Rozdział 33

Bryce Ogilvie, współwłaściciel firmy adwokackiej Ogilvie, Spofford, Crawford i Cohen, bardzo się szczycił swoją samodyscypliną. Polegała ona nie tylko na umiejętności zachowania zewnętrznego spokoju, lecz przede wszystkim na zdolności opanowania strachu, który w kryzysowych chwilach zżerał go od środka. Kiedy jednak piętnaście minut temu przybył do biura i pierwszym dźwiękiem, jaki usłyszał, był dzwonek jego prywatnego, zastrzeżonego telefonu, poczuł ostre ukłucie niepokoju, gdy zaś po podniesieniu słuchawki dowiedział się od radzieckiego konsula generalnego w Nowym Jorku, że ten chce się z nim natychmiast widzieć, odniósł wrażenie, że w żołądku ma potworną, wsysającą wszystko pustkę. Nieznośne uczucie nasiliło się jeszcze bardziej, kiedy Rosjanin poprosił go – a właściwie rozkazał – żeby zjawił się za godzinę w apartamencie 4- C hotelu Carlyle, a nie w dotychczasowym miejscu spotkań, to znaczy w wynajętym apartamencie na rogu Trzydziestej Drugiej Ulicy i Madison Avenue. Co prawda Ogilvie odważył się delikatnie zaprotestować, lecz kiedy usłyszał odpowiedź Rosjanina, ssąca pustka wypełniła się piekącym, podchodzącym do gardła ogniem.

– Po tym, co panu pokażę, będzie pan żałował, że w ogóle się poznaliśmy, nie mówiąc już o dzisiejszym spotkaniu! Proszę tam być!

Ogilvie siedział wciśnięty w kąt limuzyny, zesztywniałe nogi wparł w dywanową wykładzinę podłogi. Po głowie tłukły mu się rozpaczliwie jakieś abstrakcyjne myśli o jego pozycji, bogactwie i wpływach. Musi się opanować! W końcu jest nikim innym jak samym Bryce'em Ogilvie, bez wątpienia najbardziej wziętym adwokatem i radcą prawnym w Nowym Jorku, jednym z największych specjalistów w dziedzinie prawa antytrustowego, ustępującym pod tym względem chyba tylko Randolphowi Gatesowi z Bostonu.

Gates! Sama myśl o tym sukinsynu zdołała odwrócić uwagę Bryce'a od ponurych rozważań. "Meduza" zwróciła się do szanownego Gatesa z pewną drobną prośbą, chodziło mianowicie o to, by zechciał zasiąść w mało istotnej, tworzonej właśnie przez rząd komisji, a on nawet nie raczył odpowiedzieć na telefony! Przecież dzwonił do niego człowiek, który budził pełne zaufanie. Był to ten odpowiedzialny za dostawy dla Pentagonu dupek, generał Norman Swayne. Nawet jeżeli w jego prośbie kryło się coś więcej, to Gates z pewnością nic o tym nie wiedział… Gates? Zdaje się, że we wczorajszym "Timesie" była wzmianka o tym, że nie stawił się na posiedzenie jakiegoś podkomitetu czy czegoś w tym rodzaju… Co to mogło być?

Limuzyna zatrzymała się przy krawężniku przed hotelem Carlyle, niegdyś ulubioną nowojorską rezydencją Kennedych, obecnie wykorzystywanym z upodobaniem przez radzieckie służby wywiadowcze. Ogilvie zaczekał, aż portier w hotelowej liberii otworzy lewe tylne drzwiczki samochodu, i dopiero wtedy wyszedł na chodnik. Zwykle tego nie czynił, uważając takie zachowanie za co najmniej niepoważne, ale tym razem po prostu potrzebował jeszcze tych kilku sekund, żeby się opanować. Musiał stać się znowu budzącym szacunek i respekt Stalowym Ogilvie.

Jazda windą na trzecie piętro trwała bardzo krótko, natomiast przejście wyłożonym niebieskim chodnikiem korytarzem do apartamentu 4- C znacznie dłużej, choć odległość była nieporównywalnie mniejsza. Kiedy Bryce Ogilvie stanął wreszcie przed drzwiami i nacisnął dzwonek, oddychał już głęboko i spokojnie. Dokładnie dwadzieścia osiem sekund później – odliczał je, jedna za drugą: "Tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy…" – drzwi otworzyły się i stanął w nich konsul generalny ZSRR, szczupły, niezbyt wysoki, blady mężczyzna o obciągniętej napiętą skórą twarzy, orlich rysach i dużych brązowych oczach.

Władimir Sulikow był siedemdziesięciotrzyletnim żylastym człowiekiem pełnym nerwowej energii, byłym wykładowcą historii na Uniwersytecie Moskiewskim, oddanym marksistą, ale nie należał do partii, co było dosyć dziwne, jeżeli wzięło się pod uwagę jego wysoką pozycję. Nie chciał być członkiem żadnej ortodoksyjnej organizacji, zdecydowanie preferując rolę liberalnej jednostki w skolektywizowanym społeczeństwie. Ta jego postawa, w połączeniu z ogromną inteligencją, wyszła mu na zdrowie; był wysyłany na placówki, gdzie żadnemu konformiście nie udałoby się osiągnąć nawet połowy tego, co jemu. Kombinacja tych wszystkich cech w połączeniu z zamiłowaniem do ćwiczeń fizycznych sprawiała, że Sulikow wydawał się o piętnaście lat młodszy, niż był w istocie. Sprawiał wrażenie człowieka dysponującego ogromnym, wynikającym z wielu lat życia doświadczeniem, wspartym energią i żywotnością młodzieńca.

Powitanie było krótkie: gospodarz podał Ogilviemu rękę i wskazał mu drewniany, wyściełany fotel o wysokim oparciu, sam zaś stanął przed wąskim marmurowym kominkiem, jakby była to tablica w sali wykładowej, i założył ręce za plecy – zirytowany profesor, który pragnie przeegzaminować i jednocześnie czegoś nauczyć sprawiającego kłopoty studenta.

– Przejdźmy od razu do rzeczy – odezwał się Rosjanin. – Słyszał pan o admirale Peterze Hollandzie?

– Oczywiście. To dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dlaczego pan pyta?

– Czy on jest jednym z was?

– Nie.

– Jest pan tego pewien?

– Całkowicie.

– Czy nie jest możliwe, że stał się jednym z was bez pańskiej wiedzy?

– Absolutnie nie. Nawet nie znam go osobiście. Jeśli to ma być jakieś amatorskie przesłuchanie w waszym stylu, to radzę, żeby pan potrenował na kimś innym.

– Czyżby znakomity, nadzwyczaj drogi adwokat miał coś przeciwko udzieleniu odpowiedzi na kilka prostych pytań?

– Nie, ale nie lubię, kiedy się mnie obraża. Powiedział mi pan przez telefon coś bardzo dziwnego. Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan to wyjaśnić.

– Wkrótce do tego dojdę, może mi pan wierzyć, ale zrobię to na swój sposób. My, Rosjanie, zawsze staramy się chronić nasze flanki. Nauczyliśmy się tego pod Stalingradem – wy, Amerykanie, nigdy nie przeżyliście niczego podobnego.

– Brałem udział w innej wojnie, jak zapewne pan wie – odparł chłodno Ogilvie. – Jeżeli jednak wierzyć podręcznikom historii, sporo wam pomogła wasza zima.

– Przypuszczam, że trudno byłoby o tym przekonać tysiące zamarzniętych Rosjan.

– Z pewnością. Przekazuję panu w związku z tym zarówno moje kondolencje, jak i gratulacje, ale to nie jest wyjaśnienie, którego oczekuję.

– Ja tylko próbuję wytłumaczyć panu pewien truizm, młody człowieku. Jak już ktoś kiedyś powiedział, najczęściej powtarzamy te bolesne lekcje historii, z których uciekliśmy na wagary… My naprawdę chronimy nasze skrzydła, a jeśli ktokolwiek z nas, dyplomatów, odkryje, że zostaliśmy wmanewrowani w jakąś międzynarodową aferę, wzmacniamy je w dwójnasób. Dla takiego erudyty jak pan powinna to być bardzo przejrzysta aluzja.

– Powiedziałbym, że jest wręcz trywialna. Dlaczego pytał pan o admirała Hollanda?

– Za chwilę… Najpierw, jeśli pan pozwoli, zajmiemy się niejakim Aleksandrem Conklinem.

Bryce Ogilvie wyprostował się raptownie i spojrzał ze zdumieniem na swego rozmówcę.

– Skąd pan zna to nazwisko? – zapytał prawie niesłyszalnym szeptem.

– Nie tylko to jedno… Są jeszcze: Panov, Mortimer albo Moishe Panov, żydowski psychiatra, a także mężczyzna i kobieta – według posiadanych przez nas informacji – Jason Bourne i jego żona.

Ogilvie skulił się w fotelu.

– Boże! – krzyknął, otwierając szeroko oczy. – Co oni mają z nami wspólnego?

– Właśnie tego musimy się dowiedzieć – odparł Sulikow, nie spuszczając wzroku z prawnika. – Pan, zdaje się, zna ich wszystkich, prawda?

– Tak… To znaczy, nie! – zaprotestował Ogilvie. Jego twarz zaczerwieniła się, a słowa płynęły jedno za drugim. – To zupełnie inna sprawa, nie ma żadnego związku z naszymi interesami… Włożyliśmy w nie miliony dolarów, to już prawie dwadzieścia lat…

– Zarabiając dziesiątki milionów, jeśli wolno mi panu przypomnieć.

– Swobodny przepływ kapitału na międzynarodowym rynku! – wykrzyknął prawnik. – W tym kraju to nie jest przestępstwo. Wystarczy nacisnąć guzik i pieniądze płyną za ocean. To nie przestępstwo!

Radziecki konsul generalny uniósł wysoko brwi.

– Doprawdy? Szczerze mówiąc, uważałem pana za lepszego fachowca… Wykupywaliście firmy w całej Europie, posługując się nazwami nie istniejących korporacji i podstawionymi ludźmi. Dążyliście do stworzenia monopolu w danej grupie produktów, a kiedy wam się to udało, dyktowaliście ceny. Mam wrażenie, że chodzi tutaj o cenową zmowę i naruszanie reguł gry rynkowej – my w Związku Radzieckim nie mamy z tym problemu, bo wszystkie ceny ustala państwo.

– Nie ma pan na to żadnych dowodów! – wykrzyknął Ogilvie. – Żadnych!

– Zgadzam się, przynajmniej dopóki na świecie istnieją kłamcy i pozbawieni skrupułów, przekupni prawnicy. To prawdziwy labirynt, znakomicie zaprojektowany, i obie strony ciągnęły z niego ogromne zyski. Wy sprzedawaliście nam wszystko, czego potrzebowaliśmy, łącznie z towarami objętymi ścisłym embargiem. Wysyłaliście je nam pod tyloma różnymi nazwami, że w końcu przestały się w tym orientować nawet nasze komputery.

– Nie ma żadnych dowodów! – powtórzył z uporem wzięty adwokat z Wall Street.

– Nie interesują mnie dowody, tylko nazwiska, które panu wymieniłem. Po kolei: admirał Holland, Aleksander Conklin, doktor Panov, a wreszcie Jason Bourne i jego żona. Proszę mi o nich opowiedzieć.

– Ale dlaczego? – zapytał błagalnym tonem Ogilvie. – Przecież już wyjaśniłem, że oni nie mają nic wspólnego ani z panem, ani ze mną, ani z naszymi interesami!

– Podejrzewamy, że jednak mają, więc proszę zacząć. Najlepiej od admirała Hollanda.

– Och, na litość boską! – Prawnik potrząsnął kilkakrotnie głową, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. – Holland… Dobrze, sam się pan przekona. Mieliśmy w CIA człowieka. Nazywał się DeSole, był świetnym analitykiem, ale w pewnej chwili wpadł w panikę i chciał się od nas odciąć. Oczywiście nie mogliśmy do tego dopuścić, więc go wyeliminowaliśmy, tak samo jak kilku innych, co do których mieliśmy jakieś wątpliwości. Holland na pewno zaczął coś podejrzewać, ale nie miał się do czego przyczepić, bo zawodowcy, których

wynajęliśmy, nie zostawili żadnych śladów. Oni nigdy ich nie zostawiają.

– Bardzo dobrze – powiedział Sulikow, stojąc cały czas przy kominku i nie spuszczając spojrzenia ze zdenerwowanego Ogilvie. – Teraz Aleksander Conklin.

– Były szef placówki CIA, blisko związany z Panovem, psychiatrą. Obaj przyjaźnią się z człowiekiem, którego nazywają Jasonem Bourne'em, i jego żoną. Wszystko zaczęło się dawno temu, jeszcze w Sajgonie. Teraz nagle o mało co nie zostaliśmy zdemaskowani, a DeSole doszedł do wniosku, że maczał w tym palce właśnie Bourne, przy dużej pomocy Conklina.

– W jaki sposób udało mu się to zrobić?

– Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że musi zostać wyeliminowany

i że nasi zawodowcy przyjęli zlecenie, a właściwie zlecenia. Oni wszyscy muszą zniknąć.

– Wspomniał pan o Sajgonie.

– Bourne należał do starej "Meduzy" – powiedział cicho Ogilvie. – Jak wszyscy był złodziejem i bandytą… Możliwe, że po prostu poznał kogoś sprzed dwudziestu lat. DeSole wywąchał, że Bourne – nawiasem mówiąc, nie jest to jego prawdziwe nazwisko – został przeszkolony przez Agencję, żeby odegrać rolą międzynarodowego terrorysty i wciągnąć w zasadzkę jakiegoś groźnego mordercę, znanego jako Carlos. Coś jednak im nie wyszło i Bourne poszedł w odstawkę, zdaje się, że z niezłą emeryturą. "Dzięki, chłopie, żeś próbował, ale teraz już po wszystkim…" Wygląda na to, że chciał wyciągnąć jeszcze więcej i dlatego zainteresował się nami. Teraz chyba pan rozumie, prawda? To zupełnie oddzielne sprawy, nie mają ze sobą żadnego związku!

Rosjanin rozplótł złożone za plecami dłonie i oderwał się od kominka. Wyraz jego twarzy świadczył bardziej o trosce niż o niepokoju.

– Czy pan jest ślepy, czy może tylko tak ograniczony, że nie widzi pan nic oprócz własnych interesów?

– Wypraszam sobie takie uwagi! O czym pan mówi, do diabła?

– Związek istnieje, bo takie właśnie były założenia, a wy stanowicie zaledwie produkt uboczny, który nabrał znaczenia wyłącznie za sprawą zbiegu okoliczności.

– Nie rozumiem… – wyszeptał Ogilvie z pobladłą twarzą.

– Przed chwilą mówił pan o jakimś groźnym mordercy, a Bourne'a określił pan jako mało ważnego agenta, który po nieudanej próbie wykonania zadania został odesłany na niezłą emeryturę.

– Tak mi powiedziano…

– Co jeszcze powiedziano panu o Carlosie- Szakalu i człowieku noszącym nazwisko Jason Bourne? Co pan wie o nich?

– Szczerze mówiąc, niewiele. To dwaj podstarzali zabójcy, kompletne męty, polujące na siebie od lat. Zresztą, co to kogo obchodzi? Mnie zależy wyłącznie na utrzymaniu w ścisłej tajemnicy faktu istnienia naszej organizacji, co pan zdaje się podawać w wątpliwość.

– W dalszym ciągu niczego pan nie rozumie, prawda?

– A co mam rozumieć, na litość boską?

– Bourne może wcale nie być taką metą, za jaką pan go uważa, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę jego przyjaciół.

– Proszę wyrażać się jaśniej.

– On wykorzystuje "Meduzę", żeby wytropić Szakala.

– Niemożliwe! Tamta "Meduza" przestała istnieć wiele lat temu w Sajgonie!

– Najwidoczniej Bourne uważa inaczej. Czy byłby pan uprzejmy zdjąć tę elegancką marynarkę, podwinąć rękaw koszuli i zademonstrować niewielki tatuaż na wewnętrznej stronie przedramienia?

– To nie ma żadnego związku! Honorowy znak z wojny, w której nikt nas nie popierał, a którą mimo to musieliśmy toczyć!

– W magazynach i składach towarów w Sajgonie? Okradając własnych żołnierzy i wysyłając kurierów do Szwajcarii? Za takie bohaterstwo nikt nie przyznaje odznaczeń.

– Czcze domysły bez pokrycia! – parsknął wściekle Ogilvie.

– Proszę to powiedzieć Bourne'owi, wychowankowi pierwszej "Meduzy"… Tak, miły panie! Szukał was, znalazł, a teraz wykorzystuje, żeby dobrać się do Szakala.

– Na rany Chrystusa, w jaki sposób?!

– Muszę szczerze przyznać, że nie wiem, ale chyba będzie dobrze, jeśli pan to przeczyta. – Konsul podszedł szybkim krokiem do biurka, wziął leżące na nim kartki maszynopisu i wręczył je adwokatowi. – Oto stenogramy rozszyfrowanych rozmów telefonicznych, jakie przeprowadzono cztery godziny temu z naszej ambasady w Paryżu. Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość tożsamość wszystkich osób. Proszę się dokładnie z nimi zapoznać, a potem podzielić ze mną swą fachową opinią.

Stalowy Ogilvie, jeden z najdroższych prawników w Nowym Jorku, chwycił kartki i zaczął szybko pochłaniać wzrokiem ich treść. W miarę jak przerzucał strony, krew coraz bardziej odpływała z jego twarzy, która upodobniła się niemal do śmiertelnej maski.

– Mój Boże, oni o wszystkim wiedzą! Założyli mi podsłuch! Ale jak? Kiedy? To szaleństwo! Nie mogę uwierzyć!

– Mogę tylko jeszcze raz panu poradzić, żeby powiedział pan to Bourne'owi i jego przyjacielowi z Sajgonu, Aleksandrowi Conklinowi. To im udało się trafić na wasz trop.

– Niemożliwe! – ryknął Ogilvie. – Przekupiliśmy albo wyeliminowaliśmy wszystkich ludzi starej "Meduzy", którzy cokolwiek mogli podejrzewać! Boże, przecież było ich zaledwie kilkudziesięciu! Przed chwilą mówiłem panu: to były męty, złodzieje i zbiegli przestępcy, poszukiwani w Australii i na całym Dalekim Wschodzie. Dotarliśmy do wszystkich, jestem tego pewien!

– Jednak wygląda na to, że kilku pominęliście – zauważył Sulikow. Prawnik zaczął ponownie przerzucać kartki. Na jego czole pojawiły się

krople potu, by po chwili połączyć się w strużki i spłynąć ku skroniom.

– Boże, jestem skończony… – wyszeptał przez ściśnięte gardło.

– Ja również w pierwszej chwili odniosłem takie wrażenie – odparł konsul generalny ZSRR w Nowym Jorku – ale przecież podobno nie ma sytuacji bez wyjścia, czyż nie tak…? Oczywiście, jeśli chodzi o nas, to możemy za chować się tylko w jeden sposób: zostaliśmy oszukani przez bezlitosnych, goniących za zyskiem kapitalistów; byliśmy jak niewinne owieczki prowadzone na rzeź przez amerykański kartel finansowych oszustów, którzy usiłowali wciskać nam bezwartościowe towary po paskarskich cenach i twierdzili, że posiadają zezwolenie swego rządu na sprzedaż Związkowi Radzieckiemu i jego sojusznikom artykułów objętych embargiem.

– Ty sukinsynu! – wybuchnął Ogilvie. – Przecież współdziałaliście z nami od początku do końca! To wy dokonywaliście transferu milionów dolarów, zmienialiście nazwy i bandery statków chyba we wszystkich portach świata, nawet je przemalowywaliście, żeby tylko ominąć przepisy!

Sulikow roześmiał się łagodnie.

– Proszę to udowodnić – zaproponował. – Jeżeli pan chce, mogę nadać pańskiej ucieczce znaczny rozgłos. W Moskwie bardzo by się przydało pańskie doświadczenie.

– Co takiego?! – wykrzyknął adwokat, wpatrując się z przerażeniem w konsula.

– Chyba zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie może pan zostać tutaj ani minuty dłużej niż to naprawdę konieczne. Proszę jeszcze raz przeczytać te stenogramy, panie Ogilvie. Wynika z nich jasno, że w każdej chwili może pan zostać aresztowany.

– O, mój Boże…

– Mógłby pan działać na terenie Hongkongu albo Makau – oni z radością powitaliby pańskie pieniądze – ale zważywszy na ich kłopoty z rynkami zbytu na kontynencie i problemy, jakich przysparza bliski już kres chińsko- brytyjskiego układu w sprawie Hongkongu, chyba nie bardzo podobałyby im się pańskie rekomendacje. Szwajcaria odpada – te umowy o ekstradycji są bardzo rygorystycznie przestrzegane, o czym przekonał się Vesco… Właśnie, Vesco! Mógłby pan dołączyć do niego na Kubie…

– Proszę przestać! – ryknął Ogilvie.

– Ewentualnie mógłby pan podjąć współpracę z władzami. Gdyby był pan z nimi naprawdę szczery, kto wie, może zmniejszyliby panu wyrok nawet o dziesięć lat?

– Do cholery, zabiję pana!

Otworzyły się drzwi sypialni i do pokoju wszedł ochroniarz z ręką ukrytą pod połą marynarki. Adwokat zerwał się z miejsca, po czym, drżąc na całym ciele, opadł z powrotem na fotel i pochylił się do przodu, kryjąc twarz w dłoniach.

– To nie jest najrozsądniejsze wyjście z sytuacji – zauważył chłodno Sulikow. – Proszę się opanować, panie mecenasie. Nie czas na gwałtowne emocje.

– Co pan może o tym wiedzieć? – wychrypiał Ogilvie i spojrzał na konsula załzawionymi oczami. – Jestem skończony!

– Mam wrażenie, że jak na kogoś tak zamożnego i wpływowego nieco zbyt pochopnie wyciąga pan wnioski. To prawda, że nie może pan tu zostać, ale przecież w dalszym ciągu dysponuje pan ogromnymi możliwościami. Proszę działać z pozycji siły, na tym polega sztuka przetrwania! Po pewnym czasie władze zrozumieją, jak wielkie może im pan oddać usługi, i dołączy pan do ludzi takich jak Boesky, Levine i wielu innych, którzy otrzymali symboliczne wyroki i odsiadują je, grając w tenisa albo warcaby, zachowując cały

czas kontrolę nad swoimi fortunami. Niech pan spróbuje!

– Jak? – zapytał prawnik, wpatrując się w twarz Rosjanina błagalnym spojrzeniem zaczerwienionych oczu.

– Najpierw trzeba wiedzieć gdzie – odparł Sulikow. – Musi pan znaleźć jakiś neutralny kraj, który nie podpisał z Waszyngtonem umowy o ekstradycji i gdzie znajdą się oficjele gotowi udzielić panu zgody na czasowy pobyt, żeby mógł pan prowadzić stamtąd swoje interesy. Termin "czasowy pobyt" jest nadzwyczaj elastyczny, może mi pan wierzyć. Jest z czego wybierać: Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Maroko, Turcja, Grecja i cała masa

innych. Wszędzie znajdują się spore kolonie Anglików i Amerykanów. Nie jest nawet wykluczone, że my bylibyśmy gotowi dyskretnie panu pomóc…

– Dlaczego?

– Znowu pan ślepnie, panie Ogilvie… Bo chcemy dostać coś w zamian, ma się rozumieć. Prowadzi pan bardzo rozległe interesy w Europie. Gdybyśmy uzyskali nad nimi kontrolę, moglibyśmy osiągnąć ogromne zyski…

– Boże… – wyszeptał pobladłymi wargami człowiek będący mózgiem "Meduzy".

– Czy ma pan jakąś alternatywę, mecenasie? Chodźmy, musimy się po śpieszyć. Jest sporo spraw do załatwienia. Na szczęście dzień dopiero się zaczął.

O godzinie piętnastej dwadzieścia pięć Charles Casset wszedł do gabinetu Petera Hollanda w Kwaterze Głównej Centralnej Agencji Wywiadowczej.

– Wreszcie przełom! – oznajmił zastępca dyrektora, po czym dodał nieco mniej entuzjastycznym tonem: – W pewnym sensie…

– Ogilvie? – zapytał Holland.

– Nie tylko – odparł Casset, kładąc na biurku szefa kilka fotografii. – Godzinę temu przekazali je nam faksem z lotniska Kennedy'ego. Wierz mi, to była jedna z najbardziej pracowitych godzin mojego życia.

– Z lotniska Kennedy'ego? – Holland zmarszczył brwi i wziął zdjęcia do ręki. Przedstawiały pasażerów przechodzących przez bramkę podczas od prawy przed odlotem. Na każdej fotografii głowa jednego z nich była zakreślona czerwonym kółkiem. – Co to ma być? Kto to jest?

– To pasażerowie odlatujący do Moskwy rejsem Aeroflotu. Zdjęcia były robione rutynowo. Służby bezpieczeństwa zwykle fotografują obywateli amerykańskich lecących na tej trasie.

– No więc? Co to za facet?

– Ogilvie we własnej osobie.

– Co takiego?

– Wsiadł do samolotu odlatującego o drugiej zero zero do Moskwy… Teoretycznie.

– Nie rozumiem.

– Dzwoniliśmy do jego biura trzy razy i za każdym razem uzyskaliśmy tę samą odpowiedź: pan Ogilvie poleciał do Londynu, zatrzyma się w hotelu Dorchester. W Londynie potwierdzili, że ma zarezerwowany pokój, ale jeszcze się nie zjawił, więc przyjmują dla niego wszystkie wiadomości.

– Nadal nic nie rozumiem, Charlie.

– To wszystko tylko zasłona dymna, w dodatku postawiona w pośpiechu i byle jak. Po pierwsze, dlaczego ktoś tak bogaty jak Ogilvie miałby tłuc się Aeroflotem do Moskwy, skoro może polecieć concordem do Paryża, a stamtąd Air France? Po drugie, po co sekretarka miałaby informować interesantów, że szef jest w Londynie, skoro właśnie odleciał do Moskwy?

– Pierwsza sprawa jest oczywista – odparł Holland. – Aeroflot to państwowa linia i byłby tam pod opieką Rosjan. Co do Londynu, to też nic skomplikowanego: zwykła historyjka, żeby zmylić ciekawskich… Boże, żeby nas zmylić!

– Słusznie, mistrzu. My też doszliśmy do tego wniosku, więc Valentino usiadł przy tych naszych wszystkowiedzących komputerach w podziemiu i wiesz, co się okazało? Pani Ogilvie wraz z dwojgiem dzieci odleciała samolotem Royal Air Maroc do Casablanki, a stamtąd na połączenie z Marakeszem!

– Marakesz…? Air Maroc…? Czekaj! W tych wydrukach, które Conklin kazał nam zrobić o ludziach z Mayflower, było coś o jakiejś kobiecie z Marakeszu…

– Podziwiam twoją pamięć, Peter. Ta kobieta i żona Ogilvie mieszkały podczas studiów w jednym pokoju. Obie pochodzą z dobrych, starych rodzin, więc nic dziwnego, że trzymały się razem.

– Charlie, o co w tym wszystkim chodzi?

– Państwo Ogilvie dostali cynk i postanowili się ulotnić. Poza tym, jeśli się nie mylę i jeżeli udałoby nam się sprawdzić to w bankach, okazałoby się, że dziś rano przekazano za granicę sporo milionów dolarów. A to z kolei oznacza, że…

– Tak, Charlie?

– Że "Meduza" jest teraz w Moskwie, panie dyrektorze.

Загрузка...