Rozdział 14

Johnny! Johnny, uspokój się! – Marie objęła go mocno jedną ręką, drugą zaś chwyciła za włosy, usiłując zmusić go do podniesienia opuszczonej rozpaczliwie głowy. – Słyszysz mnie? Nic nam się nie stało, braciszku! Dzieci są w innej willi. Nic nam nie jest!

Stopniowo zaczął rozpoznawać twarze otaczających go ludzi. Byli wśród nich dwaj starzy mężczyźni, jeden z Bostonu, drugi z Paryża.

– To oni! – ryknął St. Jacques i rzuciłby się na nich, gdyby Marie nie uwiesiła się na nim całym ciężarem ciała. – Zabiję ich!

– Nie! – krzyknęła jego siostra, trzymając go ze wszystkich sił. Pomógł jej jeden ze strażników, kładąc na ramionach Johna swoje mocne, czarne dłonie. – W tej chwili to nasi najlepsi przyjaciele!

– Nie wiesz, kim są naprawdę! – odparł St. Jacques, usiłując za wszelką cenę się uwolnić.

– Owszem, wiem. – Marie ściszyła głos i zbliżyła usta do jego ucha. – Wiem przynajmniej tyle, że mogą zaprowadzić nas do Szakala.

– Oni pracują dla niego!

– Jeden z nich, ale to już przeszłość. Drugi nigdy o nim nie słyszał.

– Nic nie rozumiesz! – szepnął St. Jacques. – To starzy ludzie z Paryża, armia Carlosa! Conklin zadzwonił do mnie do Plymouth i wszystko mi powiedział. To mordercy!

– Jeden z nich był mordercą, ale już nim nie jest. Stracił powód, dla którego miałby zabijać. Drugi… Drugi to tylko nieporozumienie, głupie, paskudne nieporozumienie, ale Bogu niech będą dzięki, że tak jest.

– To szaleństwo!

– Masz rację – zgodziła się Marie, puszczając jego włosy i zwalniając uścisk ręki. Skinęła na strażnika, żeby pomógł mu wstać z podłogi. – Chodź, Johnny. Musimy porozmawiać.

Sztorm zniknął niczym ogarnięty szałem intruz, który uciekł w noc, pozostawiając za sobą ślady swojej wściekłości. Nad wschodnim horyzontem pierwsze promienie wstającego słońca przebijały spowijającą wyspę Montserrat błękitnozieloną mgłę. Łodzie zaczęły już ostrożnie wypływać z portu, aby zająć najlepsze łowiska, udany połów oznaczał bowiem możliwość przeżycia kolejnego dnia. Marie, jej brat i dwaj starcy siedzieli wokół stołu na balkonie jednej z nie zajętych willi. Popijając kawę, rozmawiali już od prawie godziny, analizując na zimno przerażające wydarzenia minionej nocy. Rzekomy bohater francuskiego ruchu oporu uzyskał zapewnienie, że natychmiast, jak tylko zostanie wznowiona łączność telefoniczna z Montserrat, poczynione będą odpowiednie kroki w sprawie organizacji pogrzebu jego żony. Jeśli to możliwe, bardzo by chciał, żeby została pochowana tutaj, na wyspach. Ona także z pewnością by sobie tego życzyła. We Francji czekałaby ją anonimowość komunalnego grobu, więc.

– Oczywiście, że to możliwe – powiedział St. Jacques. – Dzięki panu moja siostra żyje.

– Ale przeze mnie mogła umrzeć, młody człowieku.

– Zabiłby pan mnie? – zapytała Marie, przypatrując się staremu Francuzowi.

– Od chwili, w której zobaczyłem, co Carlos przygotował dla mnie i mojej żony – na pewno nie. To on zerwał umowę, nie ja.

– A wcześniej?

– Zanim znalazłem strzykawki i wszystko zrozumiałem?

– Właśnie.

– Trudno powiedzieć. W końcu umowa to umowa. Jednak moja kobieta już nie żyła, a z pewnością przyczyniło się do tego jej przeczucie, że będę musiał dokonać jakiegoś okropnego czynu. Gdybym zrealizował to, czego ode mnie żądano, pozbawiłbym sensu jej śmierć, czyż nie tak? Jednak z drugiej strony nie mogłem tak od razu zapomnieć o tym, co zrobił dla nas

monseigneur. Długie lata względnego szczęścia, jakim się cieszyliśmy, zawdzięczaliśmy przecież wyłącznie jemu… Naprawdę, nie wiem. Może zdołałbym sam siebie przekonać, że jestem mu winien swoje życie, a więc pani śmierć, ale nie dzieci… A już na pewno nie to, co miałem potem zrobić.

– To znaczy co? – zapytał St. Jacques.

– Lepiej w to nie wnikać.

– Wydaje mi się, że jednak by mnie pan zabił – powiedziała Marie.

– Powtarzam pani – po prostu nie wiem. Nie wchodziły w grę żadne osobiste sprawy, bo dla mnie była pani po prostu jednym ze składników kontraktu… Ale teraz moja żona nie żyje, a ja jestem starym człowiekiem, któremu także nie zostało już zbyt wiele czasu. Kto wie, gdybym zobaczył pani rozpacz i błaganie w oczach dzieci, może zwróciłbym lufę w swoją stronę… A może nie.

– Mój Boże, pan jest mordercą – wyszeptał St. Jacques.

– Nie tylko, monsieur. Nie oczekuję przebaczenia na tym świecie, a na tamtym to zupełnie inna sprawa. Zawsze miałem do czynienia ze szczególny mi okolicznościami, które…

– Galijska logika – zauważył Brendan Patrick Pierre Prefontaine, były sędzia z Bostonu, dotykając nieświadomie krwawej pręgi na szyi. – Bogu dzięki, że nigdy nie musiałem występować przed waszymi les tribunals, bo zwykle nie sposób tam ustalić, która ze stron właściwie jest winna. – Zarechotał chrapliwie. – Macie państwo przed sobą słusznie skazanego przestępcę, którego jedyną winą jest to, że dał się złapać, podczas gdy wielu innych tego uniknęło.

– Może mimo wszystko jesteśmy spokrewnieni, Monsieur le Juge.

– Jeśli mam być szczery, to moje życie znacznie bardziej przypomina losy świętego Tomasza z Akwinu…

– Szantaż – wpadła mu w słowo Marie.

– W oskarżeniu określono to jako nadużycie urzędu. Przyjmowanie korzyści majątkowych za wydawanie korzystnych wyroków i tak dalej… Mój Boże, w Nowym Jorku wszyscy tak robią. Zasada jest prosta: zostaw woźnemu w sądzie tyle pieniędzy, żeby starczyło dla wszystkich.

– Nie mówię o Bostonie, tylko o tym, dlaczego pan się tutaj znalazł. To był szantaż.

– Chyba zbytnio upraszcza pani sprawę, ale ogólnie rzecz biorąc, ma pani rację. Jak już wspomniałem, człowiek, który zapłacił mi za to, żebym ustalił miejsce pani pobytu, przekazał mi dodatkowo dość znaczną sumę pieniędzy, żebym z nikim więcej nie dzielił się tą wiadomością. Biorąc pod uwagę okoliczności, a także fakt, że akurat miałem trochę wolnego czasu, uznałem za stosowne przyjrzeć się sprawie nieco dokładniej. Skoro tak niewiele przyniosło mi tak dużo, to ile mógłbym dostać, gdybym dowiedział się czegoś więcej?

– Pan coś wspominał o galijskiej logice, monsieur? – wtrącił się Francuz.

– To tylko zwykły chwyt retoryczny – odparł były sędzia, po czym ponownie zwrócił się do Marie. – Rozmawiając z moim klientem, położyłem szczególny, a nawet nieco przesadny nacisk na fakt, że znajduje się pani pod ochroną rządu. Właśnie ta okoliczność najbardziej wstrząsnęła tym potężnym i wpływowym człowiekiem.

– Muszę wiedzieć, kto to jest – powiedziała Marie.

– W takim razie ja także będę potrzebował ochrony.

– Otrzyma ją pan.

– A także czegoś więcej – ciągnął były sędzia. – Mój klient nie ma pojęcia o tym, że tu jestem, i nie wie, co się stało. Gdybym opowiedział mu, co widziałem, na samą myśl o tym, że ktoś może skojarzyć jego nazwisko z tymi wydarzeniami, wpadłby w prawdziwą panikę. Poza tym, zważywszy na fakt, że o mało nie straciłem życia z rąk tej wojowniczej Amazonki, zasługuję chyba na coś jeszcze.

– Czy w takim razie ja także powinienem żądać jakiejś nagrody za uratowanie pańskiego życia, monsieur?

– Gdybym posiadał cokolwiek cennego – oczywiście z wyjątkiem zawodowego doświadczenia, z którego może pan korzystać do woli – chętnie bym się z panem tym podzielił. Gdybym coś takiego otrzymał w przyszłości, także może pan na to liczyć.

– Merci hien, cousin,

– D'accord, mon ami.

– Nie wygląda pan na ubogiego człowieka, sędzio – zauważył John St. Jacques.

– Bo pozory mylą podobnie jak ten tytuł, którego był pan łaskaw użyć wobec mojej osoby… Śpieszę dodać, iż nie mam zbyt ekstrawaganckich wymagań, jestem bowiem zupełnie sam, nie nawykłem do luksusów i wcale mi za nimi nie tęskno.

– Więc pan także utracił żonę?

– Nie wydaje mi się, żeby powinno was to obchodzić, ale powiem wam, że żona zostawiła mnie dwadzieścia dziewięć lat temu, a mój trzydziestojednoletni syn, obecnie wzięty prawnik na Wall Street, używa jej nazwiska i twierdzi, że mnie w ogóle nie zna. Nie widziałem go od dnia jego dziesiątych urodzin. Ze względu na jego dobro, ma się rozumieć.

– Quelle tristesse.

– Quelle świństwo, kuzynie. Chłopak odziedziczył rozum po mnie, a nie po tym pustogłowiu, które go urodziło… Ale wracajmy do rzeczy. Mój francuski krewniak ma swoje powody, żeby z wami współdziałać, a ja swoje, co najmniej równie silnie umotywowane, ale muszę także pomyśleć o sobie. Mój nowy, wiekowy przyjaciel może wrócić w każdej chwili do Paryża i tam dożyć w spokoju swoich dni, podczas gdy mnie pozostaje tylko Boston i szukanie szansy na wykorzystanie kilku możliwości, które próbowałem sobie na taką okoliczność stworzyć. Z tego właśnie powodu pragnienie wspomożenia waszych wysiłków musi, niestety, zejść na drugi plan. Z tym, co wiem, nie

przeżyłbym w Bostonie nawet pięciu minut.

– Przykro mi, ale nie potrzebujemy pańskich usług, sędzio – powiedział John St. Jacques, patrząc mężczyźnie prosto w oczy.

– Co takiego? – Marie wyprostowała się gwałtownie. – Ależ, Johnny! – Przyda nam się każda pomoc!

– Nie w tym wypadku. Wiemy, kto go wynajął.

– Wiemy?

– Wie Conklin, a to wystarczy. Nazwał to przełomem. Powiedział mi, że człowiek, który was wyśledził, posłużył się jakimś sędzią. – St. Jacques wskazał ruchem głowy na siedzącego po drugiej stronie stołu Prefontaine'a. – Nim właśnie. Rozwaliłem łódź wartą sto tysięcy dolarów, żeby jak najprędzej tu dotrzeć. Conklin wie, kto jest jego klientem.

Prefontaine ponownie spojrzał na starego Francuza.

– Oto czas na quelle tristesse, panie bohaterze. Zostałem na lodzie. Moja wytrwałość przyniosła mi tylko lekko poderżnięte gardło i przysmażony skalp.

– Niekoniecznie – przerwała mu Marie. – Jest pan prawnikiem, więc nie muszę chyba panu mówić, że występowanie w roli świadka także jest pewną formą współpracy. Być może poprosimy pana o przekazanie relacji z niedawnych wydarzeń pewnym ludziom w Waszyngtonie.

– Świadczenie wiąże się z zeznawaniem, a to znowu kojarzy się nieodparcie z sądem. Może mi pani wierzyć na słowo.

– Nie będzie żadnego sądu. Nigdy.

– Hę…? Rozumiem.

– Wątpię, sędzio. Za mało pan wie. Jeżeli jednak zgodzi się pan nam pomóc, zostanie pan sowicie wynagrodzony… Powiedział pan przed chwilą, że choć bardzo pragnie nam pomóc, to przede wszystkim musi się pan za troszczyć o siebie…

– Moja droga, czy pani jest może prawnikiem?

– Nie, ekonomistka.

– Matko Boska, to jeszcze gorzej…

– Czy pragnienie udzielenia nam pomocy ma jakiś związek z osobą pańskiego klienta?

– Owszem. Jego boska postać powinna wreszcie trafić tam, gdzie jej miejsce, czyli do rynsztoka. Pod cienką warstwą obślizgłej inteligencji kryje się dusza najzwyklejszej dziwki. Kiedyś wiązałem z nim spore nadzieje, dużo większe niż dawałem mu poznać, ale on zmarnotrawił wszystko, chcąc jak najszybciej zdobyć swego własnego świętego Graala.

– O czym on mówi, Marie?

– O człowieku, który zyskał wielkie wpływy i znaczenie, choć na to nie zasłużył. Nasz marnotrawny sędzia wziął się za bary z rozważaniami na temat moralności jednostki.

– I to mówi ekonomistka? – zapytał Prefontaine, dotykając ponownie świeżej pręgi na szyi. – Ekonomistka, której mniej lub bardziej trafne decyzje mogły wywoływać ruchy na giełdzie, w wyniku których ludzie tracili pieniądze, a wielu nawet bankrutowało?

– Nigdy nie zajmowałam aż tak ważnego stanowiska, ale zapewniam pana, że takie refleksje nawiedzają często tych, którzy dotarli aż na szczyty, a to dlatego, że oni sami nigdy nie ryzykują, zajmując się wyłącznie teorią. To bardzo bezpieczna pozycja… Pańska na pewno taka nie jest, sędzio. Może pan potrzebować naszej pomocy. Jak brzmi pańska odpowiedź?

– Święty Józefie, ale z pani twardziel…

– Muszę nim być – odparła Marie, wpatrując się prosto w oczy sędziego z Bostonu. – Chcę, żeby był pan po naszej stronie, ale na pewno nie będę o to pana błagać. Najwyżej pozwolę panu wrócić do Bostonu.

– Czy jest pani zupełnie pewna, że nie jest prawnikiem albo przynajmniej nadwornym katem jakiegoś króla?

– Wybór należy do pana. Czekam na odpowiedź.

– Czy ktoś będzie łaskaw mi powiedzieć, co tu się właściwie dzieje, do cholery? – warknął John St. Jacques.

– Pańskiej siostrze właśnie udało się pozyskać nowego rekruta – odparł Prefontaine, patrząc na Marie łagodnym wzrokiem. – Przedstawiła mi jasno wszystkie możliwości, jakimi dysponuję, a logika jej argumentów, w połączeniu z urodą twarzy okolonej tymi wspaniałymi rudymi włosami, sprawiła, że nie mogę udzielić innej odpowiedzi.

– Co znowu…?

– Przeszedł na naszą stronę, Johnny.

– A niby do czego ma nam się przydać?

– . Do wielu rzeczy, młody człowieku – odparł sędzia. – W pewnych sytuacjach warto dysponować również odpowiednim zabezpieczeniem od strony prawnej.

– Czy to prawda, siostrzyczko?

– W znacznym stopniu, ale ostateczną decyzję musi podjąć Jason… to znaczy, David.

– Właśnie że Jason – powiedział John St. Jacques, patrząc siostrze prosto w oczy.

– Czy powinienem coś wiedzieć o tych ludziach? – zapytał Prefontaine. – Nazwisko Jason Bourne było wypisane na ścianie pokoju.

– Takie otrzymałem polecenie, kuzynie – wyjaśnił fałszywy, choć wcale nie tak bardzo, bohater Francji.

– Nie rozumiem… Podobnie jak nie wiem, o co chodzi z tym drugim człowiekiem, jakimś Szakalem czy Carlosem, o którego wypytywaliście mnie dosyć brutalnie, kiedy nie byłem nawet pewien, czy jeszcze żyję, czy już nie. Myślałem, że Szakal to fikcja.

Jean Pierre Fontaine spojrzał na Marie, która skinęła głową przytakująco.

– Carlos istotnie jest legendą, ale nie fikcją. To zawodowy morderca, obecnie ponad sześćdziesięcioletni, podobno poważnie chory, lecz w dalszym ciągu przepełniony ogromną nienawiścią. Jest człowiekiem o wielu obliczach; ci, którzy mają powody, kochają go, inni, którzy widzą w nim uosobienie zła, nienawidzą – a wszyscy mają wiele argumentów na poparcie swoich tez. Ja miałem okazję zaznajomić się z obydwoma punktami widzenia, ale, jak pan słusznie zauważył, święty Tomaszu z Akwinu, mój świat nie ma nic wspólnego z pańskim.

– Merci bien.

– D'accord Obsesyjna nienawiść Carlosa wraz z upływem lat rośnie w jego mózgu jak złośliwy nowotwór. Pewien człowiek kiedyś zdołał go prze chytrzyć, podszywał się pod niego, przypisywał sobie jego czyny i kpił z wysiłków Carlosa, który rozpaczliwie usiłował zachować dla siebie miano najlepszego i najbardziej bezwzględnego zabójcy. Ten sam człowiek zabił kochankę Szakala, jedyną miłość tego człowieka, kobietę towarzyszącą mu od najmłodszych lat spędzonych jeszcze w Wenezueli. Spośród setek, być może nawet tysięcy ludzi wysyłanych przez rządy całego świata, tylko on jeden widział prawdziwą twarz Szakala. Dziwny ów człowiek stał się wytworem amerykańskiego wywiadu, przyjmując na trzy lata fałszywą, obcą sobie tożsamość. Carlos nie spocznie, dopóki go nie ukarze i nie zabije. Tym człowiekiem jest Jason Bourne.

Prefontaine oparł łokcie na stole i pochylił się do przodu, zdumiony opowieścią starego Francuza.

– A kto to właściwie jest ten Bourne? – zapytał.

– To mój mąż, David Webb – odparła Marie.

– O, mój Boże… – wyszeptał sędzia. – Czy mogę prosić o drinka?

– Ronald! – zawołał John St. Jacques.

– Tak, szefie? – odkrzyknął strażnik, który godzinę temu w willi numer dwadzieścia trzymał go w swoich silnych rękach.

– Przynieś nam whisky i brandy. Wszystko powinno być w barze.

– Już idę, proszę pana.

Pomarańczowe słońce, wiszące tuż nad wschodnim widnokręgiem, nagle zapłonęło intensywną czerwienią, rozpraszając resztki unoszącej się jeszcze nad wodą porannej mgły. Ciszę, jaka zapadła przy stole, przerwały spokojne słowa starego Francuza.

– Nie przywykłem do takiej obsługi – powiedział, spoglądając z balkonu na jaśniejące coraz bardziej fale Morza Karaibskiego. – Kiedy ktoś czegoś chce, zawsze wydaje mi się, że to ja powinienem zareagować.

– Teraz już tak nie będzie… Jean Pierre – odparła cicho Marie.

– Chyba mógłbym się przyzwyczaić do tego nazwiska…

– Dlaczego nie tutaj?

– Qu'est- ce que vous dites, madame?

– Zastanów się nad tym. Paryż może się okazać dla ciebie równie niebezpieczny jak Boston dla naszego sędziego.

Wzmiankowany sędzia przeżywał tymczasem chwile uniesienia, obserwując, jak na stole pojawiają się kolejne butelki, a wreszcie naczynie z kostkami lodu. Bez wahania wyciągnął rękę i nalał sobie niemal pełną szklankę.

– Muszę wam zadać kilka pytań – oświadczył zdecydowanym tonem. – Mogą?

– Oczywiście – skinęła głową Marie. – Nie jestem pewna, czy będę chciała lub mogła na nie odpowiedzieć, ale proszę próbować.

– Strzały i farba na ścianie… Mój "kuzyn" twierdzi, że otrzymał takie polecenia.

– Bo tak było, mon ami.

– Po co?

– Strzały to był dodatkowy element zwracający uwagę na to, co się stało.

– Jeszcze raz: po co?

– Nauczyłem się tego w Ruchu Oporu. Oczywiście nie byłem żadnym bohaterem, ale miałem swój niewielki udział. W Resistance nazywało się to zaakcentowaniem, a chodziło o to, żeby jasno dać do zrozumienia, kto prze prowadził akcję.

– Dlaczego zastosowałeś to tutaj?

– Pielęgniarka nie żyje, więc nie ma nikogo, kto poinformowałby Szakala o tym, że jego rozkazy zostały wykonane.

– Niezrozumiała galijska logika.

– Niepodważalne francuskie poczucie zdrowego rozsądku.

– Dlaczego?

– Carlos zjawi się tu jutro w południe.

– Boże!

Wewnątrz willi zadzwonił telefon. John St. Jacques zerwał się z miejsca, ale jego siostra była szybsza; pobiegła do salonu i chwyciła słuchawkę.

– David?

– Tu Aleks – odezwał się zadyszany głos. – Boże, próbuję się z wami połączyć od trzech godzin! Nic wam nie jest?

– Żyjemy, choć mieliśmy już być martwi.

– Starcy! Starcy z Paryża! Czy Johnny…

– Tak, jest tutaj, ale oni są po naszej stronie!

– Kto?

– Ci starcy.

– Pleciesz bzdury!

– Wcale nie! Opanowaliśmy sytuację. Co z Davidem?

– Nie wiem. Linia telefoniczna została przecięta. Wszystko się pochrzaniło! Zawiadomiłem policję, żeby tam pojechali…

– Pieprz policję, Aleks! – krzyknęła Marie. – Ściągnij wojsko, komandosów, zaalarmuj tę cholerną CIA! Chyba coś nam się od nich należy!

– Jason by na to nie pozwolił. Nie mogę wejść mu w drogę.

– No to posłuchaj: jutro w południe będzie tutaj sam Szakal!

– Jezus, Maria! Muszę go wsadzić w jakiś samolot!

– Zrób coś!

– Nic nie rozumiesz, Marie. Stara "Meduza" odżyła…

– Powiedz mojemu mężowi, że "Meduza" to historia, a Szakal to teraźniejszość, i że przylatuje tu jutro w południe!

– David też tam będzie, wiesz o tym.

– Tak, wiem… Bo teraz jest Jasonem Bourne'em.

Braciszku, to nie jest trzynaście lat temu, a ty jesteś o trzynaście lat starszy. Nie tylko do niczego się nie przydasz, ale nawet będziesz nam przeszkadzał, jeśli zaraz nie odpoczniesz. Najlepiej pośpij sobie. Zgaś światło i kimnij się trochę na tej ogromniastej kanapie w salonie. Ja popilnuję telefonów, choć i tak pewno nikt nie będzie dzwonił o czwartej nad ranem.

Głos Kaktusa ucichł, kiedy Jason wszedł do pogrążonego w ciemności salonu, czując, jak powieki osuwają mu się na oczy niczym ołowiane pokrywy. Opadłszy na kanapę, z wysiłkiem wciągnął na nią nogi, położył je na poduszkach i wpatrzył się w sufit. Wypoczynek to także broń; od niego zależą losy bitew… Philippe d'Anjou, "Meduza". Zamknął oczy i pogrążył się we śnie.

Przeraźliwy, ogłuszający ryk syreny tłukł się po ogromnym domu niczym dźwiękowe tornado. Bourne skoczył raptownie na nogi, przez chwilę nie wiedząc, gdzie jest… ani kim jest.

– Kaktus! – ryknął, wypadając do holu. – Kaktus! – wrzasnął ponownie, usiłując przekrzyczeć pulsujące wycie syreny. – Gdzie jesteś?

Żadnej odpowiedzi. Podbiegł do drzwi gabinetu i chwycił za klamkę; były zamknięte! Cofnąwszy się o krok, uderzył w nie ramieniem raz, drugi, trzeci, wkładając w to wszystkie siły. Drzwi wygięły się, a kiedy Jason kopnął w nie z rozmachem, ustąpiły. To, co ujrzał we wnętrzu gabinetu, sprawiło, że stanowiąca wytwór "Meduzy" maszyna do zabijania, którą w gruncie rzeczy był, zamarła na chwilę w bezruchu, miotając z oczu wściekłe błyski. Kaktus siedział w tym samym fotelu, który jeszcze niedawno zajmował zamordowany generał, jego barki i głowa spoczywały na blacie biurka. Krew utworzyła przy zwłokach dużą kałużę… Nie, nie przy zwłokach! Prawa ręka poruszyła się nieznacznie. Kaktus żył!

Bourne doskoczył do biurka i delikatnie uniósł głowę starego Murzyna. Przeraźliwy dźwięk syreny uniemożliwiał jakiekolwiek porozumienie. Kaktus otworzył oczy, po czym z wysiłkiem przesunął rękę po powierzchni biurka, uderzając w nią lekko zagiętym palcem.

– O co chodzi? – wrzasnął Jason. Ręka sunęła dalej, w stronę krawędzi, a palec uderzał coraz szybciej. – Niżej? Pod spodem? – Kaktus ledwo dostrzegalnie skinął głową. – Pod biurkiem! – wykrzyknął Bourne, zaczynając wreszcie rozumieć. Uklęknął przy biurku i sięgnął pod środkową szufladę…

Jest! Znalazł przycisk. Ostrożnie odsunął fotel nieco w lewo i skoncentrował uwagę na guziku. Poniżej, na kawałku plastikowej taśmy, widniały dwa słowa: "Wył. alarmu".

Jason nacisnął guzik i w tej samej chwili przeraźliwe wycie ucichło. Nagła cisza zdawała się równie ogłuszająca i trudna do zniesienia, jak wcześniej syrena.

– Gdzie dostałeś? – zapytał Bourne. – Jak dawno temu? Mów szeptem, jak najmniej wysiłku, rozumiesz?

– Przesadzasz, braciszku – wyszeptał Kaktus z bolesnym grymasem na twarzy. – Byłem taksiarzem w Waszyngtonie… To nic groźnego, chłopcze. Góra, po lewej stronie…

– Zaraz wezwę lekarza… Naszego wspólnego przyjaciela, Iwana… Ale tymczasem możesz mi powiedzieć, co się stało, a ja położę cię na podłodze i rzucę okiem na ranę.

Jason ostrożnie przeniósł starego mężczyznę z fotela na dywan leżący przed jednym z wysokich okien. Rozdarł mu koszulę; kula przeszła na wylot przez lewe ramię. Szybkimi, gwałtownymi ruchami podarł koszulę na pasy i założył prymitywny opatrunek.

– To niewiele, ale na razie musi wystarczyć – oznajmił. – Mów.

– On tam jest, braciszku! – wyszeptał Kaktus, leżąc na wznak na dywanie. – Ma olbrzymie magnum z tłumikiem. Kropnął mnie przez okno, a potem stłukł szybę i wlazł tu… On… On…

– Spokojnie! Nic już nie mów, to nieważne…

– Kiedy muszę. Chłopcy tam, na zewnątrz, nie mają żadnego sprzętu. Wytłucze ich jak kaczki. Udawałem trupa, a on się śpieszył, i to jak… Widzisz? – Jason spojrzał w kierunku wskazanym wzrokiem przez Kaktusa. Na podłodze leżało kilkanaście książek zrzuconych z jednej z półek regału. – Po leciał od razu tam i szukał czegoś rozpaczliwie, a potem ruszył do drzwi z tą swoją armatą gotową do strzału… Pomyślałem sobie, że idzie do ciebie, bo pewnie widział przez okno, jak wchodziłeś do tamtego pokoju, więc wierciłem kolanem jak głupi, żeby nacisnąć ten cholerny guzik i jakoś faceta zatrzymać…

– Spokojnie!

– Muszę… Nie mogłem ruszyć ręką, boby to zauważył, ale wreszcie udało mi się trafić kolanem i ta cholerna syrena o mało nie zdmuchnęła mnie z fotela… Skurczybyk nie wytrzymał. Zatrzasnął drzwi, przekręcił klucz i uciekł, którędy wszedł, czyli przez okno. – Kaktus odchylił głowę do tyłu, nie mogąc zapanować nad potwornym bólem. – On tam jest, braciszku…

– Wystarczy! – przerwał mu Bourne, po czym ostrożnie wyciągnął rękę i zgasił stojącą na biurku lampkę. Jedyne oświetlenie gabinetu stanowił teraz blask sączący się z holu przez roztrzaskane drzwi.

– Zadzwonię do Aleksa, żeby wezwał lekarza, a potem…

Nagle gdzieś na zewnątrz rozległ się przeraźliwy krzyk; zarówno Jason, jak i Kaktus słyszeli go już niejeden raz.

– Jednego załatwił – wyszeptał Murzyn, zaciskając mocno powieki. – Ten sukinsyn załatwił jednego z braci!

– Muszę zawiadomić Conklina – stwierdził stanowczo Bourne, ściągając telefon z biurka. – Potem wyjdę i ja go załatwię… Cholera, nie ma sygnału! Przeciął linię!

– Nieźle się tutaj orientuje.

– Ja też. Leż tu jak mysz pod miotłą. Wrócę, jak tylko…

Przerwał mu kolejny krzyk, tym razem znacznie cichszy, przypominający raczej nagłą eksplozję zgromadzonego w płucach powietrza.

– Boże, wybacz mi! – wyszeptał boleśnie Kaktus. – Został już tylko jeden…

– Jeżeli ktoś powinien prosić o wybaczenie, to ja, nie ty! – wykrztusił Jason. – Niech to szlag trafi! Przysięgam ci, Kaktus, nawet przez myśl mi nie przeszło, że tu się będą działy takie rzeczy!

– Wierzę ci. Znam cię od dawna, braciszku, i wiem, że nigdy nie zabiegałeś o to, żeby ktoś inny nadstawiał za ciebie karku. Najczęściej bywało dokładnie na odwrót.

– Położę cię przy biurku – zdecydował Bourne, ciągnąc dywan w miejsce, z którego Kaktus mógł łatwo sięgnąć do wyłącznika alarmu. – Jeżeli zobaczysz, usłyszysz albo nawet poczujesz coś podejrzanego, natychmiast włączaj syrenę.

– Co chcesz zrobić?

– Wyjść stąd, ale przez inne okno.

Bourne podkradł się do rozbitych drzwi, wyskoczył na korytarz i wbiegł do salonu. Znajdowały się tam balkonowe drzwi wychodzące na patio; pamiętał, że widział z podjazdu białe ogrodowe meble na trawniku przy południowym skrzydle domu. Nacisnąwszy klamkę, wyślizgnął się na zewnątrz, po czym wyciągnął zza paska pistolet, przymknął za sobą drzwi i schylony nisko nad ziemią popędził w kierunku krzewów rosnących na skraju wypielęgnowanego trawnika. Musiał poruszać się najszybciej, jak potrafił, gdyż w grę wchodziło nie tylko życie jeszcze jednego niewinnego człowieka, ale także szansa na pojmanie mordercy, dzięki któremu mógł zdobyć informacje o działalności nowej "Meduzy", a tym samym przynętę dla Szakala. Musi wymyślić jakąś pułapkę… Flary! Część ekwipunku, jaki przywiózł ze sobą do Manassas! Znajdowały się w lewej tylnej kieszeni spodni, każda długości piętnastu centymetrów i świecąca wystarczająco jasno, żeby jej blask był widoczny z odległości kilku kilometrów. Zapalone jednocześnie i umieszczone z dala od siebie mogły oświetlić posiadłość Swayne'a niczym dwa silne reflektory: jedna na południowym łuku podjazdu, druga przy psiarni. Być może ich blask obudzi psy, wprawiając je najpierw w zdumienie, a potem we wściekłość. Szybko!

Jason pognał przez trawnik, rozglądając się dookoła i zastanawiając, gdzie może teraz być zabójca i w jaki sposób udało się umknąć jego trzeciej niedoszłej ofierze. Jason nie mógł dopuścić do dalszej rzezi.

Stało się! Został dostrzeżony! Usłyszał dwa ciche pyknięcia i świst kul tuż koło głowy. Przebiegłszy na drugą stronę asfaltowego podjazdu, dał nura w gąszcz krzewów, po czym odłożył na chwilę broń, wyszarpnął z kieszeni pierwszą flarę, zapalił ją i rzucił za siebie; wylądowała na asfalcie. Za kilka sekund powinna wybuchnąć oślepiającym ogniem. Co sił w nogach pobiegł pod osłoną sosen w lewo, za budynek, ściskając w jednym ręku pistolet, a w drugim flarę i zapalniczkę. Kiedy znalazł się na wysokości psiarni, na podjeździe rozjarzyła się płomienista kula. Zapaliwszy drugą flarę, cisnął ją na odległość czterdziestu metrów, przed wybiegi psów, i zamarł w oczekiwaniu.

Kiedy eksplodowała, trzy psy zareagowały żałosnym skamleniem, a potem niespokojnym wyciem; wkrótce strach ustąpi miejsca wściekłości, a wycie szaleńczemu ujadaniu. Dwie ogniste kule zalały południową część posiadłości niespokojnym, migotliwym blaskiem. Cień! Na zachodniej, białej ścianie domu. Poruszył się, pobiegł w kierunku krzaków i znieruchomiał, mimo to nadal doskonale widoczny. Czy to zabójca, czy też jego potencjalna ofiara, trzeci z braci zaangażowanych przez Kaktusa? Istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać – z pewnością najszybszy, ale na pewno nie najbezpieczniejszy, gdyby cień miał się okazać mordercą, w dodatku obdarzonym celnym okiem.

Bourne wyprostował się, wyskoczył z kryjówki i pobiegł w prawo, by po sekundzie przypaść nagle do ziemi i rzucić się raptownie w przeciwną stronę.

– Uciekaj do chaty! – ryknął. Natychmiast otrzymał odpowiedź: dwa kolejne pyknięcia i dwa następne pociski, które wzbiły fontanny ziemi po jego prawej stronie. Zabójca był

fachowcem – może nie najwyższej klasy, ale bez wątpienia fachowcem. Magazynek magnum kaliber 357 mieścił sześć naboi. Do tej pory padło już pięć strzałów, lecz zabójca miał wystarczająco dużo czasu, by naładować broń ponownie. Potrzebny był jakiś pomysł, i to szybko!

W tej samej chwili na szutrowej drodze prowadzącej do chaty Flannagana pojawiła się jakaś biegnąca postać. Ten człowiek mógł w każdej chwili zginąć!

– Tutaj jestem, ty sukinsynu! – ryknął Jason i zerwał się na nogi, pakując na oślep kilka kul w krzaki rosnące przy ścianie budynku. Odpowiedź, jaką otrzymał tym razem, sprawiła mu autentyczną radość: jedno, jedyne pyknięcie, a potem cisza. Przeciwnik nie zmienił magazynka! Może nie miał więcej naboi… Nieważne. Liczyło się tylko to, że role uległy teraz odwróceniu. Bourne wypadł z cienia i pognał w kierunku płonących flar. Psy ujadały

coraz głośniej, z narastającą wściekłością. Zabójca opuścił swoją kryjówkę i skierował się biegiem w stronę bramy. Jason wiedział, że teraz nieprzyjaciel na pewno mu nie umknie; bramy były zamknięte, morderca znajdował się w pułapce.

– Nie uciekniesz stąd, "Meduza"! – krzyknął Bourne. – Poddaj się!

Kolejny strzał! Napastnik zdążył załadować broń w biegu! Jason odpowiedział ogniem i mężczyzna runął na drogę, ale w tej samej chwili nocną ciszę rozdarł ryk potężnego, pracującego na wysokich obrotach silnika i na zewnętrznej drodze pojawił się pędzący z dużą prędkością samochód z migającymi na dachu niebieskimi i czerwonymi światłami. Policja! Bourne'owi nie przyszło na myśl, że system alarmowy może być połączony z posterunkiem w Manassas. Wydawało mu się, że tam, gdzie w grę wchodziła "Meduza", takie rozwiązanie było zupełnie nieprawdopodobne. Przeczyło to jakiejkolwiek logice: wszelkie zabezpieczenia powinny być wewnątrz, żadna zewnętrzna siła nie miała prawa mieszać się do spraw Królowej Wężów! Posiadłość generała kryła zbyt wiele sekretów, wśród nich przede wszystkim tajemniczy cmentarz.

Mężczyzna leżący na podjeździe usiłował przetoczyć się pod osłonę wysokich sosen, ściskając coś kurczowo w dłoni. Jason podszedł do niego, kopnął go mocno w ramię i podniósł wypuszczony przedmiot. Była to oprawiona w skórę książka o tytule wytłoczonym złotymi literami, przeznaczona bardziej na pokaz niż do czytania. Bez sensu! Jednak kiedy otworzył ją na chybił trafił, natychmiast zmienił zdanie; strony nie były pokryte drukiem, tylko ręcznym niewyraźnym pismem. Notatki!

Nie mogło być mowy o żadnej policji, szczególnie teraz. Nie pozwoli, żeby ktoś wmieszał się i zepsuł to, co udało mu się do tej pory osiągnąć. Książka, którą trzymał teraz w dłoniach, nie ma prawa trafić do innych rąk. Najważniejszy był Szakal. Musi się ich jakoś pozbyć!

– Dostaliśmy wiadomość z centrali, proszę pana – oznajmił flegmatycznie policjant, podchodząc do bramy. Jego młodszy kolega został trochę z tyłu. – Podobno to bardzo pilne, więc przyjechaliśmy, choć tutaj ciągle się coś dzieje. Wszyscy lubimy się czasem zabawić, no nie? Bez obrazy, ma się rozumieć.

– Ma pan całkowitą rację – odparł Jason, starając się uspokoić oddech i rozglądając się ukradkiem w poszukiwaniu rannego mężczyzny; zniknął! – Mieliśmy jakieś zwarcie, które uszkodziło nam linię telefoniczną.

– Zdarza się. – Młodszy policjant skinął głową. – Letnie burze i w ogóle. Powinni poprowadzić kable pod ziemią, bo u moich starych…

– Najważniejsze, że wszystko jest już w porządku – przerwał mu Bourne. – Jak panowie widzą, w domu znowu palą się światła.

– Nic nie widzę przez te flary – odparł młody funkcjonariusz.

– Generał zawsze stosuje wszystkie dostępne środki ostrożności – wyjaśnił Jason. – Na szczęście, jak powiedziałem, wszystko jest już w porządku.

– Cieszę się – odparł starszy policjant – ale mam wiadomość dla człowieka nazwiskiem Webb. Jest taki tutaj?

Bourne poczuł dreszcz niepokoju.

– To ja.

– Cieszę się. Ma pan natychmiast zadzwonić do jakiegoś Conka. To pilne.

– Pilne?

– Tak nam powiedzieli przez radio.

Siatka ogrodzenia zadrżała lekko. Morderca wydostał się poza teren posiadłości!

– Ale telefony w dalszym ciągu nie działają… Macie radio w samochodzie?

– Owszem, ale nie do prywatnego użytku.

– Przecież sam pan powiedział, że to pilne!

– No, skoro jest pan gościem generała… Myślę, że mogę panu pozwolić. Jeżeli to zamiejscowa, to lepiej, żeby znał pan numer swojej karty kredytowej.

– Znam, znam! – parsknął niecierpliwie Jason, otworzył bramę i pobiegł do radiowozu. W domu rozległ się ryk syreny, po czym natychmiast umilkł; Kaktus nacisnął guzik.

– Co to było? – wykrzyknął z niepokojem młody policjant.

– Nieważne! – Jason wskoczył do samochodu i chwycił mikrofon. Podał operatorowi w policyjnej centrali numer Conklina, powtarzając przez cały czas, że to bardzo pilna sprawa.

– Słucham? – odezwał się z głośnika Aleks.

– To ja!

– Co się stało?

– Zbyt wiele, żeby teraz o tym opowiadać. Czego chcesz?

– Na lotnisku Reston czeka na ciebie prywatny samolot.

– Reston? To na północ stąd…

– W Manassas nie mają odpowiedniej maszyny. Wysyłam po ciebie samochód.

– Dlaczego?

– Pensjonat Spokoju. Marie i dzieci są w porządku. W porządku, rozumiesz? Udało jej się opanować sytuację.

– Co ty gadasz, do cholery?

– Przyjedź do Reston, to ci powiem.

– Chcę wiedzieć teraz!

– Szakal będzie tam jeszcze dzisiaj.

– Boże!

– Zwijaj wszystko i czekaj na samochód.

– Wezmę ten!

– Nie, jeśli nie chcesz wszystkiego spieprzyć! Mamy czas. Dokończ swoje sprawy i czekaj.

– Kaktus jest ranny.

– Zawiadomię Iwana, zaraz tam wróci.

– Z tamtych trzech przeżył tylko jeden… Tylko jeden, Aleks! Zabiłem dwóch ludzi! To moja wina.

– Uspokój się i rób to, co masz robić.

– Niech cię szlag trafi! Nie mogę! Ktoś powinien tu być.

– Masz rację. Narobiło się zbyt wiele hałasu, żeby to tak zostawić. Przyjadę tym samochodem i zostanę zamiast ciebie.

– Powiedz mi, co się stało na wyspie!

– Starcy… Starcy z Paryża, oto, co się stało.

– Są już martwi – powiedział spokojnie Jason Bourne.

– Nie śpiesz się za bardzo. Przeszli na naszą stronę. To znaczy, ten prawdziwy przeszedł, a drugi okazał się zesłanym przez Boga nieporozumieniem. Są teraz z nami.

– Nie znasz ich. Nigdy nie zdradziliby Szakala.

– Ty też ich nie znasz. Zaufaj swojej żonie. A teraz wracaj do Kaktusa i spisz mi wszystko, co powinienem wiedzieć… Jason, muszę ci coś powiedzieć. Modlę się do Boga, żebyś już wszystko ostatecznie rozstrzygnął, bo przysięgam ci, nie mogę już dłużej trzymać "Meduzy" w tajemnicy. Mam nadzieję, że pamiętasz o tym.

– Obiecałeś!

– Masz jeszcze trzydzieści sześć godzin, Delta.

Ranny mężczyzna przywarł do ziemi tuż za ogrodzeniem, obserwując w blasku reflektorów wysokiego mężczyznę, który wysiadł pośpiesznie z radiowozu i zaczął nerwowo dziękować policjantom, nie zapraszając ich jednak do wejścia na teren posiadłości.

Mężczyzna dosłyszał jednak nazwisko: Webb.

Było to wszystko, czego potrzebował. Wszystko, czego potrzebowała Królowa Wężów.

Загрузка...