Brendan Patrick Pierre Prefontaine przeżył kolejne zaskoczenie. Choć nie zarezerwował wcześniej miejsca, recepcjonista w Pensjonacie Spokoju potraktował go niczym jakąś znakomitość, podał mu numer willi, a zaraz po tym wykrzyknął ze zdumieniem, że przecież osoba o tym nazwisku już ma willę, po czym szybko zapytał, jak się udał lot z Paryża. Zamieszanie trwało kilka długich minut, jako że nigdzie nie można było odszukać właściciela pensjonatu, by zasięgnąć jego opinii; nie było go w prywatnym apartamencie, a jeśli opuścił wyspę, to nikt nie wiedział, dokąd i na jak długo. Wreszcie, przy akompaniamencie wyrażających jednocześnie bezradność i szacunek wykrzykników, były sędzia z Bostonu został zaprowadzony do uroczego, niewielkiego domku z oknami wychodzącymi na Morze Karaibskie. Zupełnie przypadkowo sięgnął nie do tej kieszeni, co trzeba, i wręczył recepcjoniście pięćdziesięciodolarowy banknot; jego akcje w jednej chwili podskoczyły jeszcze bardziej. Wszystko dla szanownego gościa, który tak niespodziewanie przyleciał hydroplanem z Montserrat… Tym, co wprawiło obsługę pensjonatu w popłoch, było jego nazwisko. Czy możliwe, żeby to był przypadek? Jednak po chwili namysłu wszyscy doszli do wniosku, że przede wszystkim, ze względu na gubernatora, bezpieczniej jest przesadzić w nadgorliwości niż w drugą stronę. Prędko, wsadzamy gościa do willi.
Ledwo zdążył się rozpakować, kiedy obłęd powrócił. Do domku przyniesiono butelkę schłodzonego Chateau Carbonnieux rocznik 78, świeżo ścięte kwiaty i pudełko belgijskich czekoladek; to ostatnie zostało po minucie zabrane przez zawstydzonego kelnera, który wybąkał na usprawiedliwienie, że czekoladki były przeznaczone dla osoby mieszkającej w innym domku w tym samym rzędzie.
Sędzia przebrał się w bermudy, skrzywił na widok swoich pajęczych nóg i wciągnął utrzymaną w pastelowych kolorach sportową koszulę. Jego strój uzupełniły białe klapki i również biała płócienna czapeczka. Wkrótce miało się ściemnić, a on chciał jeszcze udać się na krótką przechadzkę. Z wielu powodów.
Wiem, kim jest Jean Pierre Fontaine, bo dzwonili w jego sprawie z biura gubernatora – powiedział John St. Jacques, wpatrując się we wpisy figurujące w książce gości – ale kto to, do cholery, jest ten B.P. Prefontaine?
– Znakomity sędzia ze Stanów Zjednoczonych – odparł z nadzwyczaj wyraźnym brytyjskim akcentem wysoki, czarnoskóry młody człowiek pełniący funkcję kierownika recepcji. – Mój szanowny wujek, który jest zastępcą dyrektora Urzędu Imigracyjnego, telefonował do mnie z lotniska jakieś dwie godziny temu. Niestety, byłem na piętrze, kiedy wybuchło całe to zamieszanie, ale nasi ludzie zrobili wszystko, co należało.
– Sędzia? – powtórzył ze zdziwieniem właściciel Pensjonatu Spokoju; kierownik recepcji dotknął delikatnie jego łokcia, dając mu dyskretnie znak, żeby odsunęli się nieco na bok.
– W sprawie naszych szanownych gości musi być zachowana całkowicie zupełna… diskrecja.
– A czy to źle? O co chodzi?
– Mój wuj również był bardzo diskretny, ale powiedział mi, że widział, jak znakomity sędzia kieruje się do stanowiska wewnętrznych linii lotniczych i kupuje tam bilet. Pozwolił sobie zauważyć, iż tym samym sprawdziły się jego znakomite przypuszczenia: sędzia i bohater z Francji są spokrewnieni i mają zamiar spotkać się potajemnie w nadzwyczaj ważnych sprawach.
– Jeśli tak naprawdę jest, to dlaczego nasz znakomity sędzia nie zarezerwował sobie najpierw miejsca?
– Istnieją dwa bardzo możliwe wyjaśnienia, sir. Według mego wuja początkowo mieli spotkać się na lotnisku, ale uniemożliwiło im to przywitanie zorganizowane przez gubernatora.
– A drugie wyjaśnienie?
– Pomyłka, która nastąpiła w biurze sędziego w Bostonie. Według mego wuja sędzia napomknął o niezaradności swoich pomocników i o tym, że jeśli nie dopilnowali czegoś ze sprawami paszportowymi, przyśle ich tu, żeby osobiście wszystko wyjaśnili.
– Jeżeli to prawda, to znaczy, że sędziowie w Stanach zarabiają znacznie
więcej niż w Kanadzie. Ma cholerne szczęście, że mieliśmy jeszcze miejsce.
– W sezonie letnim, proszę pana, zwykle mamy sporo miejsc…
– Nie przypominaj mi o tym. Dobra, wynika z tego, że mamy dwóch znakomitych krewnych, którzy chcą się spotkać w jakiejś sprawie, ale zabierają się do tego jak pies do jeża. Może powinieneś zadzwonić do sędziego i powiedzieć mu, w której willi mieszka Fontaine albo Prefontaine… Nie wiem, obaj ciągle mi się mylą.
– Wspomniałem o takiej możliwości mojemu wujowi, proszę pana, ale on dał mi jednoznacznie do zrozumienia, że nie powinniśmy nic robić. Według niego wszyscy wielcy ludzie mają jakieś tajemnice, a on chciałby, żeby jego nadzwyczajna domyślność wyszła na jaw w bardziej bezpośredni sposób.
– Co proszę?
– Gdybym zadzwonił z tą informacją do sędziego, on natychmiast zorientowałby się, że dowiedziałem się o wszystkim od mego wuja, wicedyrektora Urzędu Imigracyjnego na Montserrat.
– Rób, co chcesz. Mam zbyt wiele innych rzeczy na głowie… Aha, podwoiłem patrole na plaży i na wodzie.
– Zabraknie nam ludzi, sir.
– Przesunąłem paru z pensjonatu. Wiem, kto już tu jest, ale nie wiem, kto może chcieć się tutaj dostać.
– Czy mamy oczekiwać jakichś kłopotów, proszę pana?
John St. Jacques spojrzał wprost na młodego kierownika recepcji.
– Jeszcze nie teraz – odparł. – Osobiście sprawdziłem każdy cal terenu. Przy okazji: przeniosłem się do willi numer dwadzieścia, do siostry i jej dzieci.
Jean Pierre Fontaine, bohater francuskiego Ruchu Oporu z okresu II wojny światowej, zmierzał wolno betonową ścieżką w kierunku ostatniej z szeregu willi wznoszących się nad brzegiem morza. Na pierwszy rzut oka przypominała pozostałe, o różowych ścianach i czerwonym dachu, lecz otaczający ją trawnik był bardziej rozległy, a żywopłot wyższy i bardziej gęsty. Mieszkali tu premierzy i prezydenci, ministrowie i sekretarze stanu, znane i ważne osobistości poszukujące na kilka dni luksusowego azylu.
Fontaine dotarł do końca ścieżki; za półtorametrowym białym murkiem zaczynało się strome, porośnięte bujną roślinnością urwisko, prowadzące w dół aż do brzegu morza. Sam mur biegł w lewo i prawo, otaczając willę i oddzielają ją od pozostałej części pensjonatu. Na ogrodzony teren wchodziło się przez furtkę z grubych metalowych prętów. Stary mężczyzna dostrzegł po jej drugiej stronie małego chłopca w kąpielówkach biegającego po trawniku. W chwilę potem w drzwiach domu pojawiła się jakaś kobieta.
– Jamie, chodź na obiad! – zawołała. – Czy Alison już jadła, mamusiu?
– Już zdążyła zasnąć, kochanie. Nie będzie krzyczała na swego braciszka.
– Mamusiu, ja wolę nasz dom! Dlaczego nie możemy tam pojechać?
– Bo wujek Johnny chce, żebyśmy tutaj zostali… Zresztą przecież mamy łódki, Jamie. Na pewno będziecie nimi wypływać na ryby, tak jak podczas wiosennych wakacji w kwietniu.
– Wtedy mieszkaliśmy w naszym domu.
– Tak, i tatuś był z nami…
– Ale było fajnie, kiedy jeździliśmy samochodem!
– Jamie, chodź wreszcie na ten obiad!
Kiedy matka i syn zniknęli we wnętrzu domu, Fontaine skrzywił się, myśląc o rozkazie, który otrzymał od Szakala, i o krwawej egzekucji, jakiej miał dokonać. Uderzyły go słowa chłopca: "Mamusiu, ja wolę nasz dom. Dlaczego nie możemy tam pojechać?…", "Wtedy mieszkaliśmy w naszym domu". I odpowiedzi: "Bo wujek Johnny chce, żebyśmy tutaj zostali". "Tatuś był z nami…"
Podsłuchaną wymianę zdań można było sobie wytłumaczyć na wiele sposobów, ale Fontaine potrafił wyczuć niebezpieczeństwo szybciej od wielu ludzi, bo w życiu często miewał z nim do czynienia. Wyczuł je także teraz, w związku z czym postanowił, że odbędzie jeszcze kilka wieczornych "zdrowotnych" przechadzek.
Odwróciwszy się od furtki, ruszył z powrotem wybetonowaną ścieżką tak głęboko pogrążony w myślach, że o mało nie zderzył się z mężczyzną w wieku zbliżonym do swojego, w idiotycznej białej czapeczce na głowie.
– Bardzo przepraszam – powiedział nieznajomy, ustępując mu z drogi.
– Pardon, monsieur! – wykrzyknął zawstydzony bohater ostatniej wojny, nieświadomie przechodząc na ojczysty język. – Je regrette… To jest, chciałem powiedzieć, to ja proszę o wybaczenie!
– Hę? – W oczach nieznajomego mężczyzny pojawił się dziwny błysk. – Nie ma o czym mówić.
– Pardon… Czy my już się gdzieś nie spotkaliśmy, monsieur?
– Nie wydaje mi się – odparł człowiek w idiotycznej czapce na głowie. – Ale plotki szybko się rozchodzą. Wiemy, że przebywa wśród nas bohaterski żołnierz z Francji.
– To przesada. Dawne dzieje, kiedy jeszcze byliśmy młodzi… Nazywam się Fontaine, Jean Pierre Fontaine.
– A ja… Patrick. Brendan Patrick.
– Miło mi pana poznać, monsieur. – Mężczyźni wymienili uścisk dłoni. – To urocze miejsce, nieprawdaż?
– Po prostu wspaniałe. – Ponownie odniósł wrażenie, że obcy mu się przygląda, unikając jednak starannie jego spojrzenia. – Cóż, chyba muszę już iść – oznajmił starszy człowiek w nowych białych klapkach i również białej płóciennej czapeczce. – Zalecenia lekarza.
– Moi aussi – odparł Jean Pierre po francusku. Tym razem uczynił to celowo, zauważył bowiem, że poprzednio brzmienie tego języka wywarło na jego rozmówcy spore wrażenie. – Toujours le medecin a cet dge, n 'est- cepas?
– Bez wątpienia – powiedział stary mężczyzna o pajęczych nogach, po czym skinął głową, uniósł rękę w nie dokończonym geście pożegnania i odszedł pośpiesznie ścieżką.
Fontaine stał bez ruchu, odprowadzając wzrokiem oddalającą się postać i czekając na to, co musiało nastąpić. Nie pomylił się. W pewnej chwili mężczyzna zatrzymał się i odwrócił; przez chwilę dwaj starcy mierzyli się spojrzeniami, a potem Jean Pierre uśmiechnął się i ruszył powoli w kierunku swojej willi.
Należy to potraktować jako kolejne ostrzeżenie, pomyślał, i to znacznie poważniejsze niż poprzednie. Trzy rzeczy nie ulegały najmniejszej wątpliwości: po pierwsze – stary człowiek w białej czapeczce mówił po francusku; po drugie – wiedział, że Jean Pierre Fontaine jest w rzeczywistości kimś innym, przysłanym na Montserrat w określonej misji; po trzecie – w jego spojrzeniu było wyraźnie widoczne piętno Carlosa. Mon Dieu, jakież to do niego podobne! Przygotować zabójstwo, upewnić się, że zostało dokonane, a następnie usunąć wszelkie ślady mogące doprowadzić do wykrycia tych, którzy je zorganizowali. Nic dziwnego, iż pielęgniarka powiedziała, że po wykonaniu zadania będą mogli pozostać tutaj aż do śmierci kobiety, co stanowiło raczej niezbyt precyzyjne określenie. Szakal nie był aż tak hojny, jak to by się mogło zdawać; wydał już rozkaz, żeby ich oboje zabito.
John St. Jacques odebrał telefon w swoim biurze.
– Tak?
– Spotkali się, proszę pana! – oznajmił z podnieceniem kierownik recepcji.
– Kto się spotkał?
– Wielki bohater i jego znakomity krewny z Bostonu w stanie Massachusetts. Zadzwoniłbym do pana od razu, ale mieliśmy tutaj małe zamieszanie związane z pudełkiem belgijskich czekoladek…
– O czym ty mówisz, do diabła?
– Kilka minut temu widziałem ich przez okno, proszę pana. Rozmawiali na ścieżce. Mój szanowny wujek miał całkowitą słuszność!
– To miło.
– Gubernator z całą pewnością będzie zachwycony, a my wszyscy, z wujkiem na czele, ma się rozumieć, bez wątpienia zyskamy pochwałę!
– Bardzo się cieszę – odparł znużonym tonem St. Jacques. – Wynika z tego, że chyba nie musimy już się dłużej nimi zajmować, prawda?
– Mogłoby tak się wydawać, sir, ale właśnie w tej chwili znakomity sędzia zmierza szybkim krokiem w stronę głównego budynku. Przypuszczam, że za chwilę tu wejdzie.
– Na pewno cię nie ugryzie. Prawdopodobnie chce ci podziękować. Rób wszystko, o co cię poprosi. Od strony Basse- Terre nadciąga sztorm, więc będziemy potrzebować pomocy biura gubernatora, jeśli znowu wysiądą telefony.
– Postaram się spełnić każde jego życzenie, proszę pana!
– Tylko bez przesady. Nie czyść mu zębów.
Brendan Prefontaine niemal wbiegł do okrągłego holu o ścianach wyłożonych lustrami. Poczekał, aż stary Francuz wejdzie do jednej z willi, po czym zawrócił i skierował się prosto do recepcji. Tak jak często podczas ostatnich trzydziestu lat musiał szybko myśleć w marszu – nieraz bywało, że wręcz w biegu – analizując sytuację i wyciągając wnioski, zarówno te bardziej, jak i mniej oczywiste. Przed chwilą popełnił niemożliwy do uniknięcia, niemniej jednak potwornie głupi błąd; niemożliwy do uniknięcia, gdyż nie był przygotowany na to, żeby zameldować się w Pensjonacie Spokoju pod fałszywym nazwiskiem, nie dysponował bowiem odpowiednio sfabrykowanymi dokumentami, a głupi, ponieważ jednak podał fałszywe nazwisko bohaterowi francuskiego Ruchu Oporu… Jednak po chwili zastanowienia uznał, iż może nie było to wcale takie głupie. Podobieństwo nazwisk mogło doprowadzić do niepotrzebnych komplikacji przy wyjaśnianiu powodu jego przybycia na Wyspy Karaibskie, a powodem tym była chęć sprawdzenia, co przestraszyło Randolpha Gatesa aż do tego stopnia, że właściwie bez słowa protestu pozbył się piętnastu tysięcy dolarów. Kiedy już się tego dowie, być może uda mu się uzyskać wielokrotnie więcej. Nie, jego błąd polegał tylko na tym, że nie przedsięwziął wcześniej niezbędnych środków ostrożności. Teraz miał ostatnią szansę, żeby to jeszcze uczynić. Podszedł do stojącego za kontuarem wysokiego, szczupłego recepcjonisty.
– Dobry wieczór panu! – wrzasnął z entuzjazmem ciemnoskóry młodzieniec. Sędzia rozejrzał się szybko po holu i stwierdził z ulgą, że prawie nikogo w nim nie ma. – Jeśli mogę panu czymkolwiek służyć, proszę być pewnym mej doskonałości!
– Wolałbym być pewny, że będzie pan mówił nieco ciszej, młody człowieku.
– Jeśli pan sobie życzy, mogę szeptać – odparł ledwo słyszalnie recepcjonista.
– Proszę?
– Czym mogę panu służyć? – Tym razem szept został zastąpiony przez półgłos.
– Wystarczy jeśli po prostu normalnie porozmawiamy, dobrze?
– Oczywiście, proszę pana. Czuję się zaszczycony, proszę pana.
– Naprawdę?
– Naturalnie.
– To dobrze. – Prefontaine skinął głową. – Chciałem prosić pana o pewną przysługę…
– Cokolwiek pan sobie życzy!
– Ciii…!
– Tak, tak, oczywiście…
– Jak wielu ludziom w zaawansowanym wieku zdarza mi się zapominać o pewnych sprawach… Chyba może pan to zrozumieć, prawda?
– Człowiek pańskiej mądrości, sir? Nie wierzę, żeby pan mógł cokolwiek zapomnieć.
– Słucham? Zresztą nieważne… Otóż muszę panu powiedzieć, że podróżuję incognito… Wie pan, co to znaczy?
– Oczywiście, sir.
– Zameldowałem się pod moim prawdziwym nazwiskiem, Prefontaine…
– W samej rzeczy – przerwał mu recepcjonista. – Wiem o tym.
– To była pomyłka. Urzędnicy z mojego biura i ci, z którymi mam się tu kontaktować, będą pytać o niejakiego pana Patricka. To taka niewinna szarada, dzięki której mogę zyskać kilka chwil spokoju.
– Rozumiem. – Recepcjonista oparł się konfidencjonalnie na ladzie.
– Doprawdy?
– Naturalnie. Gdyby wszyscy wiedzieli, że tak znakomita osobistość zażywa tu wypoczynku, nie daliby panu ani chwili wytchnienia. Tak jak i tam ten szanowny gość potrzebuje pan całkowitej diskrecji! Proszę mi wierzyć, że doskonale to pojmuję.
– Diskrecji? O, mój Boże!
– Osobiście zmienię wpis w książce, panie sędzio.
– Sędzio? Nic nie mówiłem o tym, że jestem sędzią. Orzechowa twarz mężczyzny jeszcze pociemniała z zakłopotania.
– To wymknęło mi się wyłącznie z nadmiaru gorliwości, proszę pana.
– A nie z jakiegoś innego powodu?
– Zapewniam pana, sir, że oprócz mnie tylko właściciel pensjonatu zdaje sobie sprawę z poufnej natury pańskiej wizyty – szepnął recepcjonista, ponownie opierając się o kontuar. – Wszystko jest utrzymane w najściślejszej diskrecji.
– Boże, ten dureń na lotnisku…
– Mój szanowny wujek – kontynuował recepcjonista, nie dosłyszawszy uwagi Prefontaine'a – dał mi jasno do zrozumienia, że możliwość służenia pomocą wybitnym osobistościom, pragnącym spotkać się w odosobnieniu w sprawach najwyższej wagi, jest dla nas ogromnym zaszczytem. Zadzwonił do mnie i osobiście…
– Już dobrze, dobrze, młody człowieku. Rozumiem i doceniam wszystko, co pan robi. Proszę tylko dopilnować, żeby zmieniono nazwisko, a gdyby ktoś o mnie pytał, to nazywam się właśnie Patrick. Czy to jasne?
– Kryształowo jasne, szanowny panie sędzio!
– Mam nadzieję, że nie aż tak.
Cztery minuty później zadzwonił stojący na ladzie telefon. Zaaferowany młody mężczyzna podniósł słuchawkę.
– Recepcja, słucham? – powiedział takim tonem, jakby udzielał błogosławieństwa.
– Tu monsieur Fontaine z willi numer jedenaście.
– Tak jest, proszę pana! To zaszczyt dla mnie… dla nas… dla wszystkich!
– Merci. Mam do pana prośbę. Jakieś piętnaście minut temu spotkałem podczas spaceru pewnego bardzo miłego Amerykanina. Był mniej więcej w moim wieku i miał na głowie białą płócienną czapeczkę. Chciałbym za prosić go któregoś dnia na drinka, ale nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem jego nazwisko.
Sprawdzają mnie, pomyślał recepcjonista. Wielcy ludzie nie tylko mają swoje tajemnice, ale także starannie ich strzegą.
– Z pańskiego opisu, sir, mogę się domyślać, że spotkał pan szanownego pana Patricka.
– Rzeczywiście, chyba tak właśnie mi się przedstawił. To irlandzkie nazwisko, ale on chyba jest Amerykaninem, czyż nie tak?
– Bardzo wykształconym Amerykaninem, sir, z Bostonu w stanie Massachusetts. Mieszka w willi numer czternaście, trzeciej na zachód od pańskiej. Wystarczy wykręcić 714.
– Bardzo panu dziękuję. Aha, gdyby go pan widział, proszę mu o ni czym nie mówić. Jak pan wie, moja żona nie czuje się najlepiej, więc będę musiał poczekać z zaproszeniem na dogodny dla niej termin.
– Nigdy nic nie powiem, szanowny panie, dopóki osobiście mi pan nie rozkaże. We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora.
– Doprawdy? To bardzo miło z waszej strony… Adieu.
Udało się, pomyślał triumfalnie kierownik recepcji, odkładając słuchawkę; Wielcy ludzie chwytają w lot wszelkie subtelności, on zaś był tak subtelny, że z pewnością nawet jego arcymądry wujek byłby z niego zadowolony. Nie tylko podał natychmiast nazwisko Patrick, ale także użył słowa "wykształcony", co kojarzyło się natychmiast z uczonym… lub sędzią, a wreszcie zaznaczył wyraźnie, że nikomu nie piśnie ani słowa bez wyraźnego polecenia gubernatora. Dzięki swojej niesłychanej inteligencji zyskał zaufanie nadzwyczaj ważnych osobistości. Było to wręcz niesamowite przeżycie, postanowił więc natychmiast zadzwonić do swego znakomitego wuja, aby podzielić się z nim najświeższymi wrażeniami.
Fontaine siedział na krawędzi łóżka, trzymał na kolanach telefon i obserwował siedzącą na balkonie kobietę. Jej wózek stał bokiem, dzięki czemu Fontaine widział wyraźnie jej profil; miała pochyloną głowę i oczy zamknięte z bólu… Ból! Cały ten okropny świat był wypełniony bólem! Wiedział, że on także ma swój udział w rozprzestrzenianiu go i nie oczekiwał od nikogo litości, ale chodziło o nią! W kontrakcie nie było o niej ani słowa! Jego życie – oczywiście, jak najbardziej, lecz nie jej, dopóki w tym wyniszczonym ciele tliła się jeszcze iskierka świadomości. Non, monseigneur. Je refus! Ce n 'estpas le contrat!
A więc służąca Szakalowi armia starców dotarła już do Ameryki. Należało się tego spodziewać. Podeszły wiekiem Amerykanin irlandzkiego pochodzenia, wykształcony człowiek, który z takich lub innych powodów zaciągnął się pod sztandar Carlosa, był jednym z jego egzekutorów. Przypatrywał się uważnie Fontaine'owi i udawał, że nie zna francuskiego, ale wystarczyło spojrzeć, by dostrzec odciśnięte na nim piętno Szakala. "We wszystkim, co dotyczy pana i pana Patricka, sir, stosujemy się ściśle do poufnych zaleceń gubernatora". Gubernatora otrzymującego rozkazy od rezydującego w Paryżu władcy śmierci.
Dziesięć lat temu, po pięcioletnim okresie nienagannej pracy, otrzymał numer telefonu w Argenteuil, sześć mil na północ od Paryża, z którego wolno mu było korzystać jedynie w ostateczności, w sytuacji najwyższego zagrożenia. Do tej pory zdarzyło się to zaledwie raz, ale teraz nadeszła pora na drugi. Zapoznał się uważnie z informacją na temat połączeń międzynarodowych, podniósł słuchawkę i wykręcił kolejne numery kierunkowe, a wreszcie ten ostatni, najważniejszy. Minęły prawie dwie minuty, zanim ktoś odebrał telefon.
– Le Coeur de Soldat – odezwał się matowy męski głos; w tle słychać było muzykę.
– Muszę porozumieć się z kosem – powiedział Fontaine po francusku. – Jestem Paryż Piąty.
– Gdzie będzie mógł cię znaleźć, jeśli zechce spełnić twoje życzenie?
– Na Wyspach Karaibskich.
Fontaine podał numery kierunkowe, numer telefonu pensjonatu i wewnętrzny do zajmowanej przez siebie willi. Odłożywszy słuchawkę, zgarbił się bezsilnie, w dalszym ciągu siedząc na krawędzi łóżka. W głębi duszy zdawał sobie sprawę z tego, iż mogą to być ostatnie godziny, jakie przyjdzie jemu i jego żonie spędzić na Ziemi. Jeśli tak będzie w istocie, to stanie przed Bogiem i wyzna mu prawdę. Mordował, i to nieraz, ale nigdy nie skrzywdził ani nie zabił człowieka, który nie miał na sumieniu jeszcze większych zbrodni; kilka nieistotnych wyjątków stanowili ludzie trafieni zabłąkanymi kulami lub przypadkowo rozerwani podmuchem eksplozji. Życie to ból, czyż nie tego właśnie uczy nas Księga? Z drugiej strony, cóż to za Bóg, który dopuszcza do takich okropieństw? Merde! Nie zaprzątaj sobie głowy takimi sprawami, bo jesteś na to za głupi!
Zadzwonił telefon. Fontaine chwycił słuchawkę i przycisnął ją do ucha.
– Tu Paryż Piąty.
– Dziecię Boże, cóż wydarzyło się takiego, że postanowiłeś wykręcić numer telefonu, który wykorzystałeś zaledwie jeden raz podczas naszej znajomości?
– Twoja łaskawość jest ogromna, monseigneur, ale wydaje mi się, że powinniśmy zmienić warunki umowy.
– W jaki sposób?
– Moje życie należy do ciebie i możesz z nim zrobić, co zechcesz, lecz to nie dotyczy mojej żony.
– Co takiego?
– Jest tutaj pewien wykształcony człowiek z Bostonu, który przygląda mi się uważnie, tak jakby miał wobec mnie jakieś plany.
– Ten arogancki głupiec sam przyleciał na Montserrat? Przecież on o niczym nie wie!
– Chyba jednak wie, monseigneur. Zrobię, czego żądasz, ale błagam cię: pozwól nam wrócić do Paryża! Pozwól jej umrzeć w spokoju. Nie żądam od ciebie nic więcej.
– Ty ode mnie żądasz? Przecież dałem ci słowo!
– Czy właśnie dlatego ten Amerykanin śledzi każdy mój krok swymi wścibskimi oczyma?
W słuchawce rozległ się długi, chrapliwy kaszel, po czym na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Znakomity profesor prawa posunął się za daleko – odezwał się wreszcie Szakal. – Pojawił się tam, gdzie nikt go nie prosił. Jest już martwy.
Edith Gates, żona znakomitego adwokata i profesora prawa, otworzyła po cichu drzwi do jego gabinetu w eleganckim domu przy Louisburg Square. Jej mąż siedział bez ruchu w obszernym, skórzanym fotelu, wpatrując się w trzaskający w kominku ogień; uparł się, żeby go rozpalić, choć noc była ciepła, a w domu działało centralne ogrzewanie.
Obserwując go, pani Gates odniosła po raz kolejny nieprzyjemne wrażenie, iż chyba nigdy nie uda jej się do końca zrozumieć męża. W jego życiu było wiele spraw, o których nie miała najmniejszego pojęcia, a drogi, jakimi wędrowały jego myśli, bywały często zbyt kręte, by mogła nimi podążyć. Wiedziała tylko tyle, że chwilami dręczył go okropny ból, którego nie chciał z nią dzielić. Trzydzieści trzy lata temu w miarę atrakcyjna dziewczyna ze średnio zamożnej rodziny wyszła za mąż za niezwykle wysokiego, szalenie inteligentnego, ale beznadziejnie biednego absolwenta prawa. W tych chłodnych, pełnych dystansu latach pięćdziesiątych jego chęć podobania się za wszelką cenę była czymś zupełnie nie na miejscu, odstraszając wszystkich ewentualnych pracodawców. Zdrowy rozsądek i wyważoną ostrożność ceniono zdecydowanie bardziej niż niespokojny, wiecznie poszukujący umysł, zwłaszcza jeśli tkwił on w rozczochranej głowie wyrastającej z ciała przy odzianego w nędzną imitację ubrania od Pressa i Braci Brooks. Ogólne wrażenie pogarszała okoliczność, że stan konta właściciela wykluczał dodatkowe wydatki związane z dopasowaniem stroju, a w sklepach z przeceną trudno było trafić na odpowiedni rozmiar.
Świeżo upieczona pani Gates miała jednak kilka pomysłów, które wpłynęły wyraźnie na poprawę ich wspólnych perspektyw. Pierwszym z nich było nakłonienie męża do chwilowej rezygnacji z kariery prawniczej; nie chciała nawet słyszeć o tym, żeby związał się z jakąś poślednią firmą lub, nie daj Boże, rozpoczął prywatną praktykę, bo wiadomo było z góry, jakich będzie miał klientów – takich mianowicie, którzy nie mogli sobie pozwolić na porządnego adwokata. Już lepiej wykorzystać naturalne atuty, czyli wysoki wzrost i błyskotliwą, chłonną jak gąbka inteligencję, która w połączeniu z wrodzonymi skłonnościami pozwoli na błyskawiczne pozbycie się balastu akademickich nawyków. Wykorzystując swój skromny posag, Edith zaczęła kształtować emploi męża. Kupiła mu stosowne ubrania i zatrudniła teatralnego nauczyciela dykcji, który wpoił swemu uczniowi podstawy scenicznego zachowania i zaznajomił go z tajnikami sztuki oratorskiej. Niezgrabny dryblas wkrótce nabrał majestatycznych cech Lincolna uzupełnionych subtelnym dodatkiem Johna Browna. Znajdował się również na najlepszej drodze do zostania prawdziwym ekspertem w dziedzinie prawa, pozostał bowiem na uniwersytecie, zdobywając kolejne stopnie naukowe i dzieląc się jednocześnie swą wiedzą ze studentami. Pozwoliło mu to w szybkim tempie zyskać opinię niepodważalnego autorytetu w kilku konkretnych dziedzinach. Po pewnym czasie te same firmy, które wcześniej odrzuciły jego kandydaturę, zaczęły się do niego zwracać z ofertami pracy.
Trzeba było dziesięciu lat, żeby ta strategia zaczęła przynosić wymierne rezultaty; początkowo sumy nie były może szokująco wysokie, ale każda następna przewyższała poprzednią. Najpierw małe, a potem także duże pisma prawnicze poczęły zamieszczać jego kontrowersyjne artykuły, zarówno ze względu na ich formę, jak i treść, gdyż młody profesor potrafił biegle władać słowem pisanym, umiejętnie wykorzystując tropy stylistyczne. Jednak uwagę społeczności finansistów zwróciły jego myśli, nie zaś sposób, w jaki je prezentował. Zmieniały się społeczne nastroje, gmach dobrotliwego Wielkiego Społeczeństwa zaczął się rysować w wielu miejscach, wstrząsany falami uderzeniowymi rozchodzącymi się od wymyślonych przez chłopców Nixona określeń:,,milcząca większość", "uzależnieni od dobrobytu" czy jeszcze bardziej negatywnego – "oni". Napływu fali zła nie mogli powstrzymać ani przyzwoity do szpiku kości, ale osłabiony ranami zadanymi przez Watergate Ford, ani błyskotliwy Carter, zbyt zaabsorbowany szczegółami tworzenia swego obrazu Dobrotliwego Przywódcy. Wyrażenie: "Wszystko dla dobra ojczyzny" straciło na aktualności, ustępując miejsca innemu: "Wszystko dla siebie".
Doktor Randolph Gates w porę dostrzegł potężną falę, z którą należało się posuwać, opanował sztukę miodopłynnego mówienia i zdobył słownictwo pasujące do nowej, zaczynającej się właśnie epoki. Podstawą jego naukowych – prawniczych, ekonomicznych i społecznych – przemyśleń stało się przekonanie, iż to, co duże, jest równocześnie lepsze i bardziej doskonałe od wszystkiego, co małe. Zaatakował prawa określające zasady wolnorynkowej konkurencji, twierdząc, że ograniczają one możliwości rozwoju gospodarczego, który może przynieść wszystkim ogromne, wręcz niewyobrażalne korzyści. No, powiedzmy, prawie wszystkim. Czy to się komuś podobało, czy nie, był to świat rządzony prawami odkrytymi przez Darwina; przeżyć mogli jedynie najlepiej dostosowani. Przy wtórze łoskotu werbli i bicia dzwonów finansowi kombinatorzy ogłosili Gatesa swoim mistrzem, oto bowiem znalazł się uczony, który dodał splendoru ich marzeniom o wszechwładzy i wszechbogactwie: Wykupywać, gromadzić jak najwięcej w jednym ręku, a potem sprzedawać – ku pożytkowi wszystkich ludzi, ma się rozumieć.
Randolph Gates z radością przyjął powołanie do ich armii, olśniewając sąd za sądem swoją akrobatyczną elokwencją. Udało mu się, lecz Edith Gates nie wiedziała, co właściwie powinna o tym sądzić. Oczywiście pracując na rzecz jego awansu, miała nadzieję na dostatnie życie, ale z pewnością nie marzyła o milionach dolarów i prywatnych odrzutowcach latających wzdłuż i wszerz kuli ziemskiej, od Palm Springs po południową Francję. Pewnym niepokojem napawał ją również fakt, że artykuły i przemówienia męża były często wykorzystywane w celu przeforsowania spraw już na pierwszy rzut oka sprawiających wrażenie co najmniej wątpliwych, jeśli nie wręcz nieuczciwych. On jednak machał ręką na jej argumenty, twierdząc, iż są to jedynie czysto teoretyczne, intelektualne paralele. Na domiar wszystkiego już od ponad sześciu lat nie dzieliła z nim nie tylko łóżka, ale nawet sypialni.
Kiedy weszła do gabinetu, profesor Randolph Gates odwrócił raptownie głowę w jej kierunku; w jego oczach malowało się przerażenie.
– Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć.
– Zawsze pukasz. Dlaczego nie zapukałaś? Przecież wiesz, jak to jest, kiedy próbuję się skoncentrować.
– Już cię przeprosiłam. Zamyśliłam się i nie pomyślałam o tym.
– Zdanie jest niespójne logicznie.
– Nie pomyślałam o pukaniu.
– A o czym myślałaś? – zapytał szanowany ekspert w dziedzinie prawa takim tonem, jakby wątpił, czyjego żona jest zdolna do takiej czynności.
– Proszę, nie staraj się być uszczypliwy.
– Zadałem ci pytanie, Edith.
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem? Gates uniósł brwi w szyderczym grymasie.
– Dobry Boże, czyżbyś była zazdrosna? Przecież ci powiedziałem. U Ritza. Miałem spotkanie z kimś, kogo nie widziałem od wielu lat, a kogo nie życzyłem sobie gościć w moim domu. Jeżeli chcesz to sprawdzić, możesz do nich zadzwonić.
Edith Gates przez dłuższą chwilę wpatrywała się w milczeniu w twarz swego męża.
– Mój drogi – powiedziała wreszcie. – Naprawdę nic mnie nie obchodzi, czy spotkałeś się z najbardziej lubieżną dziwką w mieście. I tak prawdopodobnie musiałbyś ją zdrowo upić, żeby nie straciła wiary w swoje umiejętności.
– Całkiem nieźle, suko.
– Niestety, nie jesteś najlepszym ogierem w stadninie, draniu. – Czy ta wymiana zdań ma jakiś sens?
– Owszem. Mniej więcej godzinę temu, tuż przed twoim powrotem z biura, przyszedł jakiś mężczyzna. Denise była zajęta sprzątaniem, więc sama mu otworzyłam. Muszę przyznać, że wywarł na mnie spore wrażenie: był ubrany w bardzo drogi garnitur, a przyjechał czarnym porsche…
– Co mówisz? – Gates wyprostował się nagle w fotelu i wbił w nią spojrzenie szeroko otwartych oczu.
– Prosił, by ci przekazać, że le grandprofesseur jest mu winien dwadzieścia tysięcy dolarów i że nie było go wczoraj wieczorem tam, gdzie powinien być. Przypuszczam, iż chodziło właśnie o Ritza.
– Właśnie że nie. Coś się wydarzyło… Boże, on nic nie rozumie! Co mu powiedziałaś?
– Nie podobało mi się jego zachowanie ani to, co mówił, więc odparłam, że nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie możesz być. Oczywiście wiedział, że kłamię, ale nic nie mógł na to poradzić.
– Dobrze. On wie chyba wszystko o kłamstwach.
– Nie wydaje mi się, żeby dwadzieścia tysięcy dolarów stanowiło dla ciebie taki problem…
– Nie chodzi o pieniądze, tylko o sposób zapłaty.
– Za co?
– Za nic.
– Wydaje mi się, Randy, że to właśnie nazywa się logiczną niespójnością.
– Zamknij się!
Rozległ się dzwonek telefonu. Gates zerwał się z fotela i wlepił oczy W aparat, ale nie podszedł do biurka, tylko powiedział do żony zduszonym głosem:
– Ktokolwiek to jest, nie ma mnie w domu… Wyjechałem z miasta i nie wiesz, kiedy wrócę…
Edith położyła dłoń na słuchawce.
– To twoja prywatna linia – zauważyła. Podniosła japo trzecim dzwonku. – Rezydencja państwa Gates – powiedziała, stosując używany od lat podstęp. Przyjaciele i tak wiedzieli, kto mówi, a obcy nic ją nie obchodzili. – Tak… Tak? Przykro mi, ale wyjechał i nie wiemy, kiedy wróci… – Odsunęła słuchawkę, spojrzała na nią ze zdziwieniem i odłożyła na widełki. – To była telefonistka z centrali międzynarodowej w Paryżu. Dziwne… Ktoś chciał z tobą rozmawiać, ale kiedy powiedziałam jej, że cię nie ma, nawet nie zapytała, kiedy będzie mogła cię zastać, tylko raptownie przerwała rozmowę.
– Boże! – wyszeptał pobladłymi wargami Gates. – Coś się wydarzyło… Coś jest nie tak, ktoś musiał skłamać!
Wypowiedziawszy te tajemnicze słowa, odwrócił się i niemal pobiegł w przeciwny kąt pokoju, szukając czegoś rozpaczliwie w kieszeni spodni. Zatrzymał się przed środkową częścią sięgającego od podłogi do sufitu wypełnionego książkami regału, w którym znajdował się obszerny sejf o stalowych drzwiach zamaskowanych imitacją brązowego drewna. Ogarnięty paniką odwrócił się do żony i wrzasnął rozpaczliwie:
– Wynoś się stąd! Wynoś się, słyszysz?
Edith Gates podeszła niespiesznie do drzwi, przystanęła i spojrzała na swojego męża.
– Wszystko zaczęło się w Paryżu, prawda, Randy? Siedem lat temu w Paryżu. Wtedy coś się zdarzyło, nieprawdaż? Wróciłeś stamtąd przerażony i ogarnięty bólem, którego nie chcesz z nikim dzielić.
– Wynoś się! – wyskrzeczał ochryple Randolph Gates.
Edith wyszła, zamykając za sobą drzwi, lecz nie puszczając klamki. W chwilę potem uchyliła je o kilka centymetrów i zajrzała do gabinetu.
Widok, jaki zobaczyła, wstrząsnął nią tak jak jeszcze żaden w życiu. Człowiek, z którym żyła od trzydziestu trzech lat, tytan intelektu, nie palący papierosów i unikający alkoholu jak ognia, właśnie wbijał sobie w przedramię igłę jednorazowej strzykawki.