Rozdział 30

Blask migoczących w nocnej mżawce świec wydobywał z ciemności dwa szeregi żałobników, który podążali w milczeniu za białą trumną niesioną na ramionach sześciu mężczyzn. Procesji towarzyszyli czterej werbliści, wybijając powolny rytm marsza żałobnego, nieregularny, bo co chwila któryś z nich ślizgał się na rozmokłej ziemi i kępach wilgotnej trawy. Morris Panov potrząsnął z niedowierzaniem głową, obserwując tajemniczy rytuał. W pewnej chwili z ulgą dostrzegł między nagrobkami sylwetkę utykającego Aleksa.

– Widziałeś ich? – zapytał Conklin.

– Niestety, nie – odparł Mo. – Tobie chyba nie poszło lepiej?

– Nawet gorzej. Trafiłem na wariata.

– Jak to?

– W domku dozorcy paliło się światło, więc poszedłem tam, żeby sprawdzić, czy David albo Marie nie zostawili dla nas jakiejś wiadomości. Przy oknie stał jakiś kretyn, który powiedział, że jest tu dozorcą, i zapytał, czy nie chciałbym wynająć jego telefonu.

– Telefonu?

– Bredził coś o specjalnej stawce za dzisiejszą noc i o tym, że najbliższy automat jest dziesięć kilometrów stąd.

– Rzeczywiście wariat – zgodził się Panov.

– Wytłumaczyłem mu, że szukam kobiety i mężczyzny, z którymi miałem się tu spotkać, i zapytałem, czy nie zostawili u niego wiadomości, a on na to, że nie ma wiadomości, ale ma telefon, bardzo dobry, za jedyne dwieście franków…

– Wygląda na to, że miałbym co robić w Paryżu – zauważył z uśmiechem Panov. – A nie widział przypadkiem jakiejś pary, która pętałaby się po okolicy?

– Powiedział, że nawet kilka, i wskazał na tę procesję ze świeczkami, a potem zaczął znowu zaglądać przez okno.

– Co to właściwie za procesja?

– Też go zapytałem. Jakaś sekta czy coś w tym rodzaju. Grzebią swoich zmarłych tylko w nocy Podejrzewa, że to Cyganie, ale na wszelki wypadek się przeżegnał.

– Zanosi się na to że trochę zmokną – zauważył Panov, stawiając kołnierz. Mżawka przechodziła stopniowo w deszcz.

– Boże, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? – wykrzyknął Conklin, oglądając się za siebie.

– O deszczu?

– Nie, o dużym grobowcu na zboczu wzgórza, za domkiem dozorcy. Przecież tam wszystko się stało!

– Tam usiłowałeś… – Mo nie dopowiedział pytania. Nie musiał.

– Mógł mnie tam zabić, ale tego nie zrobił – dokończył za niego Aleks. – Chodźmy!

Dwaj Amerykanie cofnęli się na żwirową ścieżkę i ruszyli w ciemności w górę łagodnego, porośniętego trawą zbocza. Dookoła nich lśniły mokre od deszczu białe nagrobki.

– Powoli! – wysapał Panov. – Ty już się zdążyłeś przyzwyczaić do tego, że nie masz stopy, ale ja jestem ciągle wykończony po tym, jak nafaszerowali mnie chemikaliami.

– Przepraszam.

– Mo! – rozległ się w ciemności kobiecy głos. Zaraz potem ujrzeli postać stojącą pod marmurowym, wspartym na kolumnach dachem grobowca tak dużego, że wyglądał jak miniaturowe mauzoleum; pomachała do nich ręką.

– Marie! – ryknął Panov i popędził jak spięty ostrogą, wyprzedzając Aleksa.

– Ładne rzeczy! – warknął Conklin, kuśtykając ostrożnie po mikrej trawie. – Wystarczy, że zawoła go kobieta, i już o wszystkim zapomina. Powinieneś zgłosić się do psychiatry, ty łgarzu!

W serdecznym powitaniu, jakie nastąpiło zaraz potem, nie było ni odrobiny fałszu; rodzina znowu znalazła się razem. W chwilę później Panov i Marie pogrążyli się w cichej rozmowie, natomiast Bourne odszedł z Conklinem na skraj marmurowej kolumnady. Deszcz lał już jak z cebra. Kondukt pogrzebowy znacznie się przerzedził, świece zgasły, a przy trumnie pozostała najwyżej połowa żałobników.

– Nie chciałem tu przychodzić, Aleks – powiedział Jason – ale jak zobaczyłem te tłumy, nie byłem w stanie wymyślić nic innego.

– Pamiętasz domek dozorcy i szeroką ścieżkę prowadzącą do parkingu? Skończyła mi się amunicja… Mogłeś rozwalić mi łeb na kawałki.

– Ile razy mam ci powtarzać, że nie mógłbym tego zrobić? Widziałem twoje oczy, niezbyt dokładnie, ale widziałem. Owszem, był w nich gniew, ale przede wszystkim niepewność i zdziwienie.

– To jeszcze nie powód, żeby oszczędzić kogoś, kto próbował cię zabić.

– To jest powód, jeśli wcześniej straciłeś pamięć. Nie masz wspomnień jako takich, ale pozostały oderwane fragmenty, pojawiające się i znikające obrazy…

Conklin spojrzał na Bourne'a ze smutnym uśmiechem.

– Pulsujące obrazy… Mo to wymyślił. Ukradłeś mu pomysł.

– Całkiem możliwe – odparł Bourne; obaj mężczyźni jak na komendę popatrzyli na Marie i Panova. – Rozmawiają o mnie, prawda?

– A co w tym dziwnego? Oboje troszczą się o ciebie.

– Nie chcę nawet myśleć o tym, ile jeszcze przysporzę im zmartwień. Obawiam się, że tobie też.

– Co chcesz przez to powiedzieć, Davidzie?

– Właśnie to. Zapomnij o Davidzie. David Webb nie istnieje, w każdym razie na pewno nie teraz i nie tutaj. To tylko rola, którą gram przed jego żoną, ale wiem, że marnie mi to wychodzi. Chcę, żeby wróciła do Stanów, do swoich dzieci.

– Jej dzieci? Na pewno tego nie zrobi. Przyleciała tu po to, żeby cię znaleźć, i to jej się udało. Na pewno cię nie opuści, bo dobrze pamięta wszystko, co tu się działo trzynaście lat temu. Gdyby nie ona, już byś nie żył.

– Stanowi dla mnie obciążenie. Musi wyjechać. Znajdę jakiś sposób. Aleks spojrzał prosto w zimne oczy człowieka zwanego kameleonem.

– Masz już pięćdziesiąt lat, Jason – powiedział przyciszonym głosem. – To nie jest Paryż trzynaście lat temu ani Sajgon jeszcze dawniej. To dzieje się teraz i dlatego potrzebna ci jest każda pomoc, jaka tylko się znajdzie. Skoro ona uważa, że może ci przyjść z pomocą, to ja jej wierzę.

– Ja tutaj decyduję, kto w co ma wierzyć! – parsknął z wściekłością Bourne.

– Chyba trochę przesadziłeś, kolego.

– Wiesz, o co mi chodzi – dodał Jason nieco łagodniejszym tonem. – Nie chcę dopuścić do tego, co się zdarzyło w Hongkongu. Chyba nie powinieneś się tym przejmować.

– Może i nie… Słuchaj, chodźmy stąd. Nasz kierowca zna małą wiejską restaurację w Epernon, jakieś dziesięć kilometrów stąd. Tam będziemy mogli spokojnie porozmawiać. A mamy o czym, możesz mi wierzyć.

– Powiedz mi tylko jedno – zażądał Bourne, nie ruszając się z miejsca. – Dlaczego wziąłeś ze sobą Panova?

– Dlatego że gdybym tego nie zrobił, wstrzyknąłby mi mieszankę wirusów grypy ze strychniną.

– Co to znaczy?

– Dokładnie to, co słyszysz. Mo jest jednym z nas i ty wiesz o tym lepiej niż Marie albo ja.

– Coś mu się stało, prawda? Ktoś mu coś zrobił i ja jestem temu winien? – Wrócił i już jest po wszystkim, nic więcej nie powinieneś wiedzieć.

– To sprawka "Meduzy", prawda?

– Owszem, ale powtarzam jeszcze raz: Mo wrócił i poza tym, że jest trochę zmęczony, prawie nic mu nie dolega.

– Prawie…? Gdzie jest ta restauracja?

– Dziesięć kilometrów stąd. Chłopak świetnie zna Paryż i okolice.

– Kto to jest?

– Algierczyk, który pracuje dla Agencji od wielu lat. Zaangażował go osobiście Charlie Casset. Jest twardy, dużo wie i dostaje za to dużo pieniędzy. Najważniejsze, że można mu ufać.

– Przypuszczam, że musi mi to wystarczyć.

– Nie przypuszczaj, tylko po prostu uwierz.

Usiedli przy stoliku w głębi niewielkiej wiejskiej restauracji. Stolik był nakryty spranym obrusem, krzesła drewniane i przeraźliwie twarde, a wino nawet całkiem niezłe. Gruby, rumiany właściciel zaklinał się, że menu jest wyśmienite, ale ponieważ nikt nie miał ochoty najedzenie, Bourne zapłacił za cztery najdroższe dania i poprosił, żeby im nie przeszkadzano. Rozpromieniony właściciel kazał natychmiast przynieść na stół dwie duże karafki dobrego wina i butelką wody mineralnej, po czym zniknął im z oczu.

– W porządku, Mo – zwrócił się Jason do Panova. – Na pewno nie powiesz mi, co się stało ani kto to zrobił, ale mam nadzieję, że w dalszym ciągu jesteś tym samym pyskatym, wygadanym doktorkiem, którego znam od lat?

– Możesz być tego pewien, uciekinierze z oddziału psychiatrycznego Bellevue. A gdyby ci się roiło, że moja obecność jest dowodem nadzwyczajnego heroizmu, to pozwól, że ci wyjaśnię, iż do przyjazdu skłoniło mnie wyłącznie łakomstwo. Jak może zauważyłeś, nasza urocza Marie siedzi koło mnie, nie koło ciebie, a mnie aż ślinka cieknie do ust na myśl o jej wspaniałych befsztykach…

– Jesteś kochany, Mo – powiedziała żona Davida Webba i uścisnęła lekko jego ramię.

– Wiem o tym – odparł doktor, całując ją w policzek.

– Halo, ja też tutaj jestem – wtrącił się Conklin. – Nazywam się Aleks i muszę z wami porozmawiać o sprawach, które nie mają nic wspólnego z befsztykami… Choć przyznam, że nie dalej niż wczoraj zachwalałem je Peterowi Hollandowi.

– Czemu tak się przyczepiliście do tych befsztyków? – zapytała Marie.

– Przede wszystkim chodzi o to, że są w środku czerwone – wyjaśnił Panov.

– Czy możemy wreszcie przejść do rzeczy? – zapytał głuchym tonem Jason Bourne.

– Przepraszam, kochanie.

– Będziemy pracować z Rosjanami – oznajmił Conklin. – Nie bójcie się, znam dobrze człowieka, z którym mamy się skontaktować, ale Waszyngton nie wie, że go znam – mówił tak szybko, żeby Marie lub Jason nie mogli mu przerwać. – Nazywa się Dymitr Krupkin i, jak już powiedziałem Mo, można go kupić za pięć srebrników.

– Daj mu trzydzieści jeden, żeby nie nawiedziły go wątpliwości – poradził Bourne.

– Byłem pewien, że to powiesz. Proponujesz jakiś górny pułap?

– Nie.

– Zaczekajcie, nie tak szybko – wtrąciła się Marie. – Od jakiej sumy powinniśmy zacząć negocjacje?

– Oho, nasza ekonomistka wzięła się do pracy – mruknął Panov i podniósł do ust kieliszek z winem.

– Biorąc pod uwagę jego pozycję w tutejszym KGB… Jakieś pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

– Zaproponujcie mu trzydzieści pięć, a w ostateczności dajcie siedemdziesiąt pięć. Gdyby się bardzo upierał, może być sto.

– Na litość boską, o czym wy mówicie? – syknął Bourne. – Przecież tu chodzi o nas, o Szakala! Niech bierze, ile chce!

– Jeżeli coś łatwo kupisz, nie masz żadnych oporów, żeby sprzedać to komuś, kto da jeszcze więcej.

– Czy ona ma rację? – zapytał Jason Conklina.

– Teoretycznie tak, ale w tym wypadku musiałaby to być równowartość kopalni diamentów. Nikt bardziej od Rosjan nie pragnie unicestwienia Carlosa, a człowiek, który przyniesie jego głowę, zostanie ogłoszony bohaterem. Pamiętajcie, że Szakal był szkolony w Nowogrodzie. Moskwa nigdy o tym nie zapomni.

– W takim razie róbcie, jak mówi Marie, ale koniecznie musicie go kupić!

– W porządku. – Conklin nachylił się ku nim, obracając w dłoni szklankę z wodą. – Zadzwonię do niego dziś wieczorem i umówię nas na jutrzejszy lunch w jakimś cichym zakątku pod Paryżem. Wczesny lunch, żeby nie było tłoku.

– Może tutaj? – zaproponował Bourne. – To chyba wystarczająco cichy zakątek, a poza tym znamy już drogę.

– Rzeczywiście, czemu nie? – odparł Aleks. – Pogadam z właścicielem. Ale możemy być tylko we dwóch, Jason i ja.

– To oczywiste – powiedział chłodno Bourne. – Marie nie może mieć z tym z nic wspólnego, jasne?

– Naprawdę, David…

– Tak, naprawdę.

– Zostanę z nią – wtrącił szybko Panov. – Zrobisz mi befsztyk? – zapytał, żeby złagodzić napięcie.

– Nie mam dostępu do kuchni, ale znam doskonałą knajpkę, gdzie podają świeżego pstrąga.

– Czegóż się nie robi dla kobiety! – westchnął Mo.

– Powinniście jeść w pokoju – powiedział Bourne tonem nie znoszącym sprzeciwu.

– Nie chcę być więźniem – odparła spokojnie Marie, patrząc mężowi w oczy. – Nikt nie wie, kim jesteśmy ani gdzie mieszkamy, a wydaje mi się, że ktoś, kto zamyka się w pokoju i nie wychyla z niego nosa, zwraca na siebie uwagę znacznie bardziej niż zwyczajny człowiek prowadzący normalny tryb życia.

– Marie ma rację – poparł ją Aleks. – Jeżeli Carlos spuścił swoje psy, ktoś zachowujący się tak nienaturalnie mógłby łatwo wpaść im w oko. Poza tym, Mo powinien udawać lekarza. I tak nikt nie uwierzy w to, że nim jest, ale to mu doda powagi. Nigdy nie byłem w stanie pojąć, dlaczego lekarze zawsze są poza wszelkimi podejrzeniami.

– Niewdzięczny psychopata – mruknął Panov.

– Może wrócilibyśmy do tematu? – przerwał im Bourne.

– Jesteś bardzo nieuprzejmy, Davidzie.

– Jestem po prostu zniecierpliwiony. Masz coś przeciwko temu?

– W porządku, tylko spokojnie – odezwał się Conklin. – Wszyscy działamy w ogromnym napięciu, ale pewne rzeczy musimy ustalić. Kiedy skaptujemy Krupkina, jego pierwszym zadaniem będzie ustalenie, czyj jest numer telefonu, który Gates podał Prefontaine'owi w Bostonie.

– Kto komu dał co gdzie? – zapytał ze zdumieniem psychiatra.

– Wtedy jeszcze nie było cię z nami, Mo. Prefontaine to wyrzucony z posady sędzia, który wpadł na ślad Gatesa, jednego z ludzi Carlosa. Mówiąc najkrócej, jak można, ten Gates podał naszemu sędziemu numer, pod którym rzekomo można w Paryżu zastać Szakala. Tymczasem Jasonowi również udało się zdobyć telefon Szakala. Zupełnie inny. Nie ma jednak najmniejszej wątpliwości co do tego, że tamten człowiek, prawnik nazwiskiem Gates, wielo krotnie kontaktował się z Carlosem.

– Randolph Gates? Największy w całym Bostonie wielbiciel Dżyngis- chana?

– Ten sam.

– Święty Jezu… Przepraszam, nie powinienem tak mówić, zważywszy na moje pochodzenie, ale jestem cokolwiek zaskoczony.

– Wcale ci się nie dziwię. Musimy się dowiedzieć, czyj to numer. Krupkin się tym zajmie. To trochę pogmatwane, przyznaję, ale jestem pewien, że coś z tego wyjdzie.

– Trochę pogmatwane? – powtórzył Panov. – Szczerze mówiąc, wolałbym układać arabską wersję kostki Rubika. A kto to właściwie jest ten sędzia Prefontaine? Brzmi jak nazwa marnego, młodego wina.

– Ale to bardzo dobry, stary rocznik – odparła Marie. – Na pewno go polubisz. Mógłbyś spędzić kilka miesięcy, usiłując go zbadać, bo jest bardziej inteligentny od każdego z nas i nic nie stracił na swej bystrości mimo takich utrudnień jak alkoholizm, korupcja, utrata rodziny i pobyt w więzieniu. To prawdziwy oryginał, Mo, a poza tym nie zwala winy za swoje nieszczęścia na wszystkich dookoła, jak zrobiłaby większość ludzi w jego sytuacji. Ma także wyśmienite, ironiczne poczucie humoru. Gdyby w Departamencie Sprawiedliwości pracowali ludzie z głową na karku, natychmiast przywróciliby mu prawo wykonywania zawodu… Zdecydował się wystąpić przeciwko Szakalowi właściwie tylko dlatego, że ludzie Szakala chcieli zabić mnie i dzieci. Jest wart każdego dolara, którego ewentualnie uda mu się zarobić w drugiej rundzie, a ja dopilnuję, żeby było ich sporo.

– Wyrażasz się nadzwyczaj zwięźle i treściwie. Chciałaś chyba po prostu powiedzieć, że go lubisz?

– Podziwiam go tak samo, jak podziwiam ciebie i Aleksa. Zdecydowaliście się podjąć dla nas tak wielkie ryzyko…

– Może wreszcie zajmiemy się tym, co w tej chwili najważniejsze? – przerwał jej gniewnym tonem Bourne. – Teraz nie interesuje mnie przeszłość, tylko przyszłość.

– Jesteś nie tylko nieuprzejmy, kochanie, ale także niewdzięczny.

– Niech i tak będzie. Na czym skończyliśmy?

– Na sędzim – odparł sucho Aleks, spoglądając na Jasona. – Ale o nim nie będziemy teraz mówić, bo prawdopodobnie nie uda mu się ujść z życiem z Bostonu… Jutro zadzwonię do motelu i powiem wam, na którą godzinę wyznaczyłem spotkanie z Krupkinem. Zapamiętajcie dokładnie, ile czasu zajmie wam dzisiaj droga powrotna, żebyśmy potem nie pętali się po okolicy jak stado dzikich gęsi. Jeżeli ten tłuścioch mówił prawdę, zachwalając swoją kuchnię, to Kruppiemu na pewno się tutaj spodoba i będzie wszystkim rozpowiadał, że to on odkrył tę knajpę.

– Kruppiemu?

– To dawne czasy.

– I lepiej się w nie nie zagłębiać – dodał Panov. – Zapewniam was, że nie chcielibyście usłyszeć nic ani o Stambule, ani o Amsterdamie. Ci dwaj to para złodziejaszków, i tyle.

– Wierzę na słowo – odparła Marie. – Co potem, Aleks?

– Potem razem z Mo przyjedziemy taksówką do motelu, a stamtąd ja z twoim mężem tutaj. Zadzwonimy do was po lunchu.

– A co z tym kierowcą od Casseta? – zapytał Bourne, wpatrując się w Conklina zimnym, nieruchomym spojrzeniem.

– A co ma być? Dostanie za dzisiejszy wieczór więcej, niż mógłby zarobić na tej swojej taksówce przez miesiąc, i zniknie, jak tylko odwiezie nas do hotelu. Nie zobaczymy go więcej na oczy.

– Chodzi mi o to, kogo on może zobaczyć.

– Nikogo, jeśli zależy mu na tym, żeby żyć i w dalszym ciągu wysyłać pieniądze rodzinie w Algierii. Przecież mówiłem ci, że Casset osobiście go zatrudnił. To pewniak.

– W takim razie, jutro… – rzekł ponuro Bourne. Spojrzał na Marie i Panova siedzących po przeciwnej stronie stołu. – Macie zostać w motelu i nigdzie się stamtąd nie ruszać, rozumiecie?

– Wiesz, co ci powiem, David? – odparła Marie, prostując się na twardym drewnianym krześle. – Mo i Aleks należą do rodziny tak samo jak nasze dzieci, więc mogą to usłyszeć. My wszyscy – wszyscy, rozumiesz? – staramy się postępować z tobą najłagodniej, jak tylko można, ze względu na okropne rzeczy, które przeszedłeś, ale nigdy nie zgodzimy się na to, żebyś pomiatał nami jak jakimiś podrzędnymi, niedorozwiniętymi istotami, którym zdarzyło

się znaleźć w towarzystwie twojej świetlanej osoby, rozumiesz?

– Rozumiem. W takim razie proponuję, żebyś wróciła do Stanów, gdzie nie będziesz narażona na towarzystwo mojej świetlanej osoby. – Bourne wstał od stołu. – Jutro czeka mnie ciężki dzień, więc muszę trochę się przespać.

Pewien człowiek, z którym nikt z nas nie może się nawet równać, powiedział mi kiedyś, że odpoczynek także jest groźną bronią. Ja również w to wierzę… Będę czekał w samochodzie przez dwie minuty. Możesz wybierać. Jestem pewien, że Aleksowi uda się jakoś wyekspediować cię z Francji.

– Ty sukinsynu! – syknęła Marie.

– Niech i tak będzie – odparł kameleon i wyszedł.

– Idź za nim! – szepnął do niej Panov. – Przecież widzisz, co się dzieje.

– Nie dam rady, Mo!

– Więc nie dawaj, tylko z nim bądź! Jesteś jego jedyną nadzieją. Nie musisz nawet z nim rozmawiać, tylko bądź przy nim!

– Znowu zamienia się w bezlitosnego mordercę…

– Nigdy nie podniesie na ciebie ręki.

– Wiem o tym.

– W takim razie bądź dla niego pomostem łączącym go z Davidem Webbem. To konieczne, Marie.

– Boże, ja go tak kocham! – wykrzyknęła przez łzy Marie, zrywając się z miejsca, żeby pobiec za człowiekiem, który kiedyś był jej mężem.

– Czy to była słuszna rada, Mo? – zapytał Conklin.

– Nie mam pojęcia, Aleks. Po prostu wydawało mi się, że on nie powinien zostać sam z dręczącymi go koszmarami. Tak mi podpowiada zdrowy rozsądek, wcale nie moja wiedza ani doświadczenie.

– Chwilami mówisz jak prawdziwy lekarz, wiesz o tym?

Algierska część Paryża leży między X i XI dzielnicą; niskie budynki są paryskie z wyglądu, ale wypełniające je odgłosy i zapachy należą do innego, arabskiego świata. W wąskie uliczki enklawy wjechała długa czarna limuzyna z niewielkimi religijnymi emblematami na przednich drzwiach. Kiedy zatrzymała się przed dwupiętrowym budynkiem o drewnianej konstrukcji, wysiadł z niej stary ksiądz. Stanąwszy przed drzwiami, przeczytał nazwiska lokatorów, po czym nacisnął guzik do jednego z mieszkań na pierwszym piętrze.

– Oui? – odezwał się skrzeczący głośnik prymitywnego domofonu.

– Przysłano mnie z ambasady amerykańskiej – odparł po francusku ubrany w duchowne szaty mężczyzna. Mówiąc, popełniał typowe dla Amerykanów błędy gramatyczne. – Mam dla pana pilną wiadomość, ale muszę zostać przy samochodzie.

– Zaraz zejdę – odparł Algierczyk zatrudniony przez Charlesa Basseta z Waszyngtonu. Trzy minuty później wyszedł z budynku na wąski chodnik i podszedł do posłańca, który stał przy limuzynie i zasłaniał umieszczony na jej drzwiach symbol. – Dlaczego jest pan tak ubrany?

– Bo jestem księdzem, mój synu. Nasz wojskowy charge d'affaires chciał by zamienić z tobą kilka słów.

– Zrobiłbym dla was wiele, ale na pewno nie wstąpię do waszej armii – roześmiał się taksówkarz. Nachylił się, by zajrzeć do wnętrza samochodu. – Czym mogę panu służyć, sir?

– Dokąd zawiozłeś naszych ludzi? – zapytała skryta w cieniu postać na tylnym siedzeniu limuzyny.

– Jakich ludzi? – W głosie Algierczyka pojawiła się nuta niepokoju.

– Tych dwóch, których kilka godzin temu zabrałeś z lotniska. Jeden kulał.

– Jeżeli pan jest z ambasady, to chyba może pan sam ich o to zapytać, prawda?

– Ty mi to powiesz!

Nagle zza samochodu wyszedł trzeci, potężnie zbudowany mężczyzna, doskoczył błyskawicznie do nie spodziewającego się niczego Araba i uderzył go w głowę grubą gumową pałką. Następnie wepchnął nieprzytomną ofiarę na tylne siedzenie, pomógł zająć miejsce staremu człowiekowi w sutannie, po czym zwinnie wskoczył za kierownicę. Czarna limuzyna ruszyła raptownie, błyskawicznie nabierając szybkości.

Godzinę później na opustoszałej rue Houdon, w pobliżu placu Pigalle, zakrwawione ciało Algierczyka zostało wyrzucone z samochodu. Siedząca w cieniu postać zwróciła się do starego księdza:

– Weź swój samochód i stań pod hotelem, w którym mieszka kulawy. Miej oczy szeroko otwarte. Rano ktoś cię zmieni, więc będziesz mógł się wyspać. Melduj o każdym jego ruchu i gdziekolwiek pojedzie, ty jedź za nim. Nie zawiedź mnie.

– Nigdy, monseigneur.

Dymitr Krupkin nie był ani specjalnie wysoki, ani zbytnio otyły, ale wydawał się wyższy i tęższy niż w rzeczywistości. Miał przyjemną, pełną twarz i dużą głowę, a krzaczaste brwi, gęste włosy i starannie utrzymana szpakowata broda tworzyły interesujące zestawienie z bystrymi, błękitnymi oczami i szerokim, często pojawiającym się uśmiechem. Sprawiał wrażenie człowieka w pełni zadowolonego z życia, a przy tym obdarzonego wybitną inteligencją. Siedział w wiejskiej restauracji w Epernon przy stojącym w głębi sali stoliku. Naprzeciwko miał Aleksa Conklina, który właśnie wyjaśnił, że od jakiegoś czasu nie pije alkoholu. Przy stoliku siedział także Jason Bourne, którego Conklin nie przedstawił podczas powitania.

– Świat się kończy! – wykrzyknął Rosjanin. W jego angielskim bez trudu można było usłyszeć obcy akcent. – Proszę, co może się stać z porządnym człowiekiem na tym zgniłym Zachodzie! Współczuję twoim nieżyjącym rodzicom. Powinni byli zostać u nas.

– Chyba nie chcesz, żebym porównał liczbę alkoholików w naszych krajach?

– Za żadne pieniądze – odparł z uśmiechem Krupkin. – A skoro już mowa

o pieniądzach, mój drogi, stary przeciwniku: ile ma wynosić moje honorarium za to, co zaproponowałeś mi wczoraj przez telefon?

– A ile pan chce? – zapytał Jason.

– Ach, więc to pan jest moim dobroczyńcą?

– Jeśli chodzi panu o to, kto będzie płacił, to owszem, ja.

– Cicho! – syknął Conklin, spoglądając z natężeniem w kierunku wejścia do lokalu. Wychylił się nieco, żeby lepiej widzieć, ale szybko cofnął głowę, kiedy kelner ruszył wraz z nowo przybyłą parą w kierunku stolika po lewej stronie drzwi.

– O co chodzi? – zapytał Bourne.

– Nie wiem… Nie jestem pewien.

– Kto przyszedł, Aleksiej?

– Właśnie o to chodzi, że nie wiem. Znam go skądś, ale nie mogę sobie przypomnieć…

– Gdzie siedzi?

– W kącie sali, za barem. Jest z kobietą.

Krupkin przesunął się nieco wraz z krzesłem, wyjął z kieszeni portfel i wydobył z niego małe lusterko rozmiarów i grubości karty kredytowej. Ukrywszy je w dłoni, ustawił ostrożnie pod odpowiednim kątem.

– Chyba za często przeglądasz kroniki towarzyskie w paryskich dziennikach – roześmiał się, chowając lusterko do portfela, a ten z powrotem do kieszeni. – Pracuje we włoskiej ambasadzie, a ta kobieta to jego żona. Paolo i Davinia coś tam, z wielkimi pretensjami do szlachectwa, jak mi się wydaje. Corpo diplomatico, zawsze w zgodzie z protokołem. Znakomicie się ubierają i nie ulega najmniejszej wątpliwości, że są obrzydliwie bogaci.

– Nie obracam się w tych kręgach, ale jestem pewien, że już ich gdzieś widziałem.

– Oczywiście, że tak. Jest podobny jak dwie krople wody do wszystkich włoskich gwiazdorów filmowych albo do któregoś z tych właścicieli winnic, zachwalających w telewizyjnych reklamówkach niepowtarzalny smak chianti classico.

– Może masz rację.

– Nawet na pewno. – Krupkin przeniósł uwagę na Bourne'a. – Napiszę panu numer konta i nazwę banku w Genewie. – Rosjanin wyciągnął długopis i sięgnął po serwetkę, ale nim zdążył cokolwiek napisać, do stolika podszedł szybkim krokiem trzydziestokilkuletni mężczyzna ubrany w do pasowany garnitur.

– Co się stało, Siergiej? – zapytał Krupkin.

– Chodzi o niego – odparł mężczyzna, wskazując ruchem głowy na Bourne'a.

– Co się stało? – powtórzył pytanie Jason.

– Jest pan śledzony. Z początku nie byliśmy pewni, bo to stary człowiek, chyba chory na nerki. Dwa razy wychodził z samochodu, żeby oddać mocz, ale potem dzwonił gdzieś z wozu. Na pewno podał nazwę restauracji, bo mrużył oczy, żeby ją przeczytać.

– Skąd wiecie, że właśnie mnie śledził?

– Przyjechał zaraz za panem, a my byliśmy tu już pół godziny wcześniej, żeby obstawić teren.

– Obstawić teren! – wybuchnął Conklin, patrząc na Krupkina. – Wydawało mi się, że to będzie poufne spotkanie, tylko między nami trzema!

– Mój kochany, poczciwy Aleksiej! Naprawdę uważasz, że umówiłbym się z tobą, nie zadbawszy uprzednio o swoje bezpieczeństwo? Nie chodzi o ciebie, przyjacielu, tylko o twoich wrogów w Waszyngtonie. Zresztą, sam pomyśl: zastępca dyrektora CIA stara się nawiązać ze mną kontakt w sprawie doskonale mi znanego człowieka, udając jednocześnie, że nic nie wie o naszej znajomości. Przecież to dziecinada!

– Nigdy mu o niczym nie powiedziałem!

– W takim razie pomyliłem się. Przepraszam, Aleksiej.

– Lepiej niech pan nie przeprasza – wtrącił się Jason. – Ten stary człowiek pracuje dla Szakala.

– Dla Carlosa? – Błękitne oczy zabłysły nienawiścią i podnieceniem. – Masz Carlosa na karku, Aleksiej?

– Nie ja, tylko on – odparł Conklin. – Twój dobroczyńca.

– Dobry Boże! Wreszcie to wszystko zaczyna mieć jakiś sens… A więc mam przyjemność poznać słynnego Jasona Bourne'a. To dla mnie wielki za szczyt, sir! W przypadku Carlosa przyświeca nam chyba ten sam cel, prawda?

– Jeśli wasi ludzie znają się na rzeczy, możemy go dostać najdalej w ciągu godziny. Szybko! Musimy stąd wyjść jakimś tylnym wyjściem, przez okno, kuchnię, wszystko jedno! Znalazł mnie i może pan być pewien, że już tu jedzie, żeby dostać mnie w swoje ręce. Tylko nie wie, że my o tym wiemy. Chodźmy!

Kiedy trzej mężczyźni wstali z krzeseł, Krupkin wydał polecenia swemu człowiekowi.

– Niech samochód podjedzie od tyłu, ale spokojnie, bez pośpiechu. Zróbcie to tak, żeby nie wzbudzić najmniejszych podejrzeń. Rozumiesz, Siergiej?

– Pojedziemy pół mili drogą, a potem skręcimy w pole i wrócimy szerokim łukiem. Ten staruszek w samochodzie niczego nie zauważy.

– Bardzo dobrze. Odwody na razie mają zostać na miejscu, ale chłopcy niech będą w pogotowiu.

– Tak jest, towarzyszu.

Mężczyzna ruszył szybkim krokiem do wyjścia.

– Odwody? – nie wytrzymał Aleks. – Masz nawet odwody?

– Proszę cię, Aleksiej, po co te sceny? To przecież twoja wina. Wczoraj nie wspomniałeś mi ani słowem o spisku przeciwko zastępcy dyrektora.

– To nie jest żaden spisek, na litość boską!

– Tylko co? Wzorcowa współpraca między podwładnym i przełożonym? Nie, Aleksiej. Wiedziałeś, że będziesz mógł mnie wykorzystać, i zrobiłeś to. Nie zapominaj, mój wieloletni przeciwniku, że w głębi duszy cały czas jesteś Rosjaninem!

– Może wreszcie zamkniecie się i pójdziecie ze mną?

Siedzieli w opancerzonym citroenie Krupkina zaparkowanym na skraju pola mniej więcej trzydzieści metrów za samochodem człowieka, który śledził Bourne'a. Mieli stąd doskonały widok na wejście do restauracji. Jason słuchał w zniecierpliwieniu, jak Conklin i Krupkin wspominają różne wydarzenia z przeszłości, analizując z profesjonalnym znawstwem wszystkie błędy i niedociągnięcia. Odwody oficera KGB okazały się dwoma uzbrojonymi w pistolety maszynowe ludźmi siedzącymi w niepozornym samochodzie z drugiej strony wejścia do budynku.

Nagle przed drzwi podjechał duży renault kombi; w środku siedziało sześć roześmianych, rozgadanych par. Wysiedli wszyscy oprócz kierowcy, który odjechał, by zostawić samochód na niewielkim parkingu.

– Zatrzymajcie ich! – odezwał się Jason. – Mogą zginąć.

– Mogą, panie Bourne, ale jeśli ich zatrzymamy, stracimy Szakala. Jason zamilkł, wpatrując się w Rosjanina. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli, żeby zaprotestować, a kiedy wreszcie mu się to udało, było już za późno na protesty. Od strony Paryża nadjechał z dużą prędkością ciemnobrązowy samochód.

– To ten z bulwaru Lefebvre! – wykrzyknął Bourne. – Ten, który uciekł!

– Skąd? – zapytał Conklin.

– Kilka dni temu na bulwarze Lefebvre było jakieś poważne zamieszanie – podchwycił Krupkin. – O tym pan mówi?

– Przygotowali na mnie pułapkę. Wysłali furgonetkę po Carlosa, ale wsiadł do niej jego dubler. Ten samochód wypadł z bocznej uliczki. Strzelali do nas.

– Do nas? – Patrząc na Jasona, Aleks widział zawzięty, pełen nienawiści grymas na jego twarzy i kurczowe ruchy zaciskających się i rozprostowujących palców.

– Do Bernardine'a i mnie… – wyszeptał chrapliwie Bourne, po czym nagle podniósł głos: – Muszę mieć broń! Nie pukawkę, tylko prawdziwą broń!

Siedzący za kierownicą Siergiej sięgnął pod siedzenie, wydobył stamtąd rosyjski AK- 47 i podał Jasonowi, który niemal wyrwał mu go z rąk.

Ciemnobrązowy samochód zatrzymał się z szurgotem opon przed zdobiącą wejście wypłowiałą markizą. Wyskoczyli z niego dwaj ludzie z naciągniętymi na twarz maskami z pończoch i z pistoletami maszynowymi w rękach. Podbiegli do drzwi, a z samochodu wysiadł trzeci mężczyzna, wyraźnie łysiejący, ubrany w czarną sutannę. Dwaj zamaskowani osobnicy sięgnęli do klamek przy obu skrzydłach drzwi; Siergiej uruchomił silnik citroena.

– Ruszaj! – krzyknął Bourne. – To on, Carlos!

– Nie! – ryknął Krupkin. – Czekaj. Musi wejść do środka, do pułapki.

– Na litość boską, przecież tam są ludzie! – zaprotestował Jason.

– Każda wojna niesie ze sobą ofiary, panie Bourne, a to jest wojna, pańska i moja. Nawiasem mówiąc, pańska jest znacznie bardziej osobista od mojej.

Nagle z gardła Szakala wydobył się triumfalny ryk zemsty i dwaj terroryści wpadli do wnętrza lokalu, siejąc wokół ciągłym ogniem.

– Teraz! – krzyknął Siergiej i wdepnął w podłogę pedał gazu. Citroen wystrzelił z miejsca, ale nie zdążył nabrać prędkości, bo niemal w tej samej chwili potężna eksplozja rozniosła na strzępy stojący trzydzieści metrów przed nim samochód i siedzącego w nim starca. Citroen skręcił gwałtownie w lewo, wbijając się w stary drewniany płot, który oddzielał od drogi niewielki parking, wykorzystywany przez gości restauracji. Jednocześnie brązowy pojazd Szakala ruszył nie do przodu, jak można się było spodziewać, lecz do tyłu, zakręcił raptownie i znieruchomiał. Kierowca wyskoczył na zewnątrz i ukrył się za maską; dostrzegł pędzących w kierunku budynku Rosjan z drugiego samochodu. Krótką serią ściął z nóg jednego z nich, a drugi rzucił się w bok, w wysoką trawę, skąd mógł tylko bezsilnie patrzeć, jak pociski przebijają opony i szyby wozu.

– Wysiadajcie! – ryknął Siergiej, ciągnąc za sobą Bourne'a. Conklin i oszołomiony Krupkin wypełźli na pole przez tylne drzwi.

– Szybko! – Jason podniósł się, ściskając mocno w dłoniach AK. – Ten sukinsyn zdetonował ładunek przez radio!

– Ja pójdę pierwszy – oznajmił stanowczo Rosjanin.

– Dlaczego?

– Szczerze mówiąc, jestem młodszy i silniejszy…

– Zamknij się!

Bourne popędził przed siebie zygzakiem, usiłując ściągnąć na siebie ogień; kiedy mu się to udało, padł na ziemię, a następnie starannie wycelował; wiedział, że kierowca Szakala wychyli się, żeby sprawdzić skuteczność swoich strzałów. Tak się istotnie stało i Jason delikatnie nacisnął spust.

Kiedy leżący w trawie Rosjanin usłyszał śmiertelny, urwany krzyk, poderwał się i ruszył biegiem w kierunku wejścia do restauracji. Ze środka dobiegały odgłosy strzałów i przerażone, paniczne wrzaski. We wnętrzu przytulnej wiejskiej gospody rozgrywały się sceny przeniesione żywcem z najokrutniejszego filmu grozy. Bourne i Siergiej dołączyli do czającego się przy wejściu mężczyzny; kiedy Jason skinął głową, Rosjanin pchnął drzwi i we trójkę wpadli do środka.

Widok, jaki ujrzeli, przypominał mrożące krew w żyłach, piekielne wizje Kaathe Kollwitz. Kelner i dwaj niedawno przybyli mężczyźni byli martwi; kelner i jeden z mężczyzn leżeli na podłodze z roztrzaskanymi czaszkami i twarzami zbryzganymi krwią, a drugi mężczyzna na stole, wpatrzony w sufit szklistym, przerażonym spojrzeniem. Jego ciało było dosłownie podziurawione kulami, ubranie przesiąknięte krwią. Kobiety, wszystkie w szoku, jęczały i wyły rozpaczliwie, tuląc się do ścian. Nigdzie w polu widzenia nie było ani starannie ubranego pracownika włoskiej ambasady, ani jego żony. Nagle Siergiej skoczył do przodu i nacisnął spust pistoletu. W kącie pomieszczenia dostrzegł postać, na którą Bourne nie zwrócił uwagi. Zabójca w naciągniętej na twarz masce usiłował jeszcze skierować broń w ich stronę, ale nie zdążył, przecięty wpół serią… Jeszcze jeden, za barem! Czyżby Szakal? Jason przywarł do ściany, omiatając rozgorączkowanym spojrzeniem wnętrze, po czym doskoczył do drewnianego kontuaru. Drugi Rosjanin błyskawicznie zorientował się w sytuacji i z gotową do strzału bronią podbiegł do kobiet, by uchronić je przed atakiem pozostałych przy życiu morderców. Ten, który ukrył się za barem, nie wytrzymał i zerwał się na równe nogi; Bourne sięgnął z dołu, złapał za gorącą lufę, szarpnął ją w bok i z bliska strzelił zamaskowanemu terroryście prosto w twarz. To nie był Carlos! Gdzie on się podział?

– Tam! – krzyknął Siergiej, jakby usłyszał rozpaczliwe pytanie Jasona.

– Gdzie?

– Za tymi drzwiami!

Drzwi prowadziły do kuchni. Przyczaili się po obu stronach kołyszących się lekko skrzydeł, lecz zanim Bourne zdążył dać ponownie sygnał skinieniem głowy, odrzucił ich podmuch eksplozji; w kuchni wybuchł granat. Wszędzie posypał się grad szklanych i metalowych odłamków. Dym, który przedostał się do sali jadalnej, miał kwaśny, wstrętny zapach.

Zapadła cisza.

Jason i Siergiej ponownie zbliżyli się do wejścia do kuchni, lecz powstrzymała ich kolejna eksplozja, a zaraz potem ulewa pocisków, przebijających z łatwością cienkie laminowane drzwi.

Cisza.

Czekali bez ruchu.

Cisza.

Wściekły, zdesperowany Delta nie mógł już dłużej czekać. Ustawił swój AK na ogień ciągły, nacisnął spust i wskoczył do kuchni, przypadając natychmiast do podłogi. Po chwili przestał strzelać.

Cisza.

A potem scena z innego piekła: ziejąca w ścianie poszarpana dziura, martwe ciała właściciela i kucharza, krew na ścianach i podłodze.

Bourne dźwignął się na nogi, czując, jak drży każdy mięsień jego ciała, a on sam zbliża się coraz bardziej do krawędzi, za którą nie ma nic oprócz oceanu histerii. Jak człowiek pogrążony w transie rozglądał się po rumowisku, aż wreszcie jego wzrok padł na płachtę szarego, pakowego papieru, przybitą do ściany rzeźniczym toporem. Zbliżył się, wyrwał topór i przeczytał słowa napisane grubym, czarnym ołówkiem:

"Drzewa w Tannenbaum będą płonąć, a dzieci wraz z nimi. Śpij dobrze, Jasonie Bourne".

Jego życie rozpadło się na tysiąc fragmentów niczym roztrzaskane lustro. Pozostał mu tylko krzyk.

Загрузка...