason cisnął flarę i sam wskoczył za nią, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi, po czym rzucił się na podłogę za ostatnim rzędem ławek, wyciągnął z kieszeni radio i wcisnął z całej siły guzik.
– Johnny, kaplica! Otocz ją!
Nie czekając na odpowiedź, popełzł w kierunku bocznej ściany, ściskając w ręku pistolet i rozglądając się w poszukiwaniu szczegółów zapamiętanych podczas swojej pierwszej wizyty. Jaskrawe światło odbijało się od witraży, zalewając wnętrze różnokolorowymi, migoczącymi plamami. Nie mógł się zmusić, żeby spojrzeć ponownie na barierkę i przewieszone przez nią ciało dziecka, które zabił… Po obu stronach podestu wisiały draperie, tworząc w ten sposób coś w rodzaju kulis. Pomimo szarpiącego go bólu Bourne odczuwał także głęboką satysfakcję, a nawet coś w rodzaju uniesienia. Śmiertelna gra zbliżała się do końca. Carlos stworzył wymyślną pułapkę, ale Kameleon wykorzystał ją przeciw niemu. Delta zwyciężył! Za jedną z dwóch kotar kryje się morderca z Paryża!
Bourne wstał z podłogi i przycisnąwszy się plecami do ściany, uniósł pistolet. Posłał dwie kule w lewą kotarę, po czym przeskoczył błyskawicznie na drugą stronę kaplicy, przyklęknął i wystrzelił dwukrotnie w prawą.
Zza zasłony wytoczyła się jakaś postać; brocząc obficie krwią, chwyciła kurczowo materiał i ściągnęła go na siebie, padając na podłogę. Bourne, krzycząc głośno, rzucił się naprzód, naciskając spust raz za razem, aż wreszcie iglica uderzyła z suchym trzaskiem. W tej samej chwili rozległa się silna eksplozja; witraże po lewej stronie ołtarza rozsypały się w drobny mak, a w jednym z otworów pojawiła się sylwetka człowieka stojącego na zewnętrznym parapecie.
– Skończyła ci się amunicja – powiedział Carlos do oszołomionego Bourne 'a. – Trzynaście lat, Delta, trzynaście paskudnych lat. Ale teraz nie będzie żadnych wątpliwości, kto wygrał.
Szakal uniósł broń i strzelił.