Louis DeFazio, nie kryjąc znużenia, wysiadł z taksówki na bulwarze Massena, a za nim jego znacznie wyższy i mocniej zbudowany kuzyn Mario z Larchmont w stanie Nowy Jork. Przystanęli na chodniku przed wejściem do restauracji; za zieloną przyciemnianą szybą wisiał niewielki, czerwony neon:
TETRAZZINI'S.
– To tutaj – powiedział Louis. – Czekają na nas w pokoju na zapleczu.
– Już późno. – Mario zerknął na zegarek w blasku pobliskiej latarni. – Dochodzi północ.
– Nie bój się, na pewno tam są.
– Nawet mi nie powiedziałeś, Lou, jak się nazywają. Przecież muszę się jakoś do nich zwracać.
– Nie musisz – odparł DeFazio, ruszając do wejścia. – Żadnych nazwisk. Zresztą one i tak są bez znaczenia. Masz tylko okazać tym ludziom szacunek, rozumiesz?
– Nie musisz tego powtarzać, Lou – skarcił go Mario, nie podnosząc głosu. – Ciekaw jestem, dlaczego mi w ogóle o tym mówisz?
– On jest wysokiej rangi dyplomatą – wyjaśnił capo supremo, przystając na chwilę i obrzucając przelotnym spojrzeniem człowieka, który o mało nie zabił w Manassas Jasona Bourne'a. – Działa na terenie Rzymu, ale ma bezpośredni kontakt z Sycylią. Oboje z żoną są bardzo, bardzo szanowani, rozumiesz?
– Tak i nie – przyznał kuzyn. – Skoro jest taki ważny, to dlaczego wziął taką zwykłą robotę, jak tropienie dwojga ludzi?
– Dlatego, że ma możliwości. Bywa tam, gdzie nasipagliacci nie mogą się nawet zbliżyć, rozumiesz? Poza tym, dałem wszystkim w Nowym Jorku do zrozumienia, kim są nasi klienci. Wszyscy donowie od Manhattanu do Palermo mają specjalny język, którym mówią tylko między sobą, wiedziałeś o tym, cugino? Sprowadza się do dwóch rozkazów: "zrób to" i "nie rób tego".
– Teraz chyba rozumiem, Lou. Rzeczywiście, musimy okazać szacunek.
– Szacunek, mój drogi kuzynie, ale nie słabość, capisce? Nie słabość! Wszyscy muszą wiedzieć, że tę sprawę wziął w swoje ręce Lou DeFazio i do prowadził ją do końca, kapujesz?
– Skoro tak, to chyba mogę wrócić do Angie i dzieciaków – odparł z uśmiechem Mario.
– Co…? Nie gadaj głupot, cugino! Po tej jednej robocie będziesz mógł utrzymywać tę swoją gromadę do końca życia!
– Nie gromadę, Lou, tylko piątkę.
– Chodźmy. Pamiętaj: z szacunkiem, ale bez przesady.
Wystrój małej, przeznaczonej dla specjalnych gości salki niczym się nie różnił od wystroju całego lokalu. Wszystko było tu w stu procentach włoskie. Na ścianach wisiały ryciny z widokami Wenecji, Rzymu i Florencji, z niewidocznych głośników sączyły się dźwięki arii operowych i taranteli, w całym pomieszczeniu zaś panował dyskretny półmrok. Gość, który by nie wiedział, że znajduje się w Paryżu, mógłby pomyśleć, iż trafił do jednej z małych, rodzinnych restauracji przy Via Frascati w Rzymie.
Na środku pokoju stał duży, okrągły, nakryty płomieniście czerwonym obrusem stół, a wokół niego cztery ustawione w równych odstępach krzesła.
Pod ścianami stało kilka rezerwowych krzeseł, przeznaczonych dla dodatkowych gości lub uzbrojonej obstawy. Przy stole siedział dystyngowany mężczyzna o oliwkowej cerze i czarnych, gęstych włosach, a u jego boku, po lewej stronie, elegancko ubrana, starannie uczesana kobieta w średnim wieku. Na stole stała butelka chianti classico i dwa niezgrabne kieliszki, a na krześle po prawej stronie dyplomaty leżała czarna skórzana teczka.
– Jestem DeFazio – powiedział capo supremo, zamykając drzwi. – A to mój kuzyn Mario, o którym chyba państwo słyszeli. Bardzo zdolny człowiek, oderwał się od rodziny, żeby tu być.
– Tak, oczywiście – odparł arystokratyczny mafioso. – Mario, il boia, esecuzione garantito… Równie pewnie posługujący się każdym rodzajem broni. Siadajcie, panowie.
– Nie lubię takiego gadania – odezwał się Mario, podchodząc do krzesła. – Po prostu to, co robię, robię solidnie, to wszystko.
– Mówi pan jak prawdziwy profesjonalista, signore – zauważyła kobieta, kiedy DeFazio i Mario usiedli już przy stole. – Napijecie się wina czy czegoś mocniejszego?
– Na razie dziękujemy – powiedział Louis. – Może później… Mój utalentowany kuzyn ze strony mej świętej pamięci matki zadał mi, nim tu weszliśmy, dobre pytanie: jak mamy się do państwa zwracać? Wcale mi nie chodzi o prawdziwe nazwiska, ma się rozumieć.
– Większość znajomych tytułuje nas Conte i Contessa – odparł ciemnowłosy mężczyzna z uśmiechem, który bardziej by pasował do maski niż do ludzkiej twarzy.
– A nie mówiłem, cugino! Ci ludzie naprawdę zasługują na szacunek. No, panie hrabio, może nam pan powie, co tu jest właściwie grane?
– Może pan być pewien, że to uczynię, signor DeFazio – wycedził rzymianin bez śladu uśmiechu na twarzy. – Wprowadzę pana we wszystkie najświeższej daty wydarzenia, choć gdyby to ode mnie zależało, najchętniej pozostawiłbym pana w odległej przeszłości.
– Hej, co to za pieprzenie?
– Proszę, Lou! – wtrącił się Mario. – Uważaj, co mówisz!
– A on nie powinien uważać, co mówi? O czym on chrzani? Chce mnie w coś wrobić czy jak?
– Zapytał mnie pan, co się stało, a ja właśnie pana o tym informuję – powiedział dyplomata tym samym tonem co poprzednio. – Wczoraj w południe ja i moja żona o mało nie zostaliśmy zabici… Zabici, signor DeFazio. Nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni ani nie mamy zamiaru czegoś takiego tolerować. Czy ma pan choćby blade pojęcie, w co się pan naprawdę wpakował?
– Oni… Oni was namierzyli?
– Jeżeli chodzi panu o to, czy wiedzieli, kim jesteśmy, to całe szczęście odpowiedź brzmi nie. Gdyby było inaczej, najprawdopodobniej nie siedzielibyśmy teraz przy tym stole!
Hrabina spojrzeniem nakazała mężowi spokój.
– Signor DeFazio – zwróciła się do przybysza z Nowego Jorku – według posiadanych przez nas informacji zawarł pan kontrakt dotyczący tego kulawego człowieka i jego przyjaciela, doktora. Czy to prawda?
– W pewnym sensie – przyznał ostrożnie capo supremo. – To znaczy, zgadza się, ale jest jeszcze coś poza tym… Wie pani, o czym mówię?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparła hrabina lodowatym tonem.
– Powiem wam, bo może będę musiał skorzystać z waszej pomocy. Dobrze zapłacę.
– Czy to ma znaczyć, że jest jeszcze coś poza tym? – przerwała mu żona dyplomaty.
– Mamy sprzątnąć jeszcze trzeciego faceta. Gościa, z którym ci dwaj spotkali się w Paryżu.
Mąż i żona wymienili błyskawiczne spojrzenia.
– Trzeciego faceta… – mruknął hrabia, podnosząc do ust kieliszek z winem. – Rozumiem. Potrójne kontrakty są zwykle bardzo opłacalne. Jak bardzo, signor DeFazio?
– A czyja pana pytam, ile pan zarabia tygodniowo w Paryżu? Powiedzmy, że to spora forsa, a wy możecie z tego liczyć na sześciocyfrową sumę, jeżeli wszystko pójdzie tak, jak powinno.
– Sześć cyfr to bardzo nieprecyzyjne sformułowanie – zauważyła kobieta. – Wynika z niego jednak, że sam kontrakt opiewa na kwotę co najmniej siedmiocyfrową.
– Siedmio? – DeFazio wstrzymał oddech i zawisł spojrzeniem na jej twarzy.
– Czyli na co najmniej milion dolarów – uzupełniła hrabina.
Louis odetchnął głęboko, kiedy usłyszał, że siedem cyfr to nie siedem milionów dolarów.
– Naszym klientom bardzo zależy na sprawnym wykonaniu roboty – wyjaśnił. – Nie pytamy, dlaczego, tylko robimy swoje. W takich sytuacjach donowie są zawsze bardzo hojni. Prawie cała forsa zostaje u nas, a my zyskujemy sobie dobrą reputację. Czy nie tak, Mario?
– Na pewno, Louis, ale ja nie znam się na tych sprawach.
– Ale dostajesz pieniądze, prawda?
– Gdybym nie dostawał, nie byłoby mnie tutaj, Lou.
– Teraz rozumiecie? – zapytał DeFazio, spoglądając na dwoje arystokratów europejskiej mafii, którzy jednak nie zareagowali żadnym gestem, wpatrując się w milczeniu w capo supremo. – Hej, o co wam chodzi…? A, o tę waszą wczorajszą przygodę, tak? Jak to było – zobaczyli was i jakiś goryl zaczął strzelać, tak? Chyba nie mogło być inaczej, no nie? Nie wiedzieli, kim jesteście, ale za bardzo rzucaliście się w oczy, więc postanowili was postraszyć. To stary numer: napędzić pietra każdemu obcemu, którego widziało się więcej niż raz.
– Lou, już cię prosiłem, żebyś się uspokoił.
– A jak mam się uspokoić? Chcę ubić interes, a nie gadać nie wiadomo o czym!
Hrabia nie zwrócił najmniejszej uwagi na wybuch Louisa.
– Krótko mówiąc – powiedział, unosząc brwi – ma pan zabić kalekę, doktora i jeszcze kogoś, czy tak?
– Krótko mówiąc, zgadza się.
– Czy wie pan o tym trzecim człowieku coś więcej, niż wynika ze zdjęcia albo słownego opisu?
– Jasne. Nie uwierzycie, ale kiedyś to był rządowy agent, który robił to samo, co Mario teraz. Wszyscy trzej zdrowo dali się we znaki naszym klientom i dlatego ci postanowili nas wynająć. To chyba proste, prawda?
– Nie jestem tego pewna – odparła hrabina, pociągając łyk wina. – Wygląda na to, że nie wie pan o wielu rzeczach.
– Na przykład o czym?
– Na przykład o tym, że istnieje ktoś, komu zależy na śmierci tego trzeciego człowieka jeszcze bardziej niż wam – wyjaśnił śniadoskóry mafioso. – Wczoraj w południe napadł z kilkoma ludźmi na małą wiejską restaurację i zabił kilka osób tylko dlatego, że wśród gości znajdował się także ten wasz trzeci człowiek… Widzieliśmy, jak uciekł, ostrzeżony przez swojego goryla, i natychmiast domyśliliśmy się, co się święci. Wyszliśmy kilka minut przed masakrą.
– Condannare! – wykrztusił DeFazio. – Kim jest ten sukinsyn, który chce go zabić? Powiedzcie mi!
– Spędziliśmy wczorajsze popołudnie i cały dzisiejszy dzień, próbując to ustalić – powiedziała kobieta, dotykając delikatnie palcami niezgrabnego kieliszka, jakby nie mogła pogodzić się z jego brzydotą. – Ludzie, których masz zgładzić, zawsze chodzą z obstawą. Początkowo nie wiedzieliśmy, kim są uzbrojeni mężczyźni, którzy ciągle się przy nich kręcą, ale potem na Avenue Montaigne zobaczyliśmy, jak przyjeżdża po nich limuzyna z radzieckiej
ambasady, i rozpoznaliśmy jednego z nich. To wysoki oficer KGB. Wydaje nam się, że teraz już rozwiązaliśmy zagadkę.
– Ale tylko pan może to potwierdzić – dodał hrabia. – Jak się nazywa trzeci człowiek, którego macie wyeliminować? Chyba możemy to wiedzieć, prawda?
Louis wzruszył ramionami.
– Czemu nie? Nazywa się Bourne, Jason Bourne. Próbował szantażować naszych klientów.
– Ecco – powiedział cicho dyplomata.
– Ultimo – uzupełniła jego żona. – Co pan wie o tym Bournie?
– To, co już wam powiedziałem. Pracował dla rządu, ale chłopcy z Waszyngtonu go wykiwali, więc wściekł się i próbował wykiwać naszych klientów. Niezły aparat, nie ma co…
– Czy słyszał pan kiedyś o Szakalu? – zapytał hrabia, pochylając się lekko nad stołem i przypatrując uważnie Louisowi.
– Jasne. Słyszałem o nim i wiem, co wam chodzi po głowie. Ten Szakal ma podobno jakieś pretensje do Bourne'a i na odwrót, ale ja nie dam za to złamanego centa. Jeszcze niedawno myślałem, że ten cały Szakal to tylko postać z książek albo filmów, rozumiecie? A potem nagle okazuje się, że facet naprawdę istnieje. Niezłe, co?
– Rzeczywiście – przyznała hrabina.
– Ale jak wam powiedziałem, to wszystko nic mnie nie obchodzi. Chcę tylko dorwać tego żydowskiego doktorka, kalekę i Bourne'a i nic poza tym. Naprawdę chcę ich dorwać.
Mąż i żona spojrzeli na siebie z lekkim niedowierzaniem, po czym wzruszyli ramionami.
– Rzeczywistość przekroczy pańskie najśmielsze oczekiwania – powiedziała kobieta.
– Że co, proszę?
– Jak pan może wie, Robin Hood istniał naprawdę, ale nie był wcale szlachcicem z Locksley, tylko barbarzyńskim wodzem saksońskiego plemienia, mordercą i rabusiem, wychwalanym jedynie w legendach. Podobnie Innocenty III – papież, który z całą pewnością nie był niewinny i kontynuował okrutną politykę swego poprzednika, świętego Grzegorza VII, który w żadnym wypadku nie był święty. Za ich sprawą niemal cała Europa skąpała się we krwi, by powiększyć bogactwa świętego Imperium. Kilka stuleci wcześniej w Rzymie naprawdę żył łagodny Quintus Cassius Longinus, dobrotliwy protektor Hiszpanii, który w rzeczywistości wymordował lub posłał na męki setki tysięcy Hiszpanów.
– O czym wy mówicie, do diabła?
– To, co wiemy o tych ludziach, signor DeFazio, nie ma nic wspólnego z prawdą, choć oni sami rzeczywiście żyli i działali. Dokładnie tak samo ma się sprawa z Szakalem, który teraz będzie stanowił dla pana nie lada problem. Z przykrością muszę stwierdzić, że dla nas też, bo nie możemy przejść nad tym do porządku dziennego.
– Hę? – wykrztusił capo supremo, wpatrując się z otwartymi ustami we włoskiego arystokratę.
– Pojawienie się Rosjan było alarmujące i niespodziewane – ciągnął hrabia. – Dopiero po pewnym czasie udało nam się dojść do wniosków, które pan przed chwilą potwierdził… Moskwa od lat ścigała Carlosa, wyłącznie po to, żeby go zlikwidować, ale kolejni egzekutorzy ginęli jak muchy. W jakiś sposób – jeden Bóg raczy wiedzieć w jaki – Bourne zdołał namówić Rosjan do wspólnej walki przeciwko Carlosowi.
– Na rany Chrystusa, mów pan po włosku albo po angielsku, wszystko jedno, byle tak, żebym pana rozumiał! Nie chodziłem do Harvardu, mądralo. Nie musiałem, capisce?
– Wczoraj w południe Szakal niemal zrównał z ziemią tamtą restaurację. Teraz on poluje na Bourne'a, który okazał się na tyle głupi, żeby wrócić do Paryża i tu prowadzić negocjacje z Rosjanami. To był błąd, bo w Paryżu Szakal jest na swoim terenie i na pewno zwycięży. Zabije nie tylko Bourne'a, ale i tamtych dwóch, i będzie się śmiał Rosjanom prosto w nos, a potem oznajmi służbom specjalnym wszystkich państw, że wygrał, pokonał wszystkich, którzy byli do pokonania, i teraz jest padrone, maestro. Wy tam, w Ameryce, nigdy nie słyszeliście całej historii, tylko oderwane fragmenty, bo wasze zainteresowanie Europą kończy się w chwili, gdy przestajecie rozmawiać o pieniądzach, ale my tutaj śledziliśmy rozwój wydarzeń z zapartym tchem, a teraz jesteśmy wręcz zahipnotyzowani. Pojedynek dwóch nieuchwytnych zabójców, opętanych nienawiścią i żądzą zniszczenia…
– Hej, zaczekaj, mądralo! – wykrzyknął DeFazio. – Przecież ten Bourne był podstawiony, contraffazione! Nigdy nic wielkiego nie zrobił!
– Myli się pan, signore – odparła hrabina. – Może nie wszedł na arenę z pistoletem, ale bardzo szybko nauczył się go używać. Może pan zapytać Szakala.
– Pieprzę Szakala! – wrzasnął DeFazio, zrywając się z krzesła.
– Lou!
– Stul pysk, Mario! Bourne jest mój, nasz! My go załatwimy, my sfotografujemy się przy jego trupie i przy trupach tamtych dwóch facetów, my podniesiemy im głowy za włosy, żeby było widać twarze i żeby później nikt nie powiedział, że nam się nie udało!
– Teraz to pan jest pazzo – zauważył hrabia, nie podnosząc głosu. – Byłbym panu wdzięczny, gdyby zechciał pan tak głośno nie krzyczeć.
– Więc mnie nie wkurzajcie…
– On chce nam coś powiedzieć, Lou – odezwał się morderca spokrewniony z capo supremo. – A ja chcę tego wysłuchać, bo może mi się to przydać. Siadaj, kuzynie. – Louis usiadł. – Proszę mówić, panie hrabio.
– Dziękuję, Mario… Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, żebym zwracał się do ciebie po imieniu?
– Ależ skąd, proszę pana.
– Gdybyś znalazł się kiedyś w Rzymie…
– Na razie lepiej wróćmy do Paryża! – przerwał arystokracie DeFazio.
– Proszę uprzejmie – zgodził się rzymianin. Zwracał się teraz do obu mężczyzn jednocześnie, choć lekko faworyzując Maria. – Być może udałoby się wam zastrzelić wszystkich trzech z karabinu z lunetą, ale wtedy nie ma mowy o tym, żeby zbliżyć się do ciał. W pobliżu na pewno będą radzieccy ochroniarze i jak tylko podejdziecie, zabiją was, bo będą myśleli, że jesteście od Szakala.
– W takim razie musimy wywołać zamieszanie, żeby odizolować nasze cele – powiedział Mario, wpatrując się w hrabiego bystrymi oczami. – Na przykład wcześnie rano w hotelu, w którym mieszkają, wybucha pożar i zmusza ich do wyjścia na zewnątrz. Robiłem to już kiedyś. W takim rozgardiaszu nawet dziecko dałoby sobie radę.
– To bardzo dobry pomysł, Mario, ale w dalszym ciągu pozostaje kwestia radzieckich ochroniarzy.
– Możemy ich sprzątnąć! – wykrzyknął DeFazio.
– Jest was tylko dwóch, a ich co najmniej trzech w Barbizon, nie mówiąc o hotelu, w którym zatrzymali się doktor i kulawy.
– Damy sobie radę. – Capo supremo otarł wierzchem dłoni czoło, na którym zaczęły gromadzić się grube krople potu. – Uderzymy najpierw na Barbizon.
– We dwóch? – zapytała hrabina, spoglądając na niego ze zdumieniem.
– Przecież wy macie ludzi! Pożyczymy kilku… Za dodatkową opłatą, ma się rozumieć.
Dyplomata pokręcił powoli głową.
– Nie wolno nam zacząć wojny z Szakalem – powiedział cicho. – Takie otrzymałem instrukcje.
– Cholerne sukinsyny!
– W pańskich ustach to bardzo interesująca uwaga – zauważyła kobieta, uśmiechając się z pogardą.
– Być może nasi donowie nie są tak hojni jak pańscy – uzupełnił jej mąż. – Możemy współpracować do pewnej granicy, ale dalej już nie.
– Nigdy nie wyślecie transportu do Nowego Jorku, Filadelfii ani Chicago!
– Nie uważa pan, że nad tą sprawą powinni się zastanowić nasi zwierzchnicy?
Rozległo się głośne, raptowne pukanie do drzwi.
– Avanti – zawołał hrabia, błyskawicznie wyjmując spod marynarki pistolet. Kiedy drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł gruby właściciel lokalu, hrabia schował broń pod stół i uśmiechnął się uprzejmie.
– Emergenza – oznajmił nowo przybyły. Podszedł szybkim krokiem do arystokraty i wręczył mu kartkę z wiadomością.
– Grazie.
– Pręgo.
Właściciel wyszedł z pomieszczenia równie szybko, jak się w nim pojawił.
– Wygląda na to, że groźni bogowie Sycylii postanowili jednak obdarzyć was swoją przychylnością – oznajmił hrabia po przeczytaniu notatki. – To wiadomość od naszego człowieka, który śledzi tych ludzi. Są teraz poza Paryżem, zupełnie sami i bez opieki. Nie wiem dlaczego, ale nikt ich nie pilnuje.
– Gdzie? – ryknął DeFazio, zrywając się z miejsca. Dystyngowany mafioso nie odpowiedział, tylko sięgnął flegmatycznie po złotą zapalniczkę, pstryknął nią i podpalił kartkę, trzymając ją nad popielniczką. Mario poderwał się z krzesła, ale hrabia błyskawicznie rzucił zapalniczkę i sięgnął po leżący na kolanach pistolet.
– Przede wszystkim musimy ustalić nasze wynagrodzenie – powiedział, kiedy z kartki została tylko odrobina popiołu. – Nasi donowie w Palermo nie są nawet w połowie tak hojni jak wasi. Proszę szybko się zdecydować, bo przecież liczy się każda minuta.
– Ty pieprzony matkojebie!
– Mój ewentualny kompleks Edypa nie powinien pana nic obchodzić. A więc ile, signor DeFazio?
– To moja pierwsza i ostatnia propozycja – wycedził capo supremo, siadając powoli na krześle i nie odrywając wzroku od spopielonych szczątków kartki. – Trzysta tysięcy dolarów i ani centa więcej.
– To nie propozycja, tylko excremento – odparła hrabina. – Radzę spróbować jeszcze raz. Czas mija, a pan nie może sobie pozwolić na stratę nawet minuty.
– Już dobrze, dobrze! Dwa razy więcej!
– Plus dodatkowe wydatki – dopowiedziała kobieta.
– A co to ma być, do kurwy nędzy?
– Pański kuzyn ma rację – wtrącił się dyplomata. – Proszę nie wyrażać się przy mojej żonie.
– Do jasnej cholery…
– Ostrzegłem pana, signore. Dodatkowe wydatki powinny zaniknąć się w kwocie dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
– Co wy jesteście, świry?
– Nie, to pan jest wulgarny. Cała suma wyniesie milion sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Pieniądze przekaże pan naszym kurierom w Nowym Jorku. Gdyby pan tego nie zrobił, signor DeFazio, pańskie wspaniałe mieszkanie w Brooklynie zostanie bez właściciela…
– Gdzie oni są? – zapytał głucho capo supremo, przełykając gorzką pigułkę porażki.
– Na małym prywatnym lotnisku w Pontcarre, około czterdziestu pięciu minut jazdy od Paryża. Czekają na samolot, który z powodu złych warunków atmosferycznych musiał lądować w Poitiers. Jest mało prawdopodobne, żeby przyleciał wcześniej niż za godzinę i piętnaście minut.
– Przywieźliście to, co zamówiliśmy? – zapytał Mario.
– Wszystko jest tam – odparła hrabina, wskazując na stojącą na krześle czarną walizeczkę.
– Samochód! Muszę mieć szybki samochód! – wykrzyknął DeFazio.
– Czeka na zewnątrz – poinformował go hrabia. – Kierowca wie, dokąd was zawieźć.
– Chodźmy, cugino. Musimy zarobić na naszą nagrodę.
Prywatne lotnisko w Pontcarre było zupełnie puste, jeśli nie liczyć samotnego urzędnika siedzącego za biurkiem w niewielkiej salce odpraw i kontrolera lotów, który za dodatkową opłatą zgodził się przedłużyć nieco swoją służbę. Aleks Conklin i Mo Panov pozostali dyskretnie w budynku, natomiast Jason wyprowadził Marie na zewnątrz, w pobliże bramy i metalowego płotu okalającego płytę lotniska. Dwa rzędy bursztynowych świateł wyznaczały pas dla samolotu z Poitiers; zapalono je zaledwie kilka minut temu.
– To już nie potrwa długo – powiedział Jason.
– Wszystko jest kompletnie bez sensu – odparła żona Davida Webba. – Bez sensu…
– Nie ma żadnego powodu, żebyś tu została, a co najmniej kilka, byś jak najszybciej wyjechała. Co chcesz osiągnąć, siedząc samotnie w Paryżu? Aleks ma rację. Jeżeli ludzie Carlosa wpadną na twój ślad, wezmą cię jako zakładniczkę. Dlaczego chcesz ryzykować?
– Dlatego że na pewno uda mi się ukryć, a poza tym, nie mam zamiaru być dziesięć tysięcy mil od ciebie. Musi mi pan wybaczyć, panie Bourne, ale bardzo się o pana troszczę. I boję.
Jason spojrzał na nią, zadowolony, że w ciemności kobieta nie może dostrzec jego oczu.
– W takim razie bądź rozsądna i rusz głową – powiedział chłodno, nagle czując się bardzo stary, zbyt stary na to, żeby udawać całkowity brak uczucia. – Wiemy, że Carlos jest w Moskwie, a Krupkin depcze mu po piętach. Dymitr przerzuci nas tam jutro z samego rana i wszyscy będziemy pod ochroną KGB w najlepiej strzeżonym mieście na świecie. Czego jeszcze chcesz?
– Trzynaście lat temu w Nowym Jorku chronił cię cały rząd Stanów Zjednoczonych, a nie powiem, żeby wyszło ci to na dobre.
– Nie porównuj tych spraw, bo to nie ma najmniejszego sensu. Wtedy Szakal wiedział dokładnie, dokąd idę i kiedy tam będę, a teraz nawet nie ma pojęcia o tym, że ruszamy za nim do Moskwy. Ma inne sprawy na głowie, dla niego bardzo ważne, i myśli, że zostaliśmy w Paryżu. Właśnie dlatego kazał swoim ludziom nas śledzić.
– Co będziecie robić w Moskwie?
– Dowiemy się, jak się tam znajdziemy, ale na pewno coś bardziej sensownego niż tutaj, w Paryżu. Krupkin zabrał się ostro do pracy. Wszyscy mówiący po francusku wyżsi oficerowie z placu Dzierżyńskiego są pod ścisłą obserwacją. Dymitr twierdzi, że znajomość francuskiego zdecydowanie zawęziła krąg podejrzanych i że lada chwila coś powinno pęknąć… Na pewno pęknie. Mamy teraz przewagę, a ja nie mogę jej zmarnować z twojego
powodu. Muszę wiedzieć, że nic ci nie grozi.
– To chyba najmilsza rzecz, jaką usłyszałam od ciebie od trzydziestu sześciu godzin.
– Możliwe. Sama dobrze wiesz o tym, że powinnaś być z dziećmi. Będziecie tam bezpieczni, poza zasięgiem Carlosa, a poza tym dzieciaki bardzo cię potrzebują. Pani Cooper to wspaniała osoba, ale przecież nie jest ich matką. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby twój brat nauczył już Jamiego palić cygara i grać w monopol na prawdziwe pieniądze.
Marie spojrzała na męża; mimo ciemności dostrzegł na jej twarzy lekki uśmiech.
– Dziękuję. Potrzebowałam tego.
– Kiedy to prawda. Jeżeli wśród służby są jakieś atrakcyjne dziewczyny, to całkiem możliwe, że nasz syn stracił już dziewictwo.
– David! – Bourne umilkł. Marie zachichotała cicho, po czym dodała: – Wydaje mi się, że nie mogę podjąć z tobą dyskusji na ten temat.
– Co, pani doktor St. Jacques, gdyby miała pani choćby najsłabsze argumenty, na pewno by to pani uczyniła. Zdążyłem się tego nauczyć przez ostatnie trzynaście lat.
– Mimo to nadal nie chcę lecieć do Waszyngtonu, tym bardziej taką zwariowaną trasą! Najpierw do Marsylii, potem do Londynu, a dopiero stamtąd za ocean! Czy nie prościej było wsadzić mnie w jakiś samolot odlatujący z Orły bezpośrednio do Stanów?
– To pomysł Petera Hollanda. Jak się z nim spotkasz, będziesz mogła go o to zapytać, bo nie jest zbyt rozmowny przez telefon. Mam wrażenie, że nie chce mieć nic do czynienia z francuskimi władzami, bo obawia się przecieku. Najlepiej wtopić się w tłum na trasie, której na pewno nie będą mieli pod obserwacją.
– Więcej czasu przesiedzę na lotniskach niż w samolocie!
– Na to wygląda, więc uważaj, żeby nikt nie zaglądał ci pod spódnicę i weź ze sobą Biblię.
– Wielkie dzięki. – Marie wyciągnęła rękę i dotknęła jego twarzy. – Znowu cię słyszę, Davidzie.
Bourne nie zareagował na muśnięcie jej palców.
– Słucham?
– Nic… Czy mogę cię prosić o przysługę?
– O jaką? – zapytał Jason bezbarwnym tonem.
– Sprowadź mi z powrotem Davida. Na stałe.
– Zobaczmy, co z samolotem – powiedział głucho Bourne, biorąc ją delikatnie za ramię i prowadząc z powrotem do budynku. Starzeję się i coraz trudniej przychodzi mi być tym, kim byłem kiedyś. Kameleon wymyka mi się. Wyobraźnia pracuje już inaczej niż przed laty. Ale nie mogę się wycofać! Nie teraz! Odejdź ode mnie, Davidzie!
W chwili, kiedy weszli do środka, rozległ się dzwonek telefonu. Urzędnik podniósł słuchawkę.
– Oui? – Słuchał w milczeniu około pięciu sekund. – Merci. – Odłożywszy słuchawkę, zwrócił się po francusku do czworga oczekujących: – Dzwonili z wieży. Samolot z Poitiers wyląduje za mniej więcej cztery minuty.
Pilot prosi, żeby pani była gotowa, madame, bo chce natychmiast wystartować i uciec przed złą pogodą.
– Tak samo jak ja – odparła Marie. Pożegnała się krótko, ale serdecznie z Conklinem i Panovem i wyszła z mężem na zewnątrz. – Właśnie sobie przypomniałam: gdzie się podziali ludzie Krupkina? – zapytała, kiedy Jason otworzył furtkę i ruszyli razem w kierunku oświetlonego pasa startowego.
– Nie potrzebujemy ich ani nie chcemy – odparł Bourne. – Widziano nas razem na Avenue Montaigne, więc należy przypuszczać, że od tej pory ambasada jest cały czas pod ścisłą obserwacją. Ponieważ nie było tam żadne go ruchu ani żaden samochód nie wyjechał nagle z piskiem opon, ludzie Szakala nie mieli powodu, żeby wszczynać alarm.
– Rozumiem. – W powietrzu pojawiła się niewielka maszyna. Zatoczyła z wyciem silników pojedyncze koło nad lotniskiem, po czym zaczęła schodzić do lądowania na pasie długości kilometra. – Bardzo cię kocham, Davidzie – powiedziała Marie. Musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć ryk kołującego w ich stronę samolotu.
– On też cię kocha – odparł Jason, na próżno usiłując uporządkować skaczące mu przed oczami obrazy. – I ja cię kocham.
Samolot wyłonił się z ciemności rozjaśnionej jedynie blaskiem bursztynowych lamp. Była to biała, przypominająca kształtem pocisk maszyna o krótkich skrzydłach w układzie delty, nadających jej wygląd rozgniewanego owada. Pilot wykonał szeroki skręt i wcisnął hamulce; w tej samej chwili otworzyły się drzwi, a metalowe schodki rozwinęły się błyskawicznie i dotknęły betonowej płyty lotniska. Jason i Marie pobiegli w kierunku wejścia.
To, co się zdarzyło potem, nastąpiło tak nagle, jakby znienacka oboje dostali się w środek szalejącego wiru śmierci. Strzały! Serie z dwóch pistoletów maszynowych – jeden był bliżej, drugi nieco dalej – roztrzaskujące szyby, siekące na drzazgi drzwi i futryny. Z wnętrza budynku dobiegł przeraźliwy, śmiertelny krzyk.
Bourne chwycił Marie oburącz w pasie, podniósł i niemal wrzucił do wnętrza samolotu.
– Zamykaj drzwi i startuj! – ryknął do pilota.
– Mon Dieu! – wykrzyknął przez uchylone okienko siedzący za sterami mężczyzna. – Allez- vous- en!
Zawyły silniki i maszyna skoczyła do przodu. Jason padł płasko na ziemię, odprowadzając wzrokiem oddalający się samolot. Przez moment mignęła mu przyciśnięta do szyby twarz Marie z szeroko otwartymi ustami, przez które z pewnością wydobywał się histeryczny krzyk, a potem mały odrzutowiec zaczął raptownie nabierać prędkości. Marie była bezpieczna.
Ale nie Bourne. Ze wszystkich stron otaczał go blask bursztynowych świateł. Mógł stać, kucać lub klęczeć, ale zawsze był wyraźnie widoczny. Pozostało mu tylko jedno wyjście; wyrwał zza paska pistolet – uświadomił sobie, że dostał go od Bernardine'a – i popędził zygzakiem w kierunku wysokiej trawy zaczynającej się zaraz za krawędzią betonowej płyty lotniska.
Strzały rozległy się ponownie, ale tym razem były pojedyncze i dochodziły z wnętrza budynku, w którym tymczasem wygaszono wszystkie światła. Panov nie miał broni, więc strzelać mógł albo Conklin, albo urzędnik, jeżeli był uzbrojony. W takim razie kto zginął…? Nie było teraz czasu na rozmyślania. Z bliższego pistoletu maszynowego posypał się grad kul, zarówno na budyneczek, jak i na teren przy bramie.
Zaraz potem do kanonady przyłączył się drugi napastnik; sądząc z odgłosów, znajdował się po drugiej stronie domku mieszczącego poczekalnię. Po kilku sekundach odpowiedziały mu dwa pojedyncze strzały. Gdy umilkły, rozległ się bolesny okrzyk – okrzyk dochodzący z drugiej strony budynku.
– Trafili mnie!
Jeden z nieprzyjaciół został unieszkodliwiony! Jason ostrożnie uniósł głowę nad trawę i rozejrzał się dookoła. Kątem oka dostrzegł w ciemności jakieś poruszenie, więc posłał tam pocisk, a potem zerwał się z ziemi i popędził w kierunku bramy, naciskając raz za razem spust, aż wreszcie opróżnił cały magazynek. Udało mu się jednak osiągnąć to, co zamierzał, to znaczy przedostać się na wschodnią stronę budynku, gdzie kończył się pas startowy, a wraz z nim równoległe rzędy bursztynowych świateł. Podkradł się ostrożnie do odcinka, na którym sięgające do pasa ogrodzenie biegło równolegle do ściany budowli; dostrzegł na białym żwirze parkingu wijącą się z bólu postać. Ranny człowiek trzymał w dłoniach pistolet maszynowy, ale nie strzelał, tylko oparł się na nim i dźwignął się do półsiedzącej pozycji.
– Cugino! – zawołał. – Pomóż mi! – Odpowiedziała mu kolejna ulewa ognia z zachodniej flanki. – Boże, ja umieram! – wyskrzeczał ranny. Drugi zabójca ponownie nacisnął spust; pociski wpadały do wnętrza poczekalni przez wybite okna, niszcząc wszystko, co znalazło się na ich drodze.
Bourne odrzucił bezużyteczną broń i przeskoczył przez ogrodzenie. Lądując na ziemi, poczuł w lewej nodze przeraźliwy, paraliżujący ból. Co się stało? Dlaczego boli? Niech to szlag! Dokuśtykał z trudem do narożnika domu, przycisnął twarz do muru i wyjrzał ostrożnie. Leżąca na ziemi postać osunęła się bezwładnie na plecy, nie mając dość sił, by podeprzeć się ściskanym w rękach pistoletem. Jason pomacał na oślep dookoła siebie ręką, a znalazłszy spory kamień, rzucił go tak, żeby upadł za rannym człowiekiem. Odgłos, jaki się rozległ, przypominał do złudzenia chrobot żwiru przesuwającego się pod czyimiś stopami. Nieprzyjaciel odwrócił się raptownie, usiłował wycelować w tamtą stronę broń, lecz pistolet dwukrotnie wyślizgnął mu się z rąk.
Teraz! Bourne wypadł zza narożnika budynku, popędził przez żwirowy parking, rzucił się na rannego mężczyznę, w ciągu ułamka sekundy wyrwał mu ze słabnących dłoni pistolet maszynowy i uderzył go kolbą w głowę. Szczupły, niewysoki człowiek osunął się bezwładnie na ziemię, lecz w tej samej chwili drugi napastnik ponownie otworzył ogień, zasypując zrujnowaną poczekalnię gradem pocisków. Sądząc po głośności strzałów, znajdował się jeszcze bliżej niż przed chwilą. Trzeba go powstrzymać, pomyślał Jason, dysząc ciężko i czując ból każdego włókna naprężonych mięśni. Gdzie podział się człowiek, którym kiedyś byłem? Gdzie jest Delta, co się stało z kameleonem? Gdzie on jest?
Chwycił mocniej odebrany rannemu mężczyźnie pistolet maszynowy i podbiegł do bocznych drzwi budynku.
– Aleks, to ja! – ryknął. – Wpuść mnie. Mam broń! Drzwi otworzyły się z hukiem.
– Boże, ty żyjesz! – wykrzyknął Conklin z ciemności. Jason wpadł do wnętrza. – Mo jest w marnym stanie, dostał w pierś! Ten drugi nie żyje, a ja nie mogę dodzwonić się na wieżę. Chyba już tam byli. – Aleks zatrzasnął drzwi. – Na podłogę!
Przez wybite okna wpadła do środka ulewa pocisków. Bourne przyklęknął, odpowiedział krótką serią, a potem padł płasko na podłogę obok Conklina.
– Co się stało? – wydyszał z trudem, czując, jak gryzący pot zalewa mu oczy.
– Szakal!
– Jak mu się udało?
– Okpił nas wszystkich. Ciebie, Krupkina, Lavier, a najbardziej mnie. Rozpuścił pogłoskę, że wyjeżdża na jakiś czas, nie mówiąc dokąd. Wydawało nam się, że złapał przynętę, a tymczasem on podłożył nam swoją… Boże, i to jak! Powinienem był się domyślić, to było zbyt proste. Wybacz mi, Davidzie. Bóg mi świadkiem, okropnie mi przykro.
– Więc to on jest tam, na zewnątrz, prawda? Chce nas sam zabić, tylko to jest dla niego ważne…
Nagle przez okno wleciała zapalona latarka. Jason błyskawicznie nacisnął spust swego MAC- 10 i roztrzaskał ją na kawałki, ale nie zdążył zapobiec nieszczęściu: przez ułamek sekundy wszyscy byli doskonale widoczni.
– Tutaj! – wrzasnął Aleks i rzucił się rozpaczliwie za drewniany kontuar, pociągając za sobą Bourne'a. W oknie pojawiła się na chwilę czarna, niewyraźna sylwetka i posłała morderczą serię w miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżeli. Po dwóch lub trzech sekundach ogień ustał, zakończony metalicznym szczękiem.
– Musi zmienić magazynek! – szepnął Bourne do ucha Aleksowi. – Zostań tutaj!
Zerwał się z podłogi i wybiegł na zewnątrz przez główne drzwi – maksymalnie skoncentrowany, spięty, gotów zabijać, jeśli tylko pozwolą mu na to jego lata. Muszą pozwolić!
Przeczołgał się przez bramę, której nie zamknął odprowadzając Marie, skręcił w prawo i popełzł wzdłuż ogrodzenia. Był znowu Deltą z "Meduzy"!
Co prawda nie otaczała go przyjazna dżungla, ale mógł wykorzystać rozjaśnioną blaskiem księżyca ciemność i ślizgające się po ziemi plamy czarnego, nieprzeniknionego cienia, rzucane przez wędrujące po niebie obłoki. Musisz to wykorzystać! Przecież właśnie tego cię nauczono wiele lat temu. Nieważne, jak dawno! Zrób to! Bestia, która czai się zaledwie kilka metrów od ciebie, chce cię zabić, chce zabić twoją żonę i dzieci! Chce je zamordować!
Siła, która nagle wstąpiła w jego obolałe mięśnie, wzięła się z rozpaczy i wściekłości. Zdawał sobie doskonale sprawę, że jeśli chce zrobić z niej użytek, musi działać błyskawicznie, najszybciej jak tylko potrafi. Czołgał się wzdłuż ogrodzenia okalającego lotnisko, przygotowany na to, że w każdej chwili może dostrzec nieprzyjaciela lub sam zostać dostrzeżony; w rękach ściskał pistolet maszynowy, ani na chwilę nie zdejmując palca ze spustu. Nie dalej niż dziesięć metrów przed sobą dostrzegł dwa grube drzewa otoczone kępą gęstych krzewów; gdyby udało mu się tam dotrzeć, zyskałby znaczną przewagę, bo miałby zabójcę przed sobą jak na dłoni, a sam stałby się dla niego niewidoczny.
Udało się. Niemal w tej samej chwili do jego uszu dobiegł brzęk tłuczonego szkła, a potem terkot serii tak długiej, że na pewno musiał zostać opróżniony cały magazynek. Wyjrzał ostrożnie spomiędzy krzewów; stojąca przy oknie postać cofnęła się, żeby ponownie załadować broń. Zabójca w ogóle nie wziął pod uwagę możliwości czyjegoś wydostania się z budynku! Wszyscy się starzejemy, nawet Carlos, pomyślał Jason Bourne. Dlaczego nie wziął ze sobą oślepiających flar, niezbędnych przy tego typu akcjach? Co się stało z bystrymi oczami i sprawnymi dłońmi, które potrafiły błyskawicznie zmienić magazynek nawet w całkowitej ciemności?
Ciemność. Kolejna chmura zasłoniła żółtą tarczę księżyca. Zupełna ciemność. Jason przeskoczył na drugą stronę ogrodzenia i podbiegł bezszelestnie do pierwszego z dwóch rosnących blisko siebie drzew. Mógł tu stanąć normalnie i zastanowić się nad sposobem działania.
Coś tu się nie zgadzało. W postępowaniu przeciwnika dostrzegał pewien prymitywizm, który zupełnie nie pasował do Szakala. Owszem, udało mu się odizolować stojący przy płycie lotniska budyneczek, ale uczynił to bez choćby odrobiny finezji, za to przy użyciu brutalnej siły; ma się rozumieć siła także była potrzebna, ale Carlos powinien był przewidzieć, że podczas konfrontacji z Jasonem Bourne'em może się okazać niewystarczająca.
Stojąca przy roztrzaskanym oknie postać odsunęła się o krok, oparła o ścianę i sięgnęła po zapasowy magazynek. Jason wyskoczył z ukrycia i popędził w jej stronę, naciskając bez chwili przerwy spust swego MAC- 10. Pociski wzbijały fontanny ziemi przy stopach zabójcy, a niektóre trafiały w ścianę, odrywając płaty tynku.
– To już koniec! – ryknął Bourne, przerywając ogień. – Jesteś trupem, Carlos, Wystarczy, że jeszcze raz nacisnę spust, i po tobie!
Stojący przy ścianie mężczyzna rzucił broń na ziemię.
– Nie jestem Carlosem, panie Bourne – oświadczył morderca z Larchmont w stanie Nowy Jork. – Już się kiedyś spotkaliśmy, ale nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.
– Kładź się, sukinsynu! – Zabójca natychmiast wykonał polecenie. Jason podszedł do niego. – Nogi szeroko, ręce też! – Także i ten rozkaz został bezzwłocznie wykonany. – Podnieś głowę!
Bourne przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz oświetloną jedynie słabym bursztynowym blaskiem lamp wyznaczających brzegi pasa startowego.
– Widzi pan? – zapytał Mario. – Wziął mnie pan za kogoś innego.
– Mój Boże…! – wyszeptał Bourne, nawet nie starając się ukryć zdumienia. – To ty byłeś w posiadłości Swayne'a w Manassas! Najpierw chciałeś zabić Kaktusa, a potem mnie!
– Takie otrzymałem zlecenie, panie Bourne, nic więcej.
– A kontroler? Co zrobiłeś z kontrolerem w wieży?
– Nie zabijam dla przyjemności. Jak tylko sprowadził na ziemię ten samolot z Poitiers, kazałem mu odejść… Przykro mi, ale pańska żona także była na liście. Jest matką, więc cieszę się, że nie udało mi się jej dosięgnąć.
– Kim jesteś, do diabła?
– Już panu powiedziałem: najemnym pracownikiem.
– Widziałem lepszych.
– Być może nie dorównuję panu, ale mimo to dobrze służę swojej organizacji.
– Boże, jesteś z "Meduzy"!
– Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że już słyszałem tę nazwę… Może od razu wyjaśnijmy sobie pewną sprawę, panie Bourne: nie mam najmniejszego zamiaru tylko z powodu jakiegoś głupiego kontraktu osierocić moich dzieci. To nie jest tego warte, a one zbyt wiele dla mnie znaczą.
– Spędzisz sto pięćdziesiąt lat w więzieniu, a i to pod warunkiem, że będziesz sądzony w stanie, w którym nie ma kary śmierci.
– Zbyt wiele wiem, panie Bourne. Ani mnie, ani nikomu z mojej rodziny nie spadnie nawet włos z głowy. Co najwyżej zmienimy nazwisko i wyjedziemy na jakąś zaciszną farmę w Dakocie albo Wyoming. Widzi pan, ja wiedziałem, że prędzej czy później nadejdzie taka chwila…
– I nadeszła, sukinsynu! Mój przyjaciel jest ciężko ranny. Ty to zrobiłeś!
– Czy w takim razie chce pan zawrzeć układ, panie Bourne?
– Jaki układ, do cholery?
– Pół mili stąd czeka na mnie szybki samochód. – Zabójca z Larchmont wydobył zza paska miniaturowy nadajnik. – Może tu być za niecałą minutę. Jestem pewien, że kierowca zna drogę do najbliższego szpitala.
– Więc go wezwij!
– W porządku, panie Bourne – odparł Mario, naciskając guzik.
Morris Panov został natychmiast odwieziony na salę operacyjną, natomiast Louis DeFazio, jako lżej ranny, trafił do izolatki. W wyniku błyskawicznych, ściśle tajnych negocjacji między Waszyngtonem i Paryżem przestępca znany jako Mario znalazł się pod opieką ambasady USA w stolicy Francji.
Kiedy ubrany na biało lekarz wszedł do poczekalni, Conklin i Bourne natychmiast poderwali się na nogi.
– Nie chcę was uspokajać, bo mogłoby się to okazać największym błędem w mojej karierze – oznajmił po francusku chirurg. – Wasz przyjaciel ma przebite oba płuca, a także ścianę serca. W najlepszym wypadku jego szansę na przeżycie mają się jak cztery do sześciu… Niestety na jego niekorzyść. Całe szczęście, że jest silnym człowiekiem, bardzo pragnącym żyć. Są chwile, kiedy wszystko zależy wyłącznie od tego. Na razie nie mogę wam powiedzieć nic więcej.
– Dziękujemy, doktorze.
Jason odwrócił się już, żeby odejść.
– Chciałbym skorzystać z telefonu – zwrócił się do lekarza Aleks. – Powinienem pojechać do naszej ambasady, ale już nie zdążę. Czy mogę mieć jakąś gwarancję, że nikt mnie tu nie podsłucha?
– Ma pan wszelkie gwarancje – odparł chirurg. – Nawet nie wiedzielibyśmy, jak to zrobić. Proszę do mojego gabinetu.
– Peter?
– Aleks! – wykrzyknął Peter Holland w Langley. – Wszystko w porządku? Marie odleciała?
– Jeśli chodzi o pierwsze pytanie to nie, nie wszystko jest w porządku, a co do drugiego, to jak tylko Marie wyląduje w Marsylii, spodziewaj się od niej rozpaczliwego telefonu. Pilot na pewno nie pozwoli jej rozmawiać przez radio.
– Dlaczego?
– Powiedz jej, że nic nam się nie stało, że David nie jest ranny…
– O czym ty mówisz, do cholery? – przerwał Conklinowi dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej.
– Czekając na samolot z Poitiers, wpadliśmy w zasadzkę. Obawiam się, że Mo Panov jest w kiepskim stanie, tak kiepskim, że wolę na razie o tym nie mówić. Jesteśmy w szpitalu. Lekarz nie robi nam wielkich nadziei.
– Mój Boże, Aleks! Tak mi przykro…
– Mo to twardziel, oczywiście na swój sposób. Mimo wszystko stawiam na niego. Aha, nie wspominaj nic Marie. Będzie się tym zamartwiać.
– Oczywiście nic nie powiem. Mogę dla was coś zrobić?
– Owszem, możesz. Na przykład możesz mi powiedzieć, skąd "Meduza" wzięła się w Paryżu.
– W Paryżu? Z tego, co wiem, nic na to nie wskazuje, a wiem naprawdę sporo.
– Ale to fakt. Dwaj fachowcy, którzy nas zaskoczyli godzinę temu, zostali przysłani przez "Meduzę". Jeden prawie nam się wyspowiadał.
– Nic nie rozumiem! – zaprotestował Holland. – Paryż w ogóle się nie pojawiał, po prostu nie było go w scenariuszu!
– Właśnie że był – odparł emerytowany agent CIA. – Ty sam nazwałeś to samospełniającą się przepowiednią, pamiętasz? Bourne stworzył teorię, która stała się rzeczywistością: "Meduza" łączy siły z Szakalem, żeby zlikwidować Jasona Bourne'a.
– Właśnie o to chodzi, Aleks, że to tylko teoria! Zręcznie skonstruowana, przekonująca, ale teoria, podstawa do działania, ale nie rzeczywistość. Nic takiego się nie zdarzyło!
– Wygląda na to, że jednak.
– Stąd tego nie widać. Według naszych danych "Meduza" jest teraz w Moskwie.
– W Moskwie? – Niewiele brakowało, a słuchawka wypadłaby Aleksowi z ręki.
– Właśnie tam. Wzięliśmy się ostro za firmę Ogilviego w Nowym Jorku. Podsłuchiwaliśmy i nagrywaliśmy wszystko, co się dało. Ogilvie dostał skądś cynk – niestety, jeszcze nie wiemy od kogo – i poleciał Aeroflotem do Moskwy, a rodzinę wysłał do Maroka.
– Ogilvie…?- Aleks zmarszczył brwi, sięgając pamięcią wiele lat wstecz. – Ten prawnik, oficer z Sajgonu?
– Ten sam. Jesteśmy pewni, że kieruje "Meduzą".
– I nic mi o tym nie powiedziałeś?
– Nie podałem ci nazwy firmy. Przecież ustaliliśmy, że my mamy swoje priorytety, a wy swoje. Dla nas najważniejsza była "Meduza".
– Ty beznadziejny pacanie! – wybuchnął Aleks. – Przecież ja znam Ogilviego, a właściwie znałem! W Sajgonie wszyscy mówili o nim Stalowy Ogilvie, najbardziej kłamliwy prawnik w całym Wietnamie. Mogłem ci podpowiedzieć, gdzie trzeba szukać, żeby odkryć parę jego ciemnych sprawek, ale ty wszystko spieprzyłeś! Mógłby teraz mieć nawet kilka spraw o współudział w zabójstwach, a to na pewno zmusiłoby go do mówienia. Boże, dlaczego mi nie powiedziałeś?
– Szczerze mówiąc, Aleks, nigdy o to nie pytałeś. Założyłeś z góry – wszystko jedno, słusznie czy nie – że i tak nic ci nie powiem.
– Dobra, nieważne. I tak już przepadło. Jutro albo pojutrze dostaniesz naszych dwóch fachowców, więc wyciągnij z nich wszystko, co się da. Obaj myślą tylko o tym, jak ocalić własne tyłki. Capo na pewno będzie próbował kręcić, ale ten drugi cały czas modli się za rodzinę i chyba nie udaje.
– A co wy zrobicie?
– Polecimy do Moskwy.
– Za Ogilviem?
– Nie, za Szakalem. Ale jeśli spotkam Bryce'a, przekażę mu pozdrowienia od ciebie.