Rozdział 23

Jesteśmy sami – usłyszał Bourne w chwilę po tym, jak otworzył oczy. W porównaniu z potężnym ciałem Santosa fotel, na którym siedział barman, wydawał się niewielki, a przyćmione światło stojącej lampy odbijało się od jego łysej czaszki tak, że sprawiała wrażenie jeszcze większej niż w rzeczywistości. Jason odchylił do tyłu głowę i poczuł, że ma na samym czubku ogromnego guza. Stwierdził, że leży wciśnięty w kąt obszernej kanapy. – Nie ma żadnego pęknięcia ani krwawienia, tylko dość bolesny guz – dodał człowiek Szakala.

– Pańska diagnoza jest słuszna, szczególnie jej końcowy fragment.

– Został pan uderzony owiniętą w amortyzujący materiał pałką z twardej gumy. Rezultat był łatwy do przewidzenia, oczywiście pod warunkiem, że nie nastąpiło nic nieoczekiwanego. Obok pana leży na tacy woreczek z lodem. Radziłbym z niego skorzystać.

Bourne wyciągnął rękę, wziął wilgotną, zimną torebkę i przycisnął ją do głowy.

– Jest pan bardzo troskliwy – zauważył.

– Czemu nie? Mamy wiele spraw do omówienia… Może nawet milion, jeśli przeliczyć je na franki.

– Są pańskie, jeśli dotrzymane zostaną warunki, jakie podałem.

– Kim jesteś? – zapytał ostrym tonem Santos.

– Tej informacji nie ma w warunkach umowy.

– Nie jesteś już młody.

– Ty też nie, ale nie wydaje mi się, żeby to miało jakieś znaczenie.

– Miałeś pistolet i nóż. Nożem posługują się młodzi ludzie.

– Kto tak twierdzi?

– Moje doświadczenie… Co wiesz o Kosie?

– Powinieneś raczej zapytać, skąd dowiedziałem się o Le Coeur du Soldat.

– Więc skąd?

– Ktoś mi powiedział.

– Kto?

– Przykro mi, ale to także nie jest jeden z warunków. Zostałem wynajęty tylko jako pośrednik.

– Czy dlatego udawałeś inwalidę? Kiedy zacząłeś odzyskiwać przytomność, dotknąłem twojego kolana, ale nie okazałeś bólu. Nie masz przy sobie żadnych dokumentów, za to dużą sumę pieniędzy.

– Nigdy nikomu nie tłumaczę się z metod, jakie stosuję, tylko wyjaśniam, na czym polega moje zadanie. Najważniejsze, że udało mi się do ciebie dotrzeć. Nie znałem numeru telefonu, a chyba nie uważasz, że powinienem zjawić się w garniturze i z teczką w ręku?

Santos roześmiał się.

– Nawet nie zdołałbyś wejść do środka, bo wcześniej wciągnęliby cię w jakiś ciemny kąt i rozebrali do naga.

– Tak właśnie myślałem… Więc jak, przystępujemy do interesu? W grę wchodzi milion franków.

Człowiek Szakala wzruszył ramionami.

– Jeżeli kupujący wymienia na samym początku taką sumę, to na pewno jest gotów zapłacić dużo więcej. Powiedzmy, półtora miliona, a może nawet dwa.

– Aleja nie jestem kupującym, tylko pośrednikiem. Upoważniono mnie do zapłacenia miliona, co moim zdaniem i tak jest zbyt dużą sumą, ale tu chodzi również o czas. Mam także inne możliwości.

– Jesteś tego pewien?

– Oczywiście.

– Stracisz je, jeśli znajdą twoje ciało w rzece.

– Rozumiem.

Jason rozejrzał się po pogrążonym w półmroku mieszkaniu; miało niewiele wspólnego z obskurną spelunką na parterze. Meble były duże, dostosowane do rozmiarów właściciela, lecz dobrane ze smakiem – na pewno nie eleganckie, ale i nie tanie. Największe zdziwienie budziły sięgające od podłogi do sufitu regały z książkami, stojące między oknami. Bourne żałował, iż nie może dostrzec tytułów, bo mogłoby mu to powiedzieć coś więcej na temat tego dziwnego człowieka wysławiającego się tak, jakby ukończył Sorbonę, zachowującego się zaś jak bezwzględny zabijaka.

– Czyli mam rozumieć, że raczej nie będę mógł stąd wyjść, kiedy zechcę? – zapytał, spoglądając ponownie na Santosa.

– Raczej nie – potwierdził jego obawy podwładny Szakala. – Mógłbyś, gdybyś odpowiedział mi wprost na kilka pytań, ale skoro twierdzisz, że nie wolno ci tego zrobić… Cóż, ja też muszę ci postawić pewne warunki, a od ich spełnienia będzie zależało twoje życie.

– Jasno stawiasz sprawę.

– To chyba dobrze, prawda?

– Oczywiście, tyle tylko, że w ten sposób rezygnujesz z szansy zarobienia miliona franków, a może, jak sam twierdzisz, nawet dużo większej sumy.

– Mam wrażenie – odparł Santos, krzyżując na piersi swoje potężne ramiona i przyglądając się zdobiącym je tatuażom, jakby widział je po raz pierwszy w życiu i zastanawiał się, skąd się tam wzięły – że człowiek dysponujący takimi funduszami nie tylko będzie gotów pozbyć się tej sumy w zamian za twoje życie, ale dorzuci jeszcze wszelkie konieczne informacje, aby oszczędzić ci niepotrzebnych cierpień. – Nagle rąbnął olbrzymią pięścią w poręcz fotela i ryknął: – Co wiesz o Kosie? Kto ci powiedział o Le Coeur du Soldat? Skąd się tu wziąłeś, kim jesteś i dla kogo pracujesz?!

Bourne zamarł bez ruchu na kanapie, ale jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Musi się stąd wydostać i skontaktować z Bernardine'em! Na pewno minęła już umówiona godzina! Gdzie jest teraz Marie? Jednak z pewnością tego, co chciał zrobić, nie da się osiągnąć wbrew woli olbrzyma siedzącego w fotelu po drugiej stronie pokoju. Santos nie był ani kłamcą, ani głupcem; bez wahania zabiłby więźnia gołymi rękami i nie da się go omamić wyssaną z palca historyjką. Chronił jednocześnie dwie głowy – swoją i swego protektora. Kameleonowi pozostało tylko jedno wyjście: ujawnić tak dużą, że aż wiarygodną część prawdy, którą przeciwnik będzie musiał zaakceptować, ponieważ odrzucenie jej oznaczałoby dla niego zbyt wielkie ryzyko. Jason odłożył na tacę torebkę z lodem i zaczął mówić, ciągle wciśnięty w narożnik rozłożystej kanapy.

– To chyba jasne, że nie mam zamiaru umierać dla mojego klienta ani narażać się na tortury, żeby utrzymać w tajemnicy jego informacje, więc powiem ci wszystko, co wiem. Niestety, nie ma tego tak wiele, jak bym sobie życzył, zważywszy na obecne okoliczności. Żeby od samego początku wszystko było zupełnie jasne: nie rozporządzam osobiście tymi pieniędzmi. Mam się spotkać w Londynie z pewnym człowiekiem, który wyda polecenie przelewu z konta w Bernie na nazwisko lub numer rachunku, który mu podam… Tym samym wyjaśniliśmy już sobie sprawę mojej ewentualnej śmierci i niepotrzebnych cierpień. Co wiem o Kosie? W tym pytaniu mieści się też, rzecz jasna, sprawa Le Coeur du Soldat… Otóż powiedziano mi, że jakiś starszy człowiek – nie wiem, jakiej narodowości, ale podejrzewam, że Francuz – poinformował pewną znaną osobistość, że jest przygotowywany zamach na jej życie. Któż jednak uwierzy przeżartemu alkoholem starcowi, w dodatku z niechlubną, kryminalną przeszłością? Niestety, zamach doszedł do skutku, ale na szczęście ocalał współpracownik tej ważnej osobistości, który wiedział o ostrzeżeniu i jednocześnie był bardzo blisko związany z moim klientem. Obaj powitali zarówno zamach, jak i śmierć ważnej osobistości z wielkim zadowoleniem. Człowiek ów poinformował mego klienta o wiadomości dostarczonej przez starca: jeżeli ktoś chce się skontaktować z Kosem, powinien przesłać mu wiadomość przez restaurację Le Coeur du Soldat w Argenteuil. Mój klient w przekonaniu, że Kos musi być kimś wyjątkowym, postanowił właśnie skontaktować się z nim… Co do mnie, to urzęduję w pokojach hotelowych w różnych miastach. W tej chwili nazywam się Simon i mieszkam w Pont Royal, gdzie zostawiłem paszport i inne dokumenty. – Bourne przerwał i rozłożył szeroko ręce. – Powiedziałem ci wszystko, co wiem.

– Jeszcze nie wszystko – warknął Santos. – Kto jest twoim klientem?

– Zabiją mnie, jeśli ci powiem.

– A ja cię zabiję, jeśli mi nie powiesz – odparł człowiek Szakala, biorąc do ręki myśliwski nóż Jasona. Ostrze błysnęło w świetle lampy.

– Nie lepiej, żebyś podał mi informację, której potrzebuje mój klient, razem z jakimkolwiek nazwiskiem i numerem konta, a ja w zamian zagwarantuję ci dwa miliony franków? Mój klient żąda tylko tego, żebym był jedynym pośrednikiem. Widzisz w tym coś niewłaściwego? Przecież Kos zawsze może mi odmówić i posłać mnie do diabła… Trzy miliony.

Santos zamrugał powiekami, jakby nawet dla niego pokusa stała się zbyt silna.

– Może ubijemy interes później…

– Teraz!

– Nie! – Podwładny Carlosa dźwignął z fotela swoje ogromne ciało i zaczął się zbliżać do kanapy, trzymając w wyciągniętej dłoni lśniący nóż. – Twój klient!

– Klienci – odparł Bourne. – Grupa bardzo wpływowych ludzi ze Stanów.

– Kto, konkretnie!

– Strzegą swoich nazwisk jak tajemnic wojskowych, ale udało mi się jedno odkryć. Powinno ci wystarczyć.

– Kto to jest?

– Sam się domyśl, a przy okazji przekonasz się, jak ważne jest to, co ci chcę powiedzieć. Strzeż Kosa najlepiej, jak możesz! Upewnij się, że mówię prawdę, a jednocześnie zdobądź fortunę, która wystarczy ci do końca życia. Będziesz mógł zniknąć, podróżować, może wreszcie znajdziesz trochę czasu na książki, zamiast użerać się z tą hałastrą na dole… Jak sam powiedziałeś, żaden z nas nie jest młody. Obaj możemy na tym zarobić masę forsy. Co ci szkodzi? Przecież możemy zostać odesłani z kwitkiem, najpierw ja, a potem moi klienci… Nie ma w tym żadnej pułapki. Oni nawet nie chcą się z nim widzieć, tylko go wynająć.

– Jak mam to zrobić?

– Wymyśl sobie jakieś wysokie stanowisko i skontaktuj się z ambasadorem USA w Londynie. Nazywa się Atkinson. Powiedz mu, że otrzymałeś poufne instrukcje od Królowej Wężów i zapytaj, czy masz przystąpić do ich realizacji.

– Od Królowej Wężów? A kto to taki?

– "Meduza". Ci ludzie nazywają się "Meduza".

Mo Panov przeprosił grzecznie i wstał od stolika, po czym przecisnął się w kierunku męskiej toalety przez wypełniający bar tłum kierowców, rozglądając się rozpaczliwie w poszukiwaniu drugiego automatu telefonicznego. Nigdzie nie mógł go dostrzec! Jedyny, jaki znajdował się w pomieszczeniu, wisiał w przeszklonej budce w odległości trzech metrów od wielkookiej platynowej blondynki, której paranoja była równie głęboko zakorzeniona, jak ciemne odrosty jej włosów. Kiedy mimochodem napomknął, że powinien zadzwonić do biura i powiedzieć swoim współpracownikom, gdzie jest i co się z nim stało, spotkał się z gwałtowną reakcją.

– Pewnie, żeby zaraz tu się zwaliła cała banda gliniarzy! Całuj mnie w dupę, doktorku. Jak się mój stary dowie, gdzie jestem, rozedrze mnie na strzępy. Zna wszystkie gliny w okolicy. Na pewno mówi im, gdzie mogą sobie najtaniej podupczyć.

– Nie mam najmniejszego powodu, żeby wspominać o pani obecności. Sama pani napomknęła, że jej małżonek mógłby mieć do mnie pretensje.

– Pretensje? Po prostu obciąłby ci nos i już. Nie, wolę nie ryzykować. Na pewno wygadałbyś wszystko i zrobiłaby się chryja.

– To, co pani mówi, jest trochę bez sensu, bo…

– Dobra, to zaraz będzie z sensem. Krzyknę: "Gwałcą!", i powiem tym szoferakom, że wzięłam cię z drogi dwa dni temu, a ty groziłeś mi i kazałeś robić różne brzydkie rzeczy. Jak ci się to podoba?

– Doprawdy, szalenie. Czy mogę przynajmniej pójść do toalety? Mam wrażenie, że mogę dłużej nie wytrzymać…

– Jasne. W kiblu nie mają telefonu.

– Naprawdę…? Nie, nie kpię sobie, tylko po prostu jestem ciekaw. Przecież kierowcy nieźle zarabiają, więc chyba nie kradliby drobnych z automatu?

– Urwałeś się z choinki, doktorku? Na trasie dzieją się różne rzeczy, ktoś coś robi, ktoś inny widzi… Ludzie chcą wiedzieć, kto dzwoni i kiedy.

– Doprawdy…

– Jezu, pośpiesz się! Mamy tylko trochę czasu, żeby coś przełknąć. On na pewno pojedzie na siedemdziesiąt, nie dziewięćdziesiąt siedem. Nie do myśli się.

– Czego się nie domyśli? Co to jest "siedemdziesiąt" i "dziewięćdziesiąt siedem"?

– Numery dróg, na litość boską! Są różne drogi, a każda ma numer. Aleś ty tępy, doktorku! Dobra, zmykaj do klopa, a potem staniemy w jakimś motelu, gdzie weźmiesz się do roboty, a ja dam ci zaliczkę.

– Proszę?

– Uważam, że kobieta ma prawo sama o tym decydować. Czy to się nie zgadza z twoją religią?

– Broń Boże!

– To dobrze. Pośpiesz się!

Kobieta miała rację; w toalecie nie było telefonu, a przez jedyne okienko mógłby się przecisnąć co najwyżej mały kot lub dorodny szczur… Ale Panov miał pieniądze, dużo pieniędzy, a w dodatku pięć praw jazdy wystawionych w pięciu różnych stanach. W leksykonie Jasona Bourne'a rzeczy te, a szczególnie pieniądze, także były bronią. Mo z ulgą skorzystał z pisuaru, po czym stanął przy drzwiach, uchylił je ostrożnie i spojrzał w kierunku platynowej blondynki. Nagle ktoś pchnął z rozmachem drzwi; uderzyły Panova z taką siłą, że zatoczył się na ścianę.

– Przepraszam, koleś! – wrzasnął niski, mocno zbudowany mężczyzna, doskakując do psychiatry i chwytając go za ramiona. – Nic ci nie jest?

– Nic, nic… – wybełkotał Panov, trzymając się obiema rękami za twarz.

– Gdzie tam nic! Leci ci krew z nosa! Chodź, tu są ręczniki – powiedział kierowca tonem nie znoszącym sprzeciwu. Miał podwinięte rękawy, a zza lewego sterczała napoczęta paczka papierosów. – Odchyl głowę, zaraz dam ci trochę zimnej wody… Oprzyj się o ścianę. Tak już lepiej; zaraz przestanie ci lecieć. – Niski mężczyzna delikatnie przyłożył Panovowi do twarzy wilgotny ręcznik, podtrzymując jego głowę drugą ręką. – No, już prawie po wszystkim. Oddychaj tylko przez usta, głęboko, słyszysz? Trzymaj głowę do tyłu.

– Dziękuję – odparł Mo, przytrzymując ręcznik, zaskoczony, że można tak szybko powstrzymać krwotok z nosa. – Bardzo dziękuję.

– Nie dziękuj, bo to moja wina – odparł kierowca, korzystając z pisuaru. – Lepiej ci? – zapytał, zapinając rozporek.

– Tak, oczywiście. – W tej samej chwili Mo postanowił zapomnieć o radach swojej nieżyjącej matki i zrezygnować z mówienia prawdy. – Szczerze mówiąc, to nie była pańska wina, tylko moja.

– Jak to? – zdziwił się barczysty szofer, myjąc ręce.

– Stałem za tymi drzwiami, bo chowałem się przed kobietą, od której próbuję uciec. Nie wiem, czy pan to rozumie…

Osobisty lekarz Panova roześmiał się głośno i sięgnął po ręcznik.

– A kto by tego nie rozumiał, kolego? Przecież to historia ludzkości! Jak się za ciebie wezmą, to nie masz szans, leżysz i kwiczysz. Ja to sobie inaczej zorganizowałem, bo ożeniłem się z prawdziwą Europejką, kapujesz? Nie mówi prawie po angielsku, ale świetnie sobie radzi z dzieciakami, a jak ją widzę, to zawsze chce mi się figlować. Mówię ci, zupełnie co innego niż te wszystkie pieprzone księżniczki.

– To bardzo interesujące, powiedziałbym nawet, dogłębne stwierdzenie.

– Że co?

– Nieważne. W każdym razie chciałbym wyjść stąd tak, żeby ona mnie nie widziała. Mam trochę pieniędzy…

– Daruj sobie forsę, lepiej powiedz, która to?

Obaj mężczyźni podeszli do drzwi i zerknęli przez szparę.

– To ta blondynka, która co chwila patrzy tutaj i na wyjście. Strasznie się denerwuje…

– A niech mnie! – przerwał mu kierowca. – To żona Bronka! Nieźle zboczyła z trasy.

– Z trasy? Jakiego Bronka?

– Jeździ po wschodnich trasach, nie tędy. Co ona tu robi, do diabła?

– Mam wrażenie, że próbuje się z nim nie spotkać.

– Faktycznie – zgodził się nowo pozyskany znajomy Panova. – Słyszałem, że ona już daje za darmo.

– Zna ją pan?

– Jasne. Byłem u nich na paru bibkach. Chłopak robi świetne sosy.

– Muszę się stąd wydostać. Jak powiedziałem, mam trochę pieniędzy…

– To dobrze, nie musisz w kółko tego powtarzać. Pogadamy o tym później.

– Gdzie?

– W moim wozie. Czerwony w białe pasy, jak flaga. Stoi przy wejściu z prawej strony. Schowaj się za nim i poczekaj na mnie.

– Zobaczy mnie, jak będę wychodził!

– Nie zobaczy, bo zrobię jej zaraz niespodziankę. Powiem jej, że w radiu wszyscy gadają o tym, jak Bronk się wściekł i gna pełnym gazem na południe.

– W jaki sposób zdołam się panu odwdzięczyć?

– Na przykład częścią tej forsy, o której ciągle gadasz. Bronk to zwierzę, a ja jestem chrześcijanin.

Kierowca otworzył z rozmachem drzwi, przy okazji o mało nie wgniatając Panova w ścianę. Mo obserwował, jak mężczyzna podchodzi do stolika, nachyla się konspiracyjnie nad kobietą i coś jej szepcze na ucho. Po jego pierwszych słowach blondynka niemal wpiła mu się wzrokiem w usta. Panov wybiegł z toalety, przemknął do drzwi, wypadł na zewnątrz i ciężko dysząc przycupnął za pomalowaną w czerwone i białe pasy ciężarówką.

W chwilę potem z baru wybiegła żona Bronka i z groteskowo rozwianymi platynowymi włosami popędziła do swego samochodu; kilka sekund później z rykiem silnika wyjechała z parkingu i odjechała na północ, szybko nabierając prędkości.

– I jak tam, koleżko? – ryknął krępy kierowca, który nie tylko umiał błyskawicznie powstrzymać krwotok z nosa, ale także uratował Mo przed szaloną kobietą, której niestabilna psychika była skutkiem występujących na przemian ataków wyrzutów sumienia i napadów wściekłości.

– Tu jestem… koleś! – odkrzyknął niepewnie psychiatra, choć jednocześnie w myślach nakazał swemu wybawicielowi zamknąć dziób.

Trzydzieści pięć minut później, kiedy dotarli do pierwszych zabudowań jakiegoś miasteczka, kierowca zatrzymał ciężarówkę w pobliżu skupiska stojących po obu stronach szosy sklepów.

– Powinieneś tu gdzieś znaleźć telefon, koleś. Powodzenia.

– Jesteś pewien? – zapytał Mo. – Chodzi mi o pieniądze.

– Pewnie, że jestem pewien – odpowiedział siedzący za kierownicą krępy mężczyzna. – Dwieście dolarów to akurat tyle, ile zarobiłem. Dawali mi nie raz pięćdziesiąt razy tyle, żebym przewiózł trefny towar, ale wiesz, co im zawsze mówiłem?

– Co im mówiłeś?

– Żeby sami to sobie zeżarli, a potem wysikali się pod wiatr, to może nakapie im do oczu, żeby oślepli.

– Dobry z ciebie człowiek – powiedział Panov, wysiadając z szoferki.

– Kiedyś trzeba odpracować dawne grzeszki.

Ogromna ciężarówka ruszyła ostro z miejsca, a Mo rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu.

– Gdzie ty jesteś, do cholery? – ryknął Aleks Conklin w Wirginii.

– Nie wiem! – odparł Panov. – Gdyby chodziło o mojego pacjenta, wyjaśniłbym mu, że to tylko rozwinięcie jakiegoś freudowskiego marzenia sennego, bo takie rzeczy się nie zdarzają, ale tym razem się zdarzyły, i to mnie! Naszprycowali mnie prochami, Aleks!

– Uspokój się. Domyśliliśmy się tego. Musimy ustalić, gdzie jesteś. Nie oszukujmy się, inni też cię szukają.

– Dobrze, dobrze… Zaczekaj chwilę! Po drugiej stronie jest sklep z neonem: "Battle Ford's Best". Czy to coś pomoże?

Westchnienie, jakie przybiegło po drutach z Wirginii, było częścią odpowiedzi.

– Owszem, pomoże. Tobie też by pomogło, gdybyś był prawdziwym patriotą i znał historię wojny domowej.

– Co to ma znaczyć, do diabła?

– Jesteś w pobliżu miejsca bitwy pod Ford's Bluff. To pomnik historii narodowej. Za pół godziny przyleci po ciebie helikopter, ale przez ten czas nie otwieraj do nikogo ust, na litość boską!

– Mówisz tak, jakby to ciebie poddano nieludzkim…

– Koniec rozmowy, gaduło!

Po wejściu do hotelu Pont Royal Bourne natychmiast podszedł do pełniącego nocny dyżur recepcjonisty i wsunął mu do dłoni pięćsetfrankowy banknot.

– Nazywam się Simon – powiedział z uśmiechem. – Nie było mnie jakiś czas. Są dla mnie jakieś wiadomości?

– Nie ma wiadomości, monsieur Simon – padła spokojna odpowiedź – ale na zewnątrz czekają dwaj ludzie. Jeden na Montalembert, drugi po przeciwnej stronie, na rue du Bac.

Jason wręczył mężczyźnie jeszcze jeden banknot, tym razem o nominale tysiąca franków.

– Za takie informacje zawsze dobrze płacę. Proszę mieć oczy otwarte.

– Oczywiście, monsieur.

Bourne wsiadł do rozklekotanej windy. Znalazłszy się na swoim piętrze, poszedł szybko krętym korytarzem do pokoju. Nic nie zostało poruszone; wszystko wyglądało dokładnie tak, jak przed jego wyjściem, z wyjątkiem łóżka, które było teraz zasłane. Łóżko. Boże, jak bardzo potrzebował wypoczynku! Po prostu nie dawał już rady. Coś się z nim działo – tracił siły, oddech stawał się coraz płytszy… A przecież musiał dojść do siebie, teraz było to tak ważne, jak jeszcze nigdy dotąd! Gdyby się położyć choć na minutkę… Nie. Była przecież Marie i był Bernardine. Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę i wykręcił numer, którego nauczył się na pamięć. – - Przepraszam za spóźnienie – powiedział.

– Cztery godziny, mon ami. Co się stało?

– Nie mam czasu, żeby opowiadać. Co z Marie?

– Nic, absolutnie nic. Nie ma jej na pokładzie żadnego samolotu znajdującego się obecnie w powietrzu ani przygotowującego się do startu. Sprawdziłem nawet połączenia z międzylądowaniami w Londynie, Lizbonie, Sztokholmie i Amsterdamie – wszędzie to samo. Żadna Marie Elise St. Jacques Webb nie znajduje się w drodze do Paryża.

– To niemożliwe! Na pewno się nie rozmyśliła, to do niej niepodobne. I jestem pewien, że nie miałaby pojęcia, jak ominąć urząd imigracyjny na lotnisku!

– Powtarzam: nie ma jej na liście pasażerów żadnego samolotu lecące go lub mającego przylecieć z zagranicy do Paryża.

– Cholera!

– Będę próbował w dalszym ciągu, przyjacielu. Wciąż brzmią mi w uszach słowa świętego Aleksa: nigdy nie lekceważ la belle mademoiselle.

– To nie żadna mademoiselle, tylko moja żona! Ona nie jest jedną z nas, Bernardine. Nie jest doświadczonym agentem, który potrafi zacierać ślady i zostawiać fałszywy trop. Jestem pewien, że leci teraz do Paryża!

– Linie lotnicze twierdzą coś wręcz przeciwnego. Cóż więcej mogę powiedzieć?

– To, co powiedziałeś – odparł Jason, czując, że przestaje panować nad zamykającymi się powiekami. – Próbuj dalej.

– Co się stało w nocy? Musisz mi powiedzieć!

– Jutro – wyszeptał z trudem David Webb. – Jutro… Jestem bardzo zmęczony, a muszę być kimś zupełnie innym…

– O czym ty mówisz? Głos ci się zmienił…

– To nic… Jutro. Muszę pomyśleć… Chociaż właściwie chyba nie powinienem myśleć…

Marie stała w kolejce do kontroli paszportowej na lotnisku w Marsylii; kolejka była na szczęście krótka, ze względu na wczesną porę, a wśród urzędników dawało się wyczuć atmosferę spowodowanego znudzeniem odprężenia. Wreszcie Marie stanęła przed okienkiem.

– Americaine – stwierdził na wpół śpiący urzędnik. – Przybywa pani do nas dla przyjemności czy w interesach?

– Je parle francais, monsieur. Je suis canadienne d'origine – Quebec. Separatiste.

– Aht bien! – Urzędnik wyraźnie się ożywił i nawet otworzył nieco szerzej oczy. – Prowadzi pani jakieś interesy? – zapytał po francusku.

– Nie, to podróż sentymentalna. Moi niedawno zmarli rodzice pochodzili z Marsylii. Chcę zobaczyć miasto, w którym się urodzili i wychowywali.

– To bardzo wzruszające, urocza pani – odparł już zupełnie obudzony mężczyzna. – Może będzie pani potrzebować przewodnika? Znam miasto jak własną kieszeń!

– Bardzo pan miły. Zatrzymam się w Sofitel Vieux Port. Jak się pan nazywa? Moje nazwisko już pan zna.

– Lafontaine, madame. Do pani usług!

– Lafontaine? Naprawdę?

– Naprawdę!

– To bardzo interesujące.

– Ja cały jestem bardzo interesujący – oznajmił urzędnik, ponownie przymykając oczy, ale tym razem bynajmniej nie z powodu senności. – Może pani mną dysponować, madame!

To bardzo szczególny klan, ci Lafontaine, pomyślała Marie, kierując się do głównej hali, żeby kupić bilet na połączenie krajowe do Paryża. Teraz mogła nazywać się tak, jak miała ochotę.

Francois Bernardine obudził się gwałtownie i uniósł na łokciu, marszcząc z niepokojem czoło. "Jestem pewien, że ona leci do Paryża!". Tak powiedział jej mąż, który przecież zna ją najlepiej. "Nie ma jej na liście pasażerów żadnego samolotu lecącego do Paryża". To jego własne słowa. Paryż – ta nazwa powtarzała się w obu zdaniach.

A jeżeli nie chodziło o Paryż?

Weteran Deuxieme zerwał się z łóżka. Przez wąskie okna do wnętrza jego mieszkania sączyło się blade światło wczesnego poranka. Ogolił się szybko – znacznie szybciej, niż tego sobie życzyła jego twarz – po czym dokończył toaletę, ubrał się i wyszedł z domu; za wycieraczką peugeota jak zwykle tkwił mandat. Teraz już nie uda się tego załatwić jednym dyskretnym telefonem. Bernardine ciężko westchnął, wsadził mandat do kieszeni i usiadł za kierownicą.

Pięćdziesiąt osiem minut później zatrzymał samochód na parkingu przed niepozornym, ceglanym budynkiem wchodzącym w skład rozległego kompleksu towarowego lotniska Orly. Znaczenie instytucji mieszczącej się w budynku było odwrotnie proporcjonalne do jego wyglądu: mieścił się tam bardzo ważny wydział Departamentu Imigracji, znany jako Biuro Rejestracji Przylotów, w którym potężne komputery zapisywały w swojej pamięci informacje o wszystkich osobach przybywających do Francji drogą lotniczą. Deuxieme rzadko sięgało po te dane, ci ludzie bowiem, którzy je interesowali, korzystali najczęściej z innych środków komunikacji. Mimo to Bernardine często się tu zjawiał, postępując w myśl zasady, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, a od czasu do czasu jego teoria zyskiwała potwierdzenie w rzeczywistości. Zastanawiał się, czy tak będzie również tym razem.

Dziewiętnaście minut później znał już odpowiedź: miał rację, ale radość z tego powodu była cokolwiek przytłumiona świadomością, że wiadomość nadeszła zbyt późno. W korytarzu wisiał automat telefoniczny; Bernardine wrzucił monetę i wykręcił numer hotelu Pont Royal.

– Tak? – usłyszał zaspany głos Jasona Bourne'a.

– Przepraszam, że cię obudziłem.

– To ty, Francois?

– Tak.

– Właśnie miałem wstać. Na ulicy czeka dwóch ludzi, którzy muszą być jeszcze bardziej zmęczeni ode mnie, jeśli rzecz jasna ich nie zmienili.

– Czy to ma związek z ostatnią nocą?

– Owszem. Opowiem ci o wszystkim, jak się spotkamy. Co się stało?

– Jestem w Orly i obawiam się, że mam złe wiadomości. Wszystko wskazuje na to, że jestem skończonym idiotą. Powinienem był wziąć pod uwagę taką możliwość… Dwie godziny temu twoja żona przyleciała do Marsylii. Do Marsylii, nie do Paryża!

– I to ma być zła wiadomość? – wykrzyknął Jason. – Przecież wreszcie wiemy, gdzie ona jest! Wystarczy… O Boże, rozumiem… – Bourne umilkł na chwilę. – Może wsiąść do pociągu, wynająć samochód…

– A nawet przylecieć samolotem, posługując się takim nazwiskiem, jakie jej przyjdzie do głowy – uzupełnił Bernardine. – Mimo to mam pewien pomysł. Co prawda obawiam się, że będzie wart tyle samo, co mój zramolały mózg, ale wydaje mi się, że warto spróbować… Czy ty i ona macie jakieś specjalne, jak to się mówi?… Przezwiska? Pieszczotliwe zdrobnienia czy coś w tym rodzaju?

– Obawiam się, że chyba nie… Zaczekaj! Kilka lat temu Jamie, nasz syn, miał kłopoty z powiedzeniem "mommy" i mówił na nią "meemom". Śmialiśmy się z tego, a potem ja ją tak nazywałem przez pewien czas, dopóki się nie nauczył.

– Wiem, że twoja żona mówi płynnie po francusku. Czy czyta też gazety?

– Obowiązkowo, a szczególnie wiadomości finansowe. Podejrzewam nawet, że ogranicza się wyłącznie do nich. To jej poranny rytuał.

– Nawet podczas kryzysu?

– Szczególnie podczas kryzysu. Twierdzi, że to ją uspokaja.

– W takim razie prześlemy jej wiadomość.

Ambasador Phillip Atkinson zasiadł w swoim gabinecie w Londynie do okropnej, papierkowej pracy, jaka czekała na niego każdego ranka. Tym razem sytuacja była podwójnie przykra, a to z powodu tępego bólu głowy i kwaśnego smaku w ustach; sensacje te nie były bynajmniej objawami typowego kaca, jako że ambasador niezwykle rzadko pijał whisky, a po raz ostatni był naprawdę pijany dwadzieścia pięć lat temu. Już bardzo dawno, a ściśle rzecz biorąc jakieś trzydzieści miesięcy po upadku Sajgonu, poznał dokładnie wszystkie swoje możliwości. Kiedy w wieku dwudziestu pięciu lat powrócił z wojny otoczony może nie wyśmienitą, ale na pewno nie przynoszącą wstydu reputacją, rodzina wykupiła mu miejsce na nowojorskiej giełdzie, gdzie właśnie w ciągu trzydziestu miesięcy udało mu się stracić nieco ponad trzy miliony dolarów.

– Czy naprawdę niczego się nie nauczyłeś w Andover i Yale? – ryknął jego ojciec. – Nawet nie poznałeś nikogo z Wall Street?

– Tato, przecież wiesz, że oni wszyscy mi zazdrościli. Mój wygląd, dziewczyny, wszystko obracało się przeciwko mnie. A wyglądam dokładnie tak samo jak ty, tato. Czasem wydaje mi się, że oni próbują odegrać się na tobie za moim pośrednictwem! Dobrze wiesz, co wygadują: senior i junior, nowe imperium i inne bzdury w tym rodzaju… Pamiętasz ten artykuł w "Daily News", w którym porównali nas do Fairbanksów?

– Znam Douga od czterdziestu lat! – wrzasnął ojciec. – Ma lepiej po układane w głowie niż wielu innych!

– Ale on nie kończył Andover i Yale, tato.

– Bo nie musiał! Czekaj… Coś ty skończył na Yale?

– Historię sztuki.

– Pieprzę to! Było jeszcze coś innego.

– Literatura angielska i nauki polityczne.

– Otóż to! Możesz zapomnieć o tamtych duperelach. Nauki polityczne to twoje prawdziwe powołanie!

– Tato, ja nie byłem w tym najmocniejszy…

– Zdałeś?

– Z trudem…

– Nie z trudem, tylko z wyróżnieniem! To jest to!

W taki oto sposób Phillip Atkinson III rozpoczął dzięki swemu ojcu karierę w służbie dyplomatycznej i choć znakomity rodzic umarł kilka lat temu, do tej pory nie zapomniał jego ostatniej uwagi: "Tylko nie spieprz wszystkiego, synu. Jak ci przyjdzie ochota zalać się w trupa albo wydupczyć jakąś dziwkę, proszę bardzo, ale rób to we własnym domu albo na jakiejś pustyni, rozumiesz? Przy ludziach masz nosić tę swoją żonę na rękach… Cholera, znowu zapomniałem, jak jej na imię!"

– Dobrze, tato.

Z tego właśnie powodu Phillip Atkinson odczuwał od samego rana niemiłe sensacje. Cały miniony wieczór spędził na przyjęciu w towarzystwie jakichś mało ważnych członków rodziny królewskiej, którzy pili tak, że alkohol wylewał im się uszami, a także w towarzystwie swojej żony, która usprawiedliwiała ich, bo byli członkami rodziny królewskiej. Żeby zachować w tych warunkach równowagę psychiczną, wlał w siebie aż siedem kieliszków chablis. Były takie chwile, kiedy tęsknił do swobodnych, suto zakrapianych dni spędzanych w Sajgonie.

Nagle zadzwonił telefon i Atkinsonowi drgnęła ręka przy składaniu podpisu na jakimś całkowicie dla niego niezrozumiałym dokumencie.

– Tak?

– Panie ambasadorze, dzwoni wysoki funkcjonariusz Centralnego Komitetu Węgrów na Uchodźstwie.

– Hę? Kto to jest? Czy my ich oficjalnie uznajemy?

– Nie wiem, sir. Nie potrafię powtórzyć jego nazwiska.

– Dobrze, proszę łączyć.

– Pan ambasador? – rozległ się w słuchawce głos zabarwiony silnym cudzoziemskim akcentem. – Pan Atkinson?

– Tak, tu Atkinson. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę sobie skojarzyć ani pańskiego nazwiska, ani organizacji, w której imieniu pan występuje…

– Nie szkodzi. Mówię w imieniu Królowej Wężów…

– Chwileczkę! – krzyknął ambasador Stanów Zjednoczonych w Zjednoczonym Królestwie. – Proszę zaczekać dwadzieścia sekund, ale się nie rozłączać! – Atkinson włączył urządzenie szyfrujące i poczekał na charaktery styczne piśniecie w słuchawce. – W porządku, niech pan mówi.

– Otrzymałem instrukcje od Królowej Wężów. Powiedziano mi, że mam się zwrócić do pana o ich potwierdzenie.

– Potwierdzam!

– Czy w związku z tym mam rozumieć, że mogę przystąpić do ich wykonywania?

– Dobry Boże, tak! Proszę robić wszystko, co panu każą! Niech pan nie zapomni, co się stało z Teagartenem w Brukseli i Armbrusterem w Waszyngtonie! Proszę mnie chronić! Niech pan robi wszystko, co mówią!

– Dziękuję, panie ambasadorze.

Bourne najpierw zanurzył się w najgorętszej kąpieli, jaką mógł wytrzymać, potem wziął najzimniejszy prysznic, jaki był w stanie znieść, a następnie zmienił opatrunek na karku, wrócił do niewielkiego pokoju i padł na łóżko… A więc Marie udało się znaleźć prosty, a mimo to zaskakujący sposób na dotarcie do Paryża. Niech to szlag trafi! W jaki sposób ma ją teraz odszukać, żeby ją chronić? Czy ona w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, co robi? David na pewno by wpadł w panikę i popełnił masę błędów… Boże, przecież ja jestem Davidem!

Przestań! Uspokój się!

Zadzwonił telefon. Jason chwycił gwałtownym ruchem słuchawkę.

– Tak?

– Santos chce się z tobą widzieć. Ma pokojowe zamiary.

Загрузка...