David Webb wyszedł przez sterowane fotokomórką drzwi z zatłoczonej hali dworca lotniczego, na chwilę przystanął przed tablicą informacyjną, po czym ruszył w kierunku parkingu przeznaczonego dla samochodów pozostawianych na krótki postój. Zgodnie z planem miał dotrzeć do ostatniego rzędu pojazdów, skręcić w lewo, potem w prawo i iść tak długo, aż zobaczy pontiaca Le Mans model 1986 w kolorze srebrny metalik, z ozdobnym krucyfiksem zawieszonym w oknie tylnych drzwi. Za kierownicą, przy uchylonej szybie powinien siedzieć mężczyzna w białej czapce. David ma podejść do niego i powiedzieć: "Lot był nadzwyczaj spokojny". Jeżeli kierowca zdejmie czapkę i uruchomi silnik, Webb po prostu wsiądzie do samochodu, nie mówiąc już ani słowa.
Tak tez się stało. Kiedy ruszyli, kierowca wyjął spod deski rozdzielczej mikrofon, zbliżył go do ust i powiedział cicho, lecz wyraźnie; "Ładunek na pokładzie. Proszę samochody ochrony o zajęcie pozycji".
Skomplikowana procedura graniczyła ze śmiesznością, ale David doszedł do wniosku, że skoro Aleks Conklin zadał sobie dość trudu, żeby złapać go telefonicznie tuż przed jego odlotem z lotniska Logan, a w dodatku uczynił to za pomocą służbowego, specjalnie strzeżonego przed podsłuchem aparatu Petera Hollanda, to musiały istnieć ku temu jakieś powody. Przemknęła mu myśl, iż być może ma to jakiś związek z telefonem od Mo Panova sprzed dziewięciu godzin. Do kolejnej rozmowy telefonicznej, tej z Conklinem, włączył się również Holland, osobiście potwierdzając prośbę, a właściwie żądanie, aby David zrezygnował z lotu rockwellem, pojechał samochodem do Hartfordu i dopiero tam wsiadł do zwykłego, rejsowego samolotu do Waszyngtonu. Na koniec dodał tajemniczo, że od tej pory nie może być mowy o żadnych kontaktach telefonicznych ani o korzystaniu z rządowych bądź prywatnych połączeń lotniczych.
Wiozący Davida samochód błyskawicznie opuścił teren dworca lotniczego. Webb odniósł wrażenie, iż minęło nie więcej niż kilka minut, kiedy za szybami pojawił się uciekający z dużą szybkością do tyłu wiejski krajobraz, a wkrótce potem niewielkie miasteczka Wirginii. Skręcili w zamkniętą bramą drogę prowadzącą do ogrodzonego wysokim parkanem osiedla; na tablicy widniała nazwa Vienna Villas, znajdujące się w pobliżu miasteczko nazywało się bowiem Vienna. Strażnik znał kierowcę, gdyż machnął tylko ręką i samochód przemknął pod uniesionym szlabanem. Dopiero wtedy kierowca po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do swego pasażera:
– Osiedle zajmuje obszar pięciu akrów i jest podzielone na pięć równych części, sir. Cztery są zupełnie zwyczajne, ale piąta, najbardziej oddalona od bramy, stanowi własność Agencji i jest specjalnie chroniona. To najzdrowsze miejsce pod słońcem, sir.
– Wcale nie czułem się chory.
– Tutaj to panu na pewno nie grozi. Dyrektorowi bardzo zależy na pańskim zdrowiu.
– Miło mi, ale skąd pan o tym wie? – Należę do zespołu, sir.
– W takim razie jak się pan nazywa?
Kierowca zamilkł na chwilę, a kiedy się ponownie odezwał, David odniósł nieprzyjemne wrażenie, iż cofa się w przeszłość do czasu, o którym, jak wiedział, nigdy nie zdoła zapomnieć.
– Tutaj nie mamy imion ani nazwisk, sir ani pan, ani ja. "Meduza".
– Rozumiem – odparł Webb.
– Jesteśmy na miejscu. – Samochód wjechał na owalny podjazd i zatrzymał się przed jednopiętrowym, utrzymanym w kolonialnym stylu budynkiem którego białe kolumny wyglądały jak wykonane z włoskiego marmuru. – Proszę o wybaczenie, sir, ale dopiero teraz zauważyłem, że nie ma pan żadnego bagażu.
– Rzeczywiście, nie mam – powiedział David i otworzył drzwi.
Jak ci się podoba moja tymczasowa nora? – zapytał Aleks, wskazując dłonią na gustownie urządzone wnętrze.
– Za ładnie i za czysto jak na zrzędliwego starego kawalera – odparł David. – A tak w ogóle, to od kiedy nabrałeś upodobania do zasłon w różowe i żółte stokrotki?
– Poczekaj, aż zobaczysz tapetę w mojej sypialni. Jest w różyczki.
– Nie jestem pewien, czy mam na to ochotę.
– U ciebie są hiacynty. Jak się domyślasz, nie rozpoznałbym hiacynta nawet wtedy, gdybym się o niego potknął i zabił, ale tak powiedziała pokojówka.
– Pokojówka?
– Pod pięćdziesiątkę, czarna i zbudowana jak zapaśnik sumo. Pod kiecką nosi dwie spluwy, a także, jak głosi plotka, kilka brzytew.
– Niezła.
– Żebyś wiedział. Nie położy w łazience kostki mydła ani rolki papieru toaletowego, które nie mają pieczątki Langley. Nie uwierzysz, ale ona ma dziesiątą grupę zaszeregowania, a niektórzy z tych pajaców zostawiają jej jeszcze napiwki!
– Nie potrzebują przypadkiem kelnera?
– Świetna myśl: nasz wspaniały uczony, David Webb, kelnerem.
– Jason Bourne był kiedyś kelnerem. Conklin natychmiast spoważniał.
– Przejdźmy do niego – powiedział i pokuśtykał w kierunku fotela. – Aha, miałeś dzisiaj ciężki dzień, choć jeszcze nawet nie minęło południe, więc gdybyś chciał sobie przyrządzić drinka, to znajdziesz wszystko za tą kotarą w kolorze biskupiego fioletu… Nie patrz tak na mnie. Wiem, że to biskupi fiolet, bo usłyszałem to od naszej czarnoskórej Brunhildy.
Webb wybuchnął donośnym, szczerym śmiechem.
– Chyba nie masz już z tym żadnych kłopotów, prawda, Aleks?
– Jasne, że nie. Czy musiałeś kiedykolwiek chować przede mną butelki, kiedy do was przyjeżdżałem?
– Nie, ale wtedy nie mieliśmy da czynienia z żadną stresującą…
– Stres nie ma tu nic do rzeczy – przerwał mu Conklin. – Podjąłem określoną decyzję, bo nie miałem wyboru. Napij się, Davidzie. Musimy porozmawiać, a wolałbym, żebyś był zupełnie spokojny. Kiedy patrzę w twoje oczy, widzę, że cały jesteś podminowany.
– Sam mi kiedyś powiedziałeś, że zawsze można poznać to po oczach – zauważył Webb, odsuwając kotarę i sięgając po butelkę – Nie straciłeś jeszcze tej umiejętności, prawda?
– Powiedziałem ci, że to widać w głębi oczu. Nigdy nie poprzestawaj na powierzchownej obserwacji.,. Co z Marie i dziećmi? Zdaje się, że odlecieli bez żadnych problemów?
– Na pewno, bo ślęczałem z pilotem nad planem lotu tak długo, że w końcu kazał mi się wynosić albo samemu usiąść za sterami, – Webb napełnił szklankę i zasiadł w fotelu vis- a- vis emerytowanego agenta CIA. – Gdzie jesteśmy, Aleks? – zapytał.
– Dokładnie tam, gdzie byliśmy wczoraj. Żadnych zmian, jeśli nie liczyć tego, że Mo nie zgodził się zostawić swoich pacjentów. Dziś rano goryle zameldowali się u niego w mieszkaniu, które obecnie jest równie bezpieczne, jak Fort Knox, i odstawili go do biura. W drodze powrotnej będą cztery razy zmieniać samochody, oczywiście wyłącznie w podziemnych garażach.
– A więc chronicie go zupełnie otwarcie, nie kryjąc się w cieniu?
– To by nie miało żadnego sensu. Nasi ludzie starali się ukryć przy Smithsonian Institution i wiesz, co z tego wyszła
– A może tym razem by się udało? Dwa zespoły, z których pierwszy, ten jawny, ma celowo popełnić jakiś błąd, żeby sprowokować przeciwnika?
– Z tymi durniami nie ma na to najmniejszych szans. – Conklin potrząsnął głową. – Przepraszam, cofam to, co powiedziałem. Jeden Bourne dalby sobie z tym radę, ale nie oni.
– Nie rozumiem.
– W gruncie rzeczy nie są głupi, ale szkolono ich wyłącznie pod kątem ratowania i chronienia czyjegoś życia, a poza tym działają w zespole, co wiąże się z koniecznością bezustannej koordynacji i informowania na bieżąco o wszystkich poczynaniach. Po prostu wykonują swój zawód, nie są "pistoletami" przygotowanymi na to, że w razie najmniejszego błędu ktoś poderżnie im gardło.
– Cóż za melodramatyczna nuta – mruknął David, rozpierając się wygodnie w fotelu. – Zdaje się, że ja działałem właśnie w taki sposób, nieprawdaż?
– Bardziej w legendach niż w rzeczywistości, ale dla ludzi, których wykorzystywałeś, rzeczywistością były te legendy.
– W takim razie odszukam ich i ponownie wykorzystam! – David wyprostował się raptownie, ściskając oburącz szklankę. – On mnie do tego zmusza, Aleks! Szakal rozpoczął licytację, więc muszę w nią wejść!
– Och, zamknij się! – prychnął niecierpliwie Conklin. – Teraz ty odstawiasz tani melodramat. Gadasz jak postać z jakiegoś podrzędnego westernu. Wystarczy, że się pokażesz, i Marie zostanie wdową, a dzieci stracą ojca. Teraz tak wygląda rzeczywistość, Davidzie.
– Mylisz się…, – Webb potrząsnął głową, wpatrując się w swoją szklankę. – On ruszył za mną, więc ja muszę ruszyć za nim. Próbuje mnie wyciągnąć z kryjówki, więc ja muszę wyciągnąć jego. To jedyny sposób, żeby się go nareszcie pozbyć. Jakkolwiek by liczyć, ostateczna postać równania zawsze wygląda tak samo: Carlos kontra Bourne. Jesteśmy znowu tam, gdzie byliśmy trzynaście lat temu: Alfa, Bravo, Charlie, Delta… Kain to Carlos, a Delta to Kain…
– To idiotyczny szyfr z Paryża sprzed trzynastu lat! – przerwał mu ostrym tonem Conklin. – Delta należał do "Meduzy" i miał stawić czoło Carlosowi. Nie jesteśmy w Paryżu, Davidzie, a od tamtego czasu minęło już trzynaście lat!
– I zapewne za następne pięć będę miał osiemnaście, a za jeszcze pięć dwadzieścia trzy? Czego ty ode mnie chcesz, do diabła? Żebym do końca moich dni żył w ciągłym strachu przed tym bandytą, czekając zawsze z obawą na powrót do domu żony i dzieci? Nie, to ty masz się zamknąć, wielki panie agencie! Najwspanialsi analitycy mogą obmyślić najbardziej niezawodne plany, a my zmontujemy z nich jeden, jeszcze lepszy, ale kiedy dojdzie do ostatecznej rozgrywki, ona zawsze będzie się toczyć wyłącznie między Szakalem i mną… Tyle tylko że ja dysponuję pewną przewagą: mam ciebie po swojej stronie.
Conklin przełknął z trudem ślinę, mrugając przy tym raptownie powiekami.
– Bardzo mi pochlebiasz, Davidzie. Chyba nawet za bardzo. Zawsze czułem się lepiej winnym otoczeniu, kilka tysięcy mil od Waszyngtonu. Tutaj jakoś bez przerwy było mi trochę duszno.
– Ale na pewno nie pięć lat temu, kiedy odprowadzałeś mnie na samolot do Hongkongu. Wciągu zaledwie jednego dnia udało ci się rozwiązać połowę łamigłówki.
– Wtedy było dużo łatwiej: tajna operacja Departamentu Stanu cuchnąca na kilometr zdechłym halibutem. Tym razem to coś zupełnie innego. Tym razem to Carlos.
– Właśnie o to mi chodzi, Aleks. To Carlos, a nie jakiś obcy głos w słuchawce. Mamy do czynienia ze znanym czynnikiem, wiemy, czego można się po nim spodziewać…
– Czyś ty oszalał? – przerwał mu Conklin, marszcząc brwi. – Jak to rozumiesz?
– Jest myśliwym, więc będzie szedł moim tropem.
– Owszem, ale najpierw dokładnie go obwącha, a potem zbada jeszcze pod mikroskopem.
– Wynika z tego, że trop musi być prawdziwy, czyż nie tak?
– Osobiście wolę określenie "wiarygodny". Co masz na myśli?
– W ewangelii świętego Aleksa jest wyraźnie napisane, że w celu zastawienia skutecznej pułapki należy tak spreparować przynętę, żeby zawierała maksymalnie dużo prawdy, nawet bardzo niebezpieczną dawkę.
– Ten rozdział i wers nawiązują do szczegółowych badań, jakim każdy doświadczony myśliwy poddaje napotkany trop. Zdaje się, że już o tym wspomniałem. Jakie to ma znaczenie?
– "Meduza" – powiedział cicho Webb. – Chcę wykorzystać "Meduzę".
– Oszalałeś! – syknął niewiele głośniej Conklin. – Ta sprawa jest równie tajna jak Jason Bourne… Nie oszukujmy się: jest bardziej tajna!
– Ale były także plotki krążące po całej Azji Południowo- Wschodniej, docierające aż do Morza Chińskiego, Koulunu i Hongkongu, dokąd większość tych zbrodniarzy uciekła ze swymi pieniędzmi. O "Meduzie" wiedziano więcej, niż ci się wydaje, Aleks.
– Plotki i nie potwierdzone pogłoski, nic więcej – odparł emerytowany oficer wywiadu. – Który z nich nie przyłożył noża do gardła lub lufy pistoletu do głowy kilkudziesięciu czy nawet kilkuset majętnym ludziom? "Meduza" składała siew dziewięćdziesięciu procentach z morderców i złodziei. Peter Holland powiedział, że kiedy działał w SEALs, nie spotkał wśród nich nikogo, kogo by nie pragnął osobiście załatwić.
– Ale gdyby nie oni, zamiast pięćdziesięciu ośmiu tysięcy zabitych byłoby z pewnością grubo ponad sześćdziesiąt. Trzeba oddać im sprawiedliwość, Aleks. Znali każdy centymetr terenu, każdy metr kwadratowy dżungli. Stworzyli…, Stworzyliśmy najlepiej funkcjonującą siatkę wywiadu spośród wszystkich, jakie udało się zmontować Dowództwu Sajgonu.
– Mnie chodzi o to, Davidzie, że nikt pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie może skojarzyć "Meduzy" z rządem Stanów Zjednoczonych. Nie istnieją dokumenty, które wskazywałyby na nasze zaangażowanie, sama zaś nazwa była i jest otoczona ścisłą tajemnicą. W myśl prawa przestępstwa wojenne nie podlegają przedawnieniu, więc oficjalnie "Meduza" została uznana za prywatną organizację, zbieraninę przestępców pragnących skorumpować całą Azję Południowo- Wschodnią, ciągnąc z tego ogromne zyski. Gdyby kiedykolwiek odkryto ich powiązania z Waszyngtonem, natychmiast ległaby w gruzach reputacja wielu znaczących osobistości z Białego Domu i Departamentu Stanu/Dwadzieścia lat temu byli młodymi sztabowcami w Dowództwie Sajgonu, ale teraz zajmują się polityką na skalę światową. Podczas wojny posługiwanie się niezbyt etycznymi metodami może jakoś ujść na sucho, lecz w okresie pokoju trudno sobie wyobrazić cięższy zarzut niż współuczestnictwo w masowych morderstwach i defraudacja milionowych funduszy pochodzących z kieszeni podatników. Identycznie przedstawia się sprawa z tajnymi archiwami zawierającymi dokładne informacje o tym, którzy z naszych najznamienitszych bankierów finansowali poczynania nazistów. Istnieją sprawy, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. "Meduza" jest jedną z nich.
Webb ponownie zagłębił się w fotelu, ale tym razem był wyraźnie spięty.
Nie spuszczał nieruchomego spojrzenia z twarzy starego przyjaciela, który przez pewien czas był jego największym wrogiem.
– Jeżeli nie zawodzi mnie resztka pamięci, to wydaje mi się, że zgodnie
z oficjalnymi wyjaśnieniami Bourne wywodził się właśnie z "Meduzy".
– Rzeczywiście, ale to było najprostsze wyjaśnienie i najskuteczniejszy kamuflaż – potwierdził Conklin, wytrzymując jego spojrzenie. – Wróciliśmy do Tam Quan i "odkryliśmy", że Bourne był zbzikowanym awanturnikiem z Tasmanii, który zaginął bez wieści w północnowietnamskiej dżungli. Nawet najdrobniejszy szczegół w tym stworzonym ze sporą dozą wyobraźni dossier nie wskazywał na jakiekolwiek powiązania z Waszyngtonem.
– Ale to wszystko kłamstwo, prawda, Aleks? Takie powiązania istniały i nadal istnieją, i Szakal wie o tym. Wiedział o tym już wtedy, gdy znalazł ciebie i Mo w Hongkongu, a właściwie wasze nazwiska w domu na Górze Wiktorii, w którym rzekomo został zastrzelony Jason Bourne. Potwierdziliście to wczoraj w nocy, kiedy spotkaliście się z jego wysłannikami, a on odkrył obecność łudzi z Agencji. Przekonał się, że to, w co wierzył od trzynastu
lat, jest prawdą: żołnierz "Meduzy" pseudonimie Delta był Jasonem Bourne'em, a ten z kolei jest tworem amerykańskiego wywiadu i wciąż żyje. Żyje i ukrywa się, korzystając z ochrony swego rządu.
Conklin rąbnął pięścią w poręcz fotela.
– W jaki sposób udało mu się nas odszukać? Wszystko, dosłownie wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy! Zatroszczyłem się o to wspólnie z McAllisterem!
– Potrafiłbym chyba wymyślić kilka sposobów, ale to teraz nieistotne. Nie mamy czasu. Musimy przystąpić do działania, opierając się na tym, co wiemy… i co wie Carlos. "Meduza", Aleks.
– Chcesz działać? W jaki sposób?
– Skoro Bourne wyłonił się z "Meduzy", to jest jasne, że nasze tajne służby maczały w tym palce, bo jak inaczej znalazłyby sposób, żeby go wykorzystać? Jedyne, czego Szakal jeszcze nie wie, to do jakiego stopnia jest zdeterminowany nasz rząd, a dokładniej rzecz biorąc niektórzy jego członkowie. Dokąd są skłonni się posunąć, żeby utrzymać "Meduzę" w tajemnicy. Jak sam powiedziałeś, przy jej odsłanianiu wiele wpływowych osobistości mogłoby się dotkliwie poparzyć, a na kilku nienagannie czystych garniturach pojawiłyby się brudne plamy.
Conklin zmarszczył brwi i skinął z namysłem głową.
– I nagle, nie wiadomo skąd, mielibyśmy paru własnych Waldheimów.
– Nuy Dap Ranh – szepnął David.
Na dźwięk wypowiedzianych w orientalnym języku słów Aleks uniósł raptownie głowę.
– To jest właśnie klucz do wszystkiego, prawda? – zapytał Webb. – Nuy Dap Ranh… Królowa Wężów,
– Przypomniałeś sobie?
– Dziś rano – odparł Jason Bourne, mierząc Conklina zimnym spojrzeniem. – Kiedy samolot z Marie i dziećmi zniknął we mgle nad portem, nagie znalazłem się na pokładzie innego samolotu, w zupełnie innym czasie. Poprzez szum z głośnika radiostacji wydobywały się trzeszczące słowa: "Królowa Wężów! Królowa Wężów, słyszysz mnie? Odwołuję operację!". Wyłączyłem wtedy radio i rozejrzałem się po kabinie maszyny. Samolot trząsł się
i podskakiwał, jakby miał zamiar za chwilę się rozpaść, a ja zastanawiałem się, którzy z tych ludzi przeżyją, czyja przeżyję, a jeżeli nie, to w jaki sposób zginiemy… Zobaczyłem, że dwaj z nich podwijają rękawy i porównują małe, wstrętne tatuaże na przedramionach, obrzydliwe symbole, które stały się ich obsesją…
– Nuy Dap Ranh – powiedział cicho Conklin. – Głowa kobiety z węża mi zamiast włosów. Królowa Wężów. Ty nie dałeś sobie go zrobić.
– Nigdy nie traktowałem tego jako wyróżnienia.
– Początkowo miał stanowić znak identyfikacyjny, nie rzucający się tak bardzo w oczy jak dystynkcje na mundurze: misterny tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia o wzorze i barwach znanych tylko jednemu artyście w Sajgonie. Nikt nie potrafiłby go podrobić.
– Staruszek zarobił wtedy sporo forsy. Był jedyny w swoim rodzaju.
– Ten tatuaż kazali sobie zrobić wszyscy oficerowie z Kratery Głównej, którzy mieli jakikolwiek związek z, "Meduzą". Przypominali duże, szalone dzieci, bawiące się znalezionymi w pudełku płatków "tajnymi" szyframi.
– To nie były dzieci, Aleks. Na pewno szaleńcy, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości, ale nie dzieci. Zarazili się groźną chorobą znaną pod nazwą samowola, a przy okazji wielu zbiło niezły majątek. Prawdziwe dzieciaki ginęły wtedy w dżungli, podczas gdy chodzący w nienagannie odprasowanych mundurach oficerowie z Południa wysyłali do Szwajcarii, na Bahnhofstrasse w Zurychu, coraz to nowych kurierów.
– Ostrożnie, Davidzie. Niewykluczone, że mówisz o ludziach zajmujących w naszym obecnym rządzie bardzo ważne stanowiska.
– Którzy to? – zapytał spokojnie Webb, trzymając przed sobą w obu dłoniach szklankę.
– Zatroszczyłem się o to, żeby ci, którzy siedzieli po szyję w śmieciach, zniknęli wraz z upadkiem Sajgonu, ale przez kilka lat nie było mnie tam, a możesz sobie chyba wyobrazić, że niełatwo jest uzyskać od kogokolwiek jakieś informacje na ten temat.
– Mimo to na pewno masz jakieś podejrzenia.
– Jasne, ale nic konkretnego i żadnych dowodów. Tylko domysły oparte na obserwacji stylu życia niektórych osób: rezydencje, na jakie nie powinny moc sobie pozwolić, podróże, na które nie powinno być ich stać, i pozycje zajmowane przez te osoby w radach nadzorczych różnych firm i korporacji, nie uzasadnione w najmniejszym stopniu ani wiedzą, ani doświadczeniem.
– Z twoich słów wynika, że to cała sieć – powiedział David cichym, napiętym głosem Jasona Bourne'a.
– Bardzo misterna i nadzwyczaj elitarna – zgodził się Conklin,
– Przygotuj mi listę, Aleks.
– Będzie niekompletna.
– Więc ogranicz ją na razie do tych ważnych ludzi z rządu, którzy byli przydzieleni do Dowództwa Sajgonu. Ewentualnie dołącz do niej jeszcze tych z ogromnymi majątkami i pełniących w prywatnym sektorze funkcje, jakich nie powinni otrzymać.
– Powtarzam jeszcze raz: taka lista będzie zupełnie bezużyteczna.
– Na pewno nie wtedy, jeśli zdasz się na swój instynkt.
– Co to, do diabła, ma mieć wspólnego z Carlosem?
– Chodzi o część prawdy, Aleks. O niebezpieczną część, możesz być tego pewien, ale autentyczną i dlatego tak bardzo atrakcyjną dla Szakala.
Emerytowany oficer wywiadu wybałuszył oczy na swego przyjaciela. – O czym ty mówisz?
– Właśnie teraz powinna ci pomóc twoja zdolność kreatywnego myślenia. Powiedzmy, że na twojej liście znajdzie się piętnaście lub dwadzieścia nazwisk; możemy założyć, że co najmniej w trzech lub czterech przypadkach uda nam się zdobyć niepodważalne dowody. Kiedy zlokalizujemy dokładnie cele, zaczniemy wywierać nacisk, przekazując z różnych stron tę samą wiadomość: były uczestnik "Meduzy" sfiksował. Człowiek otoczony od wielu lat staranną opieką postanowił odstrzelić głowę Królowej Wężów. Dysponuje wystarczającym zapasem amunicji: nazwiska, czyny, lokalizacje szwajcarskich kont bankowych. A potem – w tym momencie dowiemy się, ile są rzeczywiście warte talenty tak przez nas poważanego i szanowanego świętego Aleksa – szepniemy tu i ówdzie słówko, że istnieje ktoś, komu jeszcze bardziej zależy na tym, żeby dostać w ręce tego niebezpiecznego szaleńca.
– Tym kimś będzie Iljicz Ramirez Sanchez – dokończył cichym głosem Conklin. – Carlos. Szakal. Wkrótce potem (tylko jak to zaaranżować?) dojdzie do spotkania dwóch zainteresowanych stron – zainteresowanych, ma się rozumieć, w usunięciu człowieka stanowiącego zagrożenie. Przy czym z góry wiadomo, że jedna ze stron, złożona z ludzi zajmujących wysokie stanowiska, nie może zaangażować się aktywnie w tę operację, czyż nie tak?
– Mniej więcej, z tą tylko poprawką, że właśnie ci ludzie mogą uzyskać dostęp do informacji na temat aktualnej tożsamości i miejsca pobytu obiektu ich zainteresowania.
– Oczywiście. – Aleks pokiwał z powątpiewaniem głową. – Wystarczy, że machną czarodziejską różdżką, a wszystkie zabezpieczenia znikną, dając im dostęp do najpilniej strzeżonych tajemnic.
– Właśnie tak – odparł zdecydowanie David. – Dlatego że ten; kto się spotka z wysłannikami Carlosa, musi być tak wysoko postawiony, żeby Szakal nie miał innej możliwości, jak tylko podjąć współpracę. Nie może żywić żadnych, choćby najmniejszych wątpliwości ani podejrzeń,
– Czy chciałbyś również, żebym kazał różom kwitnąć w czasie styczniowej burzy śnieżnej w Montanie?
– Czemu nie. To wszystko musi nastąpić w ciągu najbliższego dnia lub dwóch, kiedy Carlos nie ochłonął jeszcze po tym, co wydarzyło się przy Smithsonian Institution.
– Niemożliwe! To znaczy, jasne, że spróbuję. Założę tu sobie główną kwa terę i każę przysłać z Langley wszystko, czego potrzebuję, pod Cztery- Zero, oczywiście… Cholernie bym nie chciał przepłoszyć tego kogoś z hotelu Mayflower.
– Ktokolwiek to jest, nie wydaje mi się, żeby zniknął tak szybko – odparł Webb. – Szakal nie dopuściłby do tego, żeby w jego planie powstała nagle tak ogromna dziura.
– Szakal? Sądzisz, że to może być on?
– Na pewno nie osobiście. To musi być ktoś, kto mógłby nosić na piersi tabliczkę z napisem "Jestem współpracownikiem Carlosa", a my i tak byśmy mu nie uwierzyli.
– Chińczyk?
– Może, Oczywiście, nie dam za to głowy, bo nawet kiedy Szakal działa pozornie bez sensu, to w takim jego postępowaniu jest dużo logiki.
– Słyszę człowieka z przeszłości. Człowieka, który nigdy nie istniał.
– Istniał, Aleks, zapewniam cię. Właśnie teraz wrócił.
Conklin spojrzał w kierunku drzwi pokoju; słowa Davida przypomniały mu o czymś.
– Gdzie masz walizkę? – zapytał. – Chyba przywiozłeś jakieś ubranie, prawda?
– Nie, nie przywiozłem. To, które mam teraz na sobie, wyląduje w kanale, jak tylko kupię nowe. Najpierw jednak muszę się spotkać z jeszcze jednym przyjacielem, także geniuszem, mieszkającym w niezbyt sympatycznej dzielnicy miasta;
– Pozwól, że zgadnę – uśmiechnął się emerytowany oficer wywiadu. – To starszy wiekiem Murzyn o nieprawdopodobnym imieniu Kaktus, najlepszy specjalista w dziedzinie fałszywych paszportów, praw jazdy i kart kredytowych.
– Właśnie on,
– Wszystko, czego potrzebujesz, mogłaby ci załatwić Agencja.
– Nie tak dobrze i nie tak dyskretnie. Nie wolno mi zostawić żadnego śladu, nawet oznaczonego symbolem Cztery- Zero. To indywidualna operacja.
– W porządku. Co potem?
– Musisz zabrać się ostro do pracy, agencie. Do jutra rano trzeba zdrowo potrząsnąć kilkoma ludźmi w tym mieście.
– Do jutra…? Niemożliwe!
– Nie dla ciebie. Nie dla świętego Aleksa, księcia wszystkich tajnych operacji.
– Możesz sobie gadać, co chcesz. Wyszedłem już z wprawy,
– Szybko ją odzyskasz. To dokładnie tak samo jak z seksem albo jazdą na rowerze.
– A ty? Co ty będziesz robił?
– Po konsultacji z Kaktusem wynajmę pokój w hotelu Mayflower – odparł Jason Bourne.
Culver Parnell, magnat hotelowy z Atlanty, którego dwudziestoletnie panowanie w tym przemyśle zaowocowało wreszcie posadą szefa protokołu Białego Domu, cisnął z wściekłością słuchawkę na widełki i nabazgrał w leżącym przed nim notesie kolejne, szóste już nieprzyzwoite słowo. Pełniąca tę funkcję za rządów poprzedniej administracji kobieta nie miała najmniejsze- go pojęcia o politycznym kluczu obowiązującym podczas układania listy zapraszanych do Białego Domu gości i Culver Parnell, w wyniku następujące zawsze po wybojach wymiany personelu, zastąpił ją na tym stanowisku. Za- raz potem, ku swej ogromnej Irytacji, znalazł się w stanie wojny ze swoim pierwszym zastępcą, również kobietą w średnim wieku, również absolwentką jednej z tych cholernie ekskluzywnych uczelni ze Wschodniego Wybrzeża, a co gorsza, osobą bardzo popularną w towarzyskich kręgach Waszyngtonu, przekazującą- sporą część zarobków na rzecz jakiejś idiotycznej grupy baletowej, której członkowie wy stępowali najczęściej w samej bieliźnie, a czasem nawet bez niej.
– Niech to szlag trafi! – wybuchnął Culver, przeczesując palcami szpakowate włosy. Podniósł słuchawkę i wystukał czterocyfrowy numer. – Daj mi Redheada, ślicznotko – powiedział, celowo podkreślając swój i tak doskonale słyszalny południowy akcent.
– Tak jest, proszę pana! – zaszczebiotała zachwycona sekretarka. – Właśnie z kimś rozmawia, ale zaraz mu przerwę. Jedną chwileczkę, panie Parnell.
– Jesteś uroczą brzoskwinką, dziecinko.
– Dziękuję! Już pana łączę.
To zawsze działa, pomyślał Culver. Za pomocą odrobiny aromatycznego olejku magnolii można osiągnąć znacznie więcej, niż skrzypiąc niczym stary dąb. Ta jego cholerna zastępczyni musi się jeszcze tego nauczyć: mówi tak, jakby jakiś durny dentysta skleił jej pieprzone zęby szybko schnącym cementem.
– To ty, Cull? – przerwał jego rozmyślania głos Redheada. Szybko do pisał siódmy obsceniczny wyraz.
– To ja, chłopcze, ale nie sam, tylko z kupą cholernych kłopotów! Ta frymuśna dziwka znowu robi swoje! Zaprosiłem na dwudziestego piątego paru ludzi z Wall Street, wiesz, na to przyjęcie dla nowego francuskiego ambasadora, a ona mi mówi, że musimy jeszcze znaleźć miejsce dla jakichś baletowych dziwolągów! Mało tego, podobno Pierwsza Dama bardzo chciałaby ich poznać. Cholera! Akurat ci chłopcy prowadzą z Francuzami masę interesów i to spotkanie wyniosłoby ich na samą górę, bo każdy szczur na giełdzie by myślał, że mają teraz nie wiadomo jakie dojścia.
– Daj spokój, Cull – przerwał mu ponurym tonem Redhead. – Szykuje się nam dużo większy problem, a w dodatku nie bardzo wiem, o co właściwie chodzi.
– O czym mówisz, do diabła?
– Czy wtedy, kiedy byliśmy w Sajgonie "słyszałeś'' o czymś lub o kimś zwanym Królową Wężów?
– Słyszałem o wężowych oczach, ale nie o żadnej królowej. Dlaczego pytasz?
– Facet, z którym przed chwilą rozmawiałem – podobno ma zadzwonić za pięć minut – sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie nastraszyć. Naprawdę, Cull! Wspomniał o Sajgonie, powiedział, że wydarzyło się wtedy coś okropnego, i kilka razy powtórzył o tej Królowej Wężów, jakby oczekiwał, że za raz schowam się do mysiej dziury.
– Ja się zajmę tym sukinsynem! – ryknął Parnell – Wiem, co to ma znaczyć! To ta cholerna dziwka, ona jest tą Królową Wężów; Daj mu mój numer i powiedz, że wiem o wszystkim.
– Czy w takim razie mógłbyś i mnie oświecić, Cull?
– Przecież ty też tam byłeś, Redhead… No więc, zorganizowaliśmy sobie kilka małych kasyn i paru z nas sporo tam przegrało, ale przecież żołnierze zawsze to robili, już od chwili, kiedy rzucali kośćmi o szaty Chrystusa! Potem podnieśliśmy to na trochę wyższy poziom, a nawet zatrudniliśmy trochę panienek, które i tak szwendały się po ulicy… ta moja elegancka, pieprzona zastępczyni myśli, że znalazła na mnie haczyk, a zaczęła od ciebie, bo wszyscy wiedzą, że jesteśmy kumplami. Powiedz temu sukinsynowi, żeby zadzwonił do mnie, a już ja mu powiem, co myślę o nim i o tej suce! Popełniła duży błąd. Chłopcy z Wall Street będą na tym przyjęciu, a jej tancerzyki pocałują klamkę!
– W porządku, Cull. Skieruję go do ciebie – powiedział Redhead, znany skądinąd jako wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, po czym odłożył
Stojący na biurku Parnella telefon zadzwonił w cztery minuty później.
– Królowa Wężów, Culver! Mamy kłopoty!
– Posłuchaj mnie, durna pało, a dowiesz się, kto naprawdę ma kłopoty! To nie jest żadna królowa, tylko suka. Może któryś z jej trzydziestu lub czterdziestu eunuchowatych mężów przegrał w Sajgonie trochę jej posagowych pieniędzy, ale nikogo to wtedy nie obchodziło i nie obchodzi teraz, a już szczególnie byłego pułkownika marines, który zawsze lubił pograć ostro w pokera, a teraz urzęduje w Gabinecie Owalnym. Mało tego, ty wykastrowany śmierdzielu! Jeśli się dowie, że ta dziwka usiłuje teraz oczerniać naszych dzielnych chłopców, którzy chcieli się tylko trochę odprężyć podczas…
W Vienna, w stanie Wirginia, Aleksander Conklin odłożył słuchawkę. Pudło numer jeden i dwa. Poza tym nigdy nie słyszał o Culverze Parnellu.
Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, zaklął głośno w wypełnionej parą łazience, słysząc dobiegający zza drzwi wrzaskliwy głos swojej żony.
– O co, do diabła, chodzi? Nie mogę nawet spokojnie wziąć prysznicu?
– To może być Biały Dom, Al! Wiesz, jak oni zawsze mówią – prawie ich nie słychać i bez przerwy powtarzają, że to bardzo pilne.
– Cholera! – warknął przewodniczący. Otworzył szklane drzwi i nagi podszedł do zainstalowanego na ścianie telefonu. – Mówi Armbruster. O co chodzi?
– Zaistniała kryzysowa sytuacja, która wymaga podjęcia natychmiastowego działania.
– Czy to Biały Dom?
– Nie, i mam nadzieję, że to nigdy tam nie dotrze.
– Więc kim pan jest, do diabła?
– Kimś równie zaniepokojonym, jak pan będzie za chwilę. Po tylu latach… O Boże!
– Czym zaniepokojony? O czym pan mówi?
– Królowa Wężów, panie Armbruster.
– Chryste! – wykrzyknął zduszonym głosem Armbruster. W następnym ułamku sekundy zdołał się opanować, ale było już za późno. Trafienie. – Nie mam pojęcia, o co panu chodzi. Co to za węże? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
– W takim razie niech pan posłucha teraz, panie "Meduza". Ktoś dokopał się do wszystkiego: daty, defraudacje, banki w Genewie i Zurychu, nawet nazwiska kurierów wysyłanych z Sajgonu, a także inne nazwiska, jeszcze ważniejsze… Wszystko, od A do Z.
– Co pan wygaduje? To nie ma najmniejszego sensu!
– Pan również jest na liście, panie przewodniczący. Zebranie materiałów zajęło temu człowiekowi co najmniej piętnaście lat, a teraz chce pieniędzy, bo jeśli ich nie dostanie, wszystko rozgłosi!
– Kto to jest, na miłość boską?
– Wkrótce się dowiemy. Na razie ustaliliśmy tylko tyle, że od ponad dziesięciu lat znajduje się pod troskliwą opieką rządu, w związku z czym nie miał okazji zbytnio się wzbogacić. Najprawdopodobniej wycofano go kiedyś z Sajgonu, a teraz stara się nadrobić stracony czas. Proszę mieć się na baczności. Będziemy w kontakcie.
Połączenie zostało przerwane.
Mimo panującej w łazience wysokiej temperatury ciałem stojącego nago ze słuchawką w dłoni Alberta Armbrustera, przewodniczącego Federalnej Komisji Handlu, wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Dopiero po dłuższej chwili zdobył się na to, żeby odwiesić słuchawkę, a kiedy to uczynił, jego spojrzenie padło na widniejący na przedramieniu niewielki, budzący odrazę tatuaż.
W Vienna, w stanie Wirginia, Aleksander Conklin spojrzał na telefon.
Trafienie numer jeden.
Generał Norman Swayne, odpowiedzialny za dostawy dla Pentagonu, Spoglądał z satysfakcją w ślad za piłeczką, która po precyzyjnym uderzeniu wylądowała w okolicy siedemnastego dołka. Odległość ta dawała szansę na zakończenie rozgrywki nie więcej niż w dwóch turach.
– To chyba wystarczy, nie uważasz? – zapytał swego partnera.
– Z pewnością, Norm – odparł wiceprezes Calco Technologies. – Dajesz mi dzisiaj niezłą szkołę. Zmieściłem się w limicie tylko przy czterech Kołkach.
– To twoje zmartwienie, młody człowieku. Powinieneś solidnie potrenować.
– Masz rację, Norm – przyznał jeden z szefów Calco, wyjmując kij z torby. Nagle rozległ się nieprzyjemny, świdrujący w uszach odgłos klaksonu i zza wzgórza oddzielającego ich od szesnastego dołka wyłonił się pędzący z maksymalną prędkością trzykołowy wózek golfowy. – To twój kierowca, generale – powiedział młody mężczyzna. Natychmiast pożałował, że tak oficjalnie zwrócił się do swego partnera.
– Masz rację. To dziwne, bo nigdy nie przerywa mi gry. – Swayne ruszył szybkim krokiem w kierunku zbliżającego się pojazdu. Spotkali się w odległości około dziesięciu metrów od trasy. – O co chodzi? – zapytał potężnie zbudowane go sierżanta, pełniącego od ponad piętnastu lat funkcję jego osobistego szofera.
– Na pewno o coś, co cuchnie na kilometr – burknął podoficer, zaciskając dłonie na kierownicy.
– Wyrażasz się niezwykle jasno…
– Tak jak ten sukinsyn, który do ciebie dzwonił. Powiedziałem mu, że nie chcę się mieszać do twoich spraw, a on na to, żebym lepiej to zrobił, jeśli chcę ocalić własną skórę. Oczywiście zapytałem go, jak się nazywa i kim właściwie jest, ale on był okropnie wystraszony i kazał mi się zamknąć. "Po wiedz tylko generałowi, że sprawa dotyczy Sajgonu i gadów, które pełzały wokół miasta dwadzieścia lat temu", tak dokładnie powiedział…
– Dobry Boże! – przerwał mu Swayne. – Gady? Węże…
– Miał jeszcze zadzwonić za pół godziny, czyli od teraz za osiemnaście minut. Wskakuj, Norman. O ile pamiętasz, mnie to też dotyczy.
– Muszę… Muszę coś powiedzieć – wymamrotał generał. – Nie mogę tak po prostu odjechać.
– Tylko się pośpiesz. I pamiętaj, idioto, że masz koszulę z krótkim rękawem! Zegnij rękę!
Swayne spojrzał z przerażeniem na swoje przedramię, na którym widniał niewielki kolorowy tatuaż, po czym szybko zgiął rękę, przykładając ją do piersi niczym brytyjski brygadier, i wrócił do swego partnera.
– Niech to szlag trafi, młodzieńcze! Armia wzywa – powiedział z udawaną nonszalancją.
– Przykro mi, Norm, ale i tak muszę ci zapłacić.
Na wpół oszołomiony generał wsadził bez liczenia do kieszeni zwitek banknotów, nie zdając sobie sprawy, że jest w nim o kilkaset dolarów więcej, niż wynosiła kwota zakładu, mruknął jakieś bezsensowne podziękowanie i zajął miejsce w wózku obok sierżanta.
– Całuj mnie w dupę, żołnierzyku – szepnął pod nosem wiceprezydent firmy ubiegającej się o zamówienia Pentagonu, zamachnął się kijem i posłał piłeczkę o wiele dalej i celniej, niż uczynił to Swayne. – To czterysta milionów dolarów, ty obwieszony medalami sukinsynu.
Trafienie numer dwa.
Co pan wygaduje, na litość boską? – roześmiał się do słuchawki senator. – A raczej powinienem chyba zapytać, co Al Armbruster kombinuje tym razem? Przecież w sprawie tej nowej ustawy nie potrzebuje mojego poparcia, a nawet gdyby potrzebował, to i tak by go nie uzyskał. W Sajgonie był kompletnym osłem i jest nim nadal, ale ma za sobą większość.
– Nie mówimy teraz o głosach, senatorze, tylko o Królowej Wężów!
– Jedyne węże, jakie widziałem w Sajgonie, to był Alby i jemu podobni. Pełzali po całym mieście, sprawiając wrażenie, że wszystko wiedzą, choć w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie… Kim pan właściwie jest?
W Vienna, w stanie Wirginia, Aleksander Conklin odłożył słuchawkę.
Pudło numer trzy.
Phillip Atkinson, ambasador USA w Wielkiej Brytanii, odebrał telefon w swoim londyńskim gabinecie. Przypuszczał, że rozmówca, który nie podał swego imienia i nazwiska, przedstawiając się tylko jako "kurier z DC", ma mu przekazać ściśle poufne instrukcje z Departamentu Stanu. Zgodnie z obowiązującą w takich wypadkach procedurą uruchomił więc podłączone do aparatu, rzadko używane, urządzenie szyfrujące. Działało ono jednocześnie jak zagłuszacz, wywołując w stacjach nasłuchowych brytyjskiego wywiadu przeraźliwą kakofonię szumów. Kiedy następnego dnia w barze Connaught jego angielscy przyjaciele zapytają go od niechcenia, czy przypadkiem nie otrzymał ostatnio jakichś interesujących informacji z Waszyngtonu, uśmiech- nie się tylko dobrodusznie, wiedząc, że przynajmniej kilku z nich ma "krew- nych"wMI5.
– Słucham?
– Panie ambasadorze, przypuszczam, że nikt nie może nas podsłuchać?
– Pańskie przypuszczenia są słuszne, chyba że skonstruowano jakąś nową "Enigmę", ale nic na to nie wskazuje.
– To dobrze… Chcę, żeby wrócił pan na chwilę myślami do Sajgonu, do pewnej tajnej operacji, o której nikt nie chce mówić…
– Kim pan jest? – zapytał ostrym tonem Atkinson, prostując się raptownie w fotelu.
– Wtedy nikt z nas nie używał nazwisk, panie ambasadorze, ani nie rozpowiadał o naszych powiązaniach, nieprawdaż?
– Do cholery, kto mówi? Znam pana?
– Z pewnością nie, Phil, choć dziwię się, że nie rozpoznajesz mojego głosu.
Atkinson rozglądał się rozpaczliwie po gabinecie, niczego nie widząc, tylko starając się usilnie skojarzyć ten głos z jakąś twarzą.
– Czy to ty, Jack? Nie bój się, jesteśmy zagłuszani.
– Ciepło…
– Szósta Flota, prawda? Najpierw odwrócony Morse, a potem grubsze rzeczy…To ty?
– Powiedzmy, że to możliwe, ale zarazem bez znaczenia. Chodzi o to, że trafiliśmy na bardzo złą pogodę…
– To ty!
– Zamknij się i słuchaj! Cholerna łajba zerwała kotwicę i rozbija się po porcie, niszcząc nabrzeża.
– Jack, ja w życiu nie miałem nic wspólnego z marynarką! Nic nie rozumiem!
– Zdaje się, że jakiś kapcan został odsunięty od akcji w Sajgonie i wsadzony pod ścisły nadzór, a teraz udało mu się wszystko poskładać do kupy. Wszystko, Phil.
Boże!
Teraz ma zamiar to rozgłosić…
– Powstrzymajcie go!
– Właśnie na tym polega problem. Nie jesteśmy pewni, kto to jest. Chłopcy z Langley nie puścili pary z gęby.
– Człowieku, będąc na tym stanowisku, możesz im po prostu rozkazać, żeby trzymali się od tego z daleka! Powiedz, że wszystkie dane są fałszywe, stworzone w celu dezinformacji przeciwnika.
– To by oznaczało…
– Dzwoniłeś do Jimmy'ego T. w Brukseli? – przerwał mu ambasador. – On ma dojście do kogoś na samej górze w Langley.
– Na razie nie chcę nadawać sprawie rozgłosu. Najpierw muszę się zorientować w sytuacji.
– Jak uważasz, Jack. Ty się na tym znasz.
– Trzymaj mocno fały, Phil.
– Jeśli to ma znaczyć, żebym trzymał gębę na kłódkę, to spokojna głowa – odparł Atkinson, spoglądając na swoje przedramię i zastanawiając się, gdzie w Londynie mógłby znaleźć specjalistę od usuwania tatuaży.
Po drugiej stronie Atlantyku, w miejscowości Vienna, w stanie Wirginia, Aleks Conklin odłożył słuchawkę i z twarzą wykrzywioną grymasem strachu i niepewności osunął się głęboko w fotel. Tak jak przed dwudziestu laty podczas operacji na pierwszej linii zdał się całkowicie na swój instynkt, pozwalając swobodnie płynąć słowom, potwierdzającym zawieszone w powietrzu pytania i niedomówienia, a nawet fakty, o których nie miał, bo i nie mógł mieć, najmniejszego pojęcia. Przypominało to błyskawiczną, rozgrywaną w pamięci partię szachów; wiedział, że jest w tym dobry, a kto wie, czy nawet nie zbyt dobry. Istniały przecież sprawy, które powinny na zawsze pozostać w swoich kryjówkach wydrążonych głęboko pod ziemią. To, o czym się przed chwilą dowiedział, mogło należeć właśnie do tej kategorii.
Trafienia numer trzy, cztery i pięć.
Phillip Atkinson, ambasador w Wielkiej Brytanii; James Teagarten, głównodowodzący NATO; Jonathan "Jack" Burton, dawniej admirał Szóstej Floty, obecnie przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów.
Królowa Wężów. "Meduza".
Siatka.