Rozdział 18

Steven DeSole, strażnik największych tajemnic Centralnej Agencji Wywiadowczej, wysiadł z trudem zza kierownicy. Znajdował się na opustoszałym parkingu przy niewielkim supermarkecie w Annapolis, w stanie Maryland; jedyne oświetlenie placu stanowił neon nieczynnej stacji benzynowej, w której oknie spał w najlepsze duży owczarek niemiecki. DeSole poprawił na nosie okulary w stalowych oprawkach i mrużąc oczy, spojrzał na zegarek, usiłując dostrzec fosforyzujące wskazówki. O ile mógł stwierdzić, było między piętnaście a dwadzieścia po trzeciej nad ranem, co oznaczało, że miał jeszcze trochę czasu. Bardzo dobrze. Musiał zebrać myśli, a nie mógł tego zrobić w czasie jazdy, gdyż z powodu zaawansowanej kurzej ślepoty musiał być maksymalnie skoncentrowany, a wynajęcie kierowcy lub taksówki nie wchodziło w grę.

Informacja, jaką otrzymał, składała się niemal wyłącznie z nazwiska. "Nazywa się Webb", powiedział człowiek, który do niego zadzwonił. "Dziękuję" – odparł DeSole, po czym wysłuchał ogólnego opisu, pasującego do co najmniej kilku milionów ludzi, podziękował jeszcze raz informatorowi i odłożył słuchawkę. Jednak zaraz potem w jego analitycznym mózgu, wyszkolonym w taki sposób, by magazynować i klasyfikować wszelkie mniej lub bardziej istotne dane, zabrzęczał dzwonek alarmowy. Webb… Webb… Amnezja? Klinika w Wirginii, wiele lat temu. Bardziej martwy niż żywy człowiek, przywieziony samolotem z nowojorskiego szpitala, o historii choroby oznaczonej takim stopniem tajności, że nie wolno jej było pokazać nawet w Białym Domu. Jednak pracownicy wywiadu często rozmawiają ze sobą po kątach, częściowo po to, by na chwilę zrzucić z barków choć część ciężaru ciągłych stresów, a czasem dlatego, żeby po prostu zaimponować koledze. W ten sposób DeSole dowiedział się o krnąbrnym, nieznośnym pacjencie dotkniętym amnezją, uczestniku niesławnej pamięci "Meduzy", podejrzewanym o to, że symuluje utratę pamięci. Czasem mówili o nim "Davey", a czasem po prostu "Webb". Utrata pamięci…? Aleks Conklin powiedział im, że człowiek, który zmienił tożsamość, by wytropić i zgładzić Carlosa, ten agent provocateur znany jako Jason Bourne, stracił pamięć, a niewiele brakowało, żeby i życie, gdyż jego zwierzchnicy nie chcieli uwierzyć, że dotknęła go amnezja! Więc to był ten "Davey"… Czyli David. David Webb i Jason Bourne to jedna osoba! Czy mogło być inaczej?

David Webb! To on był w posiadłości Swayne'a tej nocy, której Agencja dowiedziała się o samobójstwie generała; o zdarzeniu tym z nieznanych przyczyn nie poinformowała następnego dnia żadna gazeta. David Webb… Stara "Meduza". Jason Bourne. Aleksander Conklin. Ale dlaczego…?

Po przeciwnej stronie parkingu pojawiły się światła nadjeżdżającej limuzyny. Blask reflektorów oślepił na chwilę wysokiego funkcjonariusza CIA, zmuszając go do zamknięcia oczu. Musiał wszystko dokładnie wyjaśnić tym ludziom, w ich posiadaniu znajdowały się bowiem przepustki do życia, o jakim zawsze marzyli zarówno on, jak i jego żona – pieniądze. Nie urzędnicze pieniążki, tylko prawdziwe pieniądze. Oznaczały one dla jego wnuków studia na najlepszych uniwersytetach, bez potrzeby poniżającego żebrania o nędzne stypendia przysługujące im ze względu na zajmowane przez niego stanowisko, na którym sprawdzał się o tyle lepiej niż inni. Mówili o nim "DeSole, niemy mol", ale nie płacili wystarczająco dużo za jego wiedzę, tę samą wiedzę, która nie pozwalała mu podjąć pracy w sektorze prywatnym. Przepis ten był obwarowany tyloma paragrafami, że wszelkie odwoływanie się nie miało najmniejszego sensu. Kiedyś Waszyngton dowie się o wszystkim – na pewno nie stanie się to za jego życia, więc niech się martwią wnuki. Nowa "Meduza" zwabiła go swoją szczodrością, a on, mimo swego zgorzknienia, przybiegł w podskokach.

Usprawiedliwiał się sam przed sobą, że z jego strony była to decyzja wcale nie bardziej godna potępienia od poczynań wielu ludzi pracujących dla Pentagonu, którzy co roku opuszczali posady, by zaraz za drzwiami wpaść w objęcia starych przyjaciół i dotychczasowych kontrahentów. Pewien pułkownik powiedział mu to wprost: "Pracujesz teraz, a pieniądze dostajesz później". Bóg świadkiem, że Steven DeSole harował jak wół dla swego kraju, a ten nie dawał mu prawie nic w zamian. Mimo to nienawidził nazwy "Meduza" i rzadko jej używał, gdyż była groźnym i zwodniczym symbolem zupełnie innych czasów. Z przestępczych fortun wzięły swój początek wielkie koncerny naftowe i transportowe, ale wczorajsi zbrodniarze dzisiaj byli już zupełnie innymi ludźmi. Co prawda "Meduza" narodziła się w zdewastowanym przez wojnę Sajgonie, lecz dzisiaj przestała już istnieć, a jej miejsce zajęły dziesiątki nowych firm i nazwisk.

– Nie jesteśmy bez skazy, panie DeSole, podobnie jak nie jest bez skazy żadna międzynarodowa, ale kontrolowana przez Amerykanów korporacja – powiedział człowiek, który go zwerbował. – To prawda, że osiągamy ekonomiczne zyski, wykorzystując niedostępne ogólnie informacje czy też tajemnice, jak chcą niektórzy. Musimy jednak tak postępować, bo dokładnie to samo robią nasi konkurenci w Europie i na Dalekim Wschodzie. Różnica polega jedynie na tym, że oni, w przeciwieństwie do nas, mają za sobą poparcie rządu… Handel, panie DeSole, handel i zyski są najszlachetniejszymi celami, jakie człowiek może sobie znaleźć na Ziemi. Chrysler nie przepada za Toyota, ale przebiegły pan Iapocca nie nawołuje do nalotu bombowego na Tokio. W każdym razie, jak do tej pory… Zamiast tego szuka sposobów na połączenie sił z Japończykami.

Właściwie, rozmyślał DeSole, obserwując, jak limuzyna zatrzymuje się w odległości trzech metrów od niego, to, co robił dla "korporacji", jak zwykł ją nazywać w odróżnieniu od firmy, w której oficjalnie pracował, można by wręcz uznać za działalność dobroczynną. Z którejkolwiek strony by patrzeć, zyski są znacznie bardziej pożądane od bomb… A przy okazji jego wnuki będą mogły uczęszczać do najlepszych szkół w kraju.

Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni i podeszli do niego.

– Jak wyglądał ten Webb? – zapytał po pewnym czasie Albert Armbruster, przewodniczący Federalnej Komisji Handlu, kiedy już przechadzali się we trójkę skrajem parkingu.

– Dysponuję jedynie relacją ogrodnika, który ukrył się za parkanem w odległości dziesięciu metrów od niego.

– Co panu powiedział? – Niski mężczyzna o gęstych, czarnych brwiach i równie czarnych włosach wbił w DeSole'a przenikliwe spojrzenie swoich oczu. – Tylko dokładnie – dodał.

– Zaraz, chwileczkę! – zaprotestował funkcjonariusz CIA. – Ja zawsze jestem dokładny, ale jeśli mam być szczery, pański ton zupełnie mi się nie podoba!

– Jest zdenerwowany. – Armbruster machnął ręką, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie należy zwracać na jego towarzysza większej uwagi. – To makaroniarz z Nowego Jorku, który nigdy nikomu nie ufa.

– A komu można ufać w Nowym Jorku? – roześmiał się niski, czarno włosy mężczyzna, trącając łokciem opasły brzuch Armbrustera. – Wy jesteście najgorsi, bo trzymacie w garści banki, amico!

– I lepiej, żeby tak zostało… Czekamy na ten opis – przypomniał DeSole'owi.

– Jest niekompletny, ale dzięki niemu odkryłem bezpośredni, choć nie najświeższy związek z "Meduzą", który postaram się dokładnie opisać.

– Wal, kolego – zachęcił go człowiek z Nowego Jorku.

– Jeśli chodzi o tego człowieka, to jest wysoki, około pięćdziesiątki…

– Siwieje na skroniach? – przerwał mu Armbruster.

– Zdaje się, że tak. Szpakowaty, siwy czy coś w tym rodzaju. Bez wątpienia właśnie dlatego ogrodnik ocenił jego wiek na tyle lat.

– To Simon – stwierdził Armbruster, spoglądając na nowojorczyka.

– Kto? – DeSole zatrzymał się i popatrzył uważnie na obu mężczyzn.

– Tak się przedstawił, a w dodatku wiedział wszystko o panu, o Brukseli i w ogóle o całej sprawie – wyjaśnił przewodniczący.

– O czym pan mówi?

– Między innymi o pańskim przeklętym bezpośrednim połączeniu faksowym z tym palantem w Brukseli!

– Przecież to ściśle tajne! Nikt o tym nie wie!

– A jednak ktoś się dowiedział, panie Dokładny – powiedział nowojorczyk bez śladu uśmiechu na twarzy.

– Mój Boże, to straszne! Co mam robić?

– Ustalić jakąś historyjkę z Teagartenem, ale radziłbym rozmawiać z automatu – warknął mafioso. – Może któremuś z was uda się coś wymyślić.

– Pan wie o Brukseli…?

– Ja wiem prawie o wszystkim.

– Ten sukinsyn wmówił mi, że jest jednym z nas, a potem złapał mnie za jaja! – mruknął gniewnie Armbruster, ruszając w dalszą wędrówkę wzdłuż granicy parkingu. Dwaj pozostali mężczyźni dołączyli do niego, DeSole z pewnym ociąganiem i jakby trochę niepewnie. – Wydawało się, że wie o wszystkim, ale kiedy teraz o tym myślę, widzę, że to były tylko drobne fragmenciki, jak ten o tobie, Burtonie i Brukseli… A ja, jak kompletny idiota, dopowiedziałem mu resztę. Cholera!

– Zaraz, chwileczkę! – wykrzyknął człowiek z CIA, ponownie zmuszając swoich rozmówców do przystanięcia. – Nic nie rozumiem… Jestem zawodowym strategiem, a mimo to nic nie rozumiem. W takim razie co David Webb – albo Jason Bourne, jeśli to naprawdę jest Jason Bourne – robił wczoraj wieczorem w posiadłości Swayne'a?

– A kim jest ten Bourne, do diabła? – ryknął wściekle przewodniczący Federalnej Komisji Handlu.

– Śladem prowadzącym do "Meduzy", o którym przed chwilą wspomniałem. Trzynaście lat temu Agencja nadała mu nazwisko Bourne, bo prawdziwy Bourne wtedy już dawno nie żył, i zleciła supertajną misję… Chodziło o wyeliminowanie nadzwyczaj ważnego celu…

– Miał kogoś sprzątnąć, jeśli dobrze rozumiem?

– Tak, właśnie o to chodziło. Niestety, nie wypełnił zadania, bo doznał utraty pamięci i całą operację diabli wzięli. Operację, ale nie jego.

– Boże, co za galimatias!

– Co wiesz o tym Webbie, Bournie, Simonie czy Kobrze… Jezu, ten człowiek to chodzący teatr!

– I to od dawna. Wcześniej wielokrotnie przyjmował różne nazwiska, zmieniał wygląd i tożsamość. Nauczono go tego, kiedy przygotowywał się do akcji przeciwko Szakalowi. Miał zwabić go w pułapkę i zabić.

– Szakal? – zdumiał się capo supremo z Cosa Nostra. – Tak jak w filmie?

– Nie, nie tak jak w filmie, ty idioto…

– Spokojnie, amico!

– Stul pysk. Iljicz Ramirez Sanchez, znany także jako Carlos lub Szakal, to żywy człowiek, zawodowy zabójca, poszukiwany na całym świecie już od prawie ćwierć wieku. Ma na koncie mnóstwo zamachów, a wielu podejrzewa, że to właśnie on był na trawiastym pagórku w Dallas i zastrzelił Kennedy'ego.

– Pieprzenie…

– Zapewniam pana, że nie. Według ściśle tajnych informacji, jakie przekazano do Agencji, Carlosowi udało się wreszcie odnaleźć jedynego żyjącego człowieka, który go widział i może zidentyfikować. Tym człowiekiem jest Jason Bourne, czyli, jestem o tym całkowicie przekonany, David Webb.

– Jakie to informacje? – wybuchnął Albert Armbruster. – Kto wam je przekazał?

– Ach, oczywiście… To wszystko jest takie nieoczekiwane. Dostarczył ich emerytowany agent nazwiskiem Conklin, Aleksander Conklin. On, a także psychiatra Morris Panov, są bliskimi przyjaciółmi Webba… czyli Jasona Bourne'a.

– Gdzie mieszkają? – zapytał ponuro mafioso.

– Na pewno nie udałoby się panu do nich dotrzeć, bo cały czas pozostają pod ścisłą ochroną.

– Nie prosiłem o radę, tylko zapytałem, gdzie mieszkają.

– Conklin w małym miasteczku o nazwie Vienna, w specjalnym, niedostępnym osiedlu, natomiast mieszkanie i gabinet Panova znajdują się przez całą dobę pod obserwacją.

– Chyba poda mi pan dokładne adresy?

– Oczywiście, ale zapewniam pana, że żaden z tych ludzi nie będzie chciał z panem rozmawiać.

– Wielka szkoda, bo właśnie szukamy faceta o kilku nazwiskach i nie wykluczone, że moglibyśmy mu pomóc.

– Nie nabiorą się na to.

– Warto spróbować.

– Do cholery, dlaczego? – wybuchnął ponownie Armbruster, ale natychmiast zniżył głos. – Dlaczego ten Webb, Bourne czy jak on tam się nazywa, był u Swayne'a?

– Nie potrafię wypełnić tej luki.

– Że co?

– Tak mówimy w Agencji, jeśli czegoś nie wiemy.

– Nic dziwnego, że ten kraj tonie po szyję w gównie!

– Doprawdy, trudno mi się z tym zgodzić…

– Teraz wy się zamknijcie! – przerwał im człowiek z Nowego Jorku, wyjmując z kieszeni notatnik i długopis. – Napisz mi pan tutaj adresy tego agenta i żydowskiego doktora od czubków. Szybko!

– Trochę słabo widać… – wymamrotał DeSole, starając się wykorzystać skąpy blask rzucany przez neon nieczynnej stacji benzynowej. – Proszę. Nie pamiętam dokładnie numeru mieszkania, ale nazwisko Panova będzie na liście lokatorów. Powtarzam jeszcze raz: to nic nie da. Nie będzie chciał z wami rozmawiać.

– Więc przeprosimy go grzecznie, że zawracaliśmy mu głowę.

– Tak to się chyba skończy. Mam wrażenie, że on bardzo przejmuje się sprawami swoich pacjentów.

– Do tego stopnia, że interesują go pańskie tajne połączenia telefaksowe?

– Dokładnie rzecz biorąc, linia jest jawna, tyle tylko że zdublowana.

– Pan zawsze jest cholernie dokładny…

– A pan denerwujący.

– Musimy już iść – wtrącił się Armbruster. Człowiek z Nowego Jorku schował notatnik i długopis. – Uspokój się, Steven – dodał przewodniczący Komisji Handlu, z trudem opanowując wzburzenie i kierując się z powrotem do samochodu. – Nie ma takiej rzeczy, z którą nie moglibyśmy sobie poradzić. Będziesz rozmawiał z Jimmym T. w Brukseli; spróbujcie razem wymyślić coś sensownego. Jeśli wam się nie uda, nie wpadaj w panikę; zrobimy to za was na górze.

– Oczywiście, panie Armbruster. Czy mogę o coś zapytać…? Czy mogę podjąć z mojego konta w Bernie każdą sumę, gdyby… na wypadek… sam pan rozumie…

– Naturalnie. Wystarczy, żebyś tam poleciał i własnoręcznie napisał numer konta. To twój podpis, jak zapewne pamiętasz.

– Tak, pamiętam.

– Myślę, że są tam teraz już ponad dwa miliony.

– Och, dziękuję. Dziękuję panu.

– Zapracowałeś na nie, Steven. Dobrej nocy.

Dwaj mężczyźni rozsiedli się wygodnie na tylnej kanapie limuzyny, ale napięcie między nimi nie zmalało. Kiedy oddzielony od nich szklanym przepierzeniem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, Armbruster spojrzał na mafioso.

– Gdzie drugi wóz?

Włoch włączył lampkę i zerknął na zegarek.

– Stoi przy drodze niecałą milę od stacji benzynowej. Pojedzie za DeSole'em i zaczeka na odpowiedni moment.

– Wasz człowiek wie, co ma zrobić?

– Daj spokój, przecież nie jest dziewicą. Ma zamontowany w samochodzie taki reflektor, że zobaczą go chyba w Miami. Podjedzie z boku, włączy go, trochę pokręci i twój warty dwa miliony bubek przestaje cokolwiek widzieć i wypada z gry, a was kosztuje to cztery razy mniej. To twój szczęśliwy dzień, Alby.

Przewodniczący Federalnej Komisji Handlu oparł się wygodnie o miękkie poduszki i spojrzał przez przyciemnioną szybę na niewyraźne, umykające do tyłu kształty.

– Wiesz co? – powiedział cicho. – Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś powiedział mi, że kiedyś będę siedział w tym samochodzie z kimś takim jak ty i mówił to, co mówię, wziąłbym go za wariata.

– Właśnie to mi się u was podoba. Patrzycie na nas z góry, dopóki nie okaże się, że nas potrzebujecie, a wtedy, ni z tego, ni z owego, jesteśmy wspólnikami. Jakkolwiek by na to patrzeć, Alby, uwalniamy cię od kolejnego kłopotu. Możesz spokojnie wracać do swojej wysokiej komisji i decydować, które firmy mają czyste ręce, a które nie… Nie myśląc o tym, jakie ty masz.

– Zamknij się! – ryknął Armbruster, uderzając pięścią w podłokietnik. – Ten Simon… Webb! Skąd on się wziął? Czego od nas chce?

– Może to ma coś wspólnego z tym Szakalem?

– Bez sensu. My nie mamy z nim nic wspólnego.

– Bo i po co? – Mafioso uśmiechnął się szeroko. – Macie przecież nas, no nie?

– To bardzo luźny związek i byłoby dobrze, gdybyś o tym pamiętał… Webb czy Simon, wszystko jedno, musimy go znaleźć! Wiedząc to, co już wiedział, plus to, co ja mu powiedziałem, jest dla nas cholernym zagrożeniem!

– To ważny bubek, nie?

– Ważny – potwierdził przewodniczący, ponownie spoglądając przez okno. Zacisnął kurczowo prawą dłoń, a palcami lewej bębnił nerwowo w skórzany podłokietnik.

– Chcesz się targować?

– Co takiego? – Armbruster wyprostował się i spojrzał ostro na Sycylijczyka.

– Dobrze słyszałeś, tyle tylko że ja użyłem nie tego słowa, co trzeba. Podam ci konkretną sumę, ale o żadnych targach nie ma mowy.

– Chcesz zawrzeć… kontrakt? W sprawie Simona… Webba?

– Nie – odparł mafioso, kręcąc powoli głową. – W sprawie osobnika nazwiskiem Jason Bourne. Nie uważasz, że dużo łatwiej zabić kogoś, kto już nie żyje? Ponieważ przed chwilą pozwoliliśmy ci oszczędzić półtorej bańki, nasza cena wynosi pięć.

– Pięć milionów?

– Koszty takich operacji są bardzo duże, a ryzyko jeszcze większe. Pięć milionów, Alby, z tego połowa w ciągu dwudziestu czterech godzin od zawarcia umowy.

– To szaleństwo!

– Przecież możesz odmówić. Kiedy zgłosisz się drugi raz, cena wzrośnie do siedmiu i pół, a potem już dwa razy, do piętnastu.

– Jaką mamy gwarancję, że w ogóle uda się wam go odnaleźć? Słyszałeś, co mówił DeSole. Ten facet jest poza zasięgiem, schowany pod ziemią.

– Więc trzeba go wykopać i przesadzić.

– W jaki sposób? Dwa i pół miliona to za dużo forsy, żebym miał ci uwierzyć na słowo.

Mafioso sięgnął z uśmiechem do kieszeni i wydobył z niej ten sam notatnik, który podsunął na parkingu funkcjonariuszowi CIA.

– Najlepszym źródłem informacji są starzy przyjaciele, Alby. To oni obsmarowują cię później w plotkarskich książkach. Mam dwa adresy.

– Nawet nie uda ci się tam zbliżyć.

– Daj spokój, człowieku! Myślisz, że z kim masz do czynienia? Z prymitywami dawnego Chicago, Szalonym Psem Capone i Nittim "Sztucerem"? Zatrudniamy teraz naprawdę wykształconych ludzi. Prawdziwych geniuszów, naukowców, profesorów i doktorów. Skończymy z tym kulasem i Żydkiem tak prędko, że nawet się nie obejrzą, a my dostaniemy Jasona Bourne'a, tego tajemniczego faceta, który nie istnieje, bo już od dawna nie żyje.

Albert Armbruster skinął w milczeniu głową i odwrócił się do okna.

Przez pół roku będę siedział cicho, a potem zmienię nazwisko i przed ponownym otwarciem przeprowadzę intensywną kampanię reklamową – powiedział John St. Jacques, stojąc przy oknie i przyglądając się, jak lekarz opatruje jego szwagra.

– Nikt nie został? – zapytał siedzący w fotelu Bourne i skrzywił się, gdy doktor założył na ranę ostatni szew

– Oczywiście, że zostali. Czternaścioro zwariowanych Kanadyjczyków, w tym mój stary kumpel, który właśnie teraz kłuje cię w szyję. Nie uwierzysz, ale chcą utworzyć specjalny oddział do walki ze złymi ludźmi.

– To był pomysł Scotty'ego – odezwał się cichym głosem lekarz, nie odrywając się od pracy. – Mnie możecie skreślić, jestem za stary.

– On też, tyle tylko że o tym nie wie. Chciał wyznaczyć sto tysięcy dolarów nagrody za informację mogącą… i dalej w tym samym guście. Ledwo udało mi się go przekonać, że im mniej będzie się mówiło na ten temat, tym lepiej.

– Najlepiej, żeby w ogóle nikt nic nie mówił – mruknął Jason. – I tak ma być.

– Masz trochę zbyt wygórowane wymagania, Davidzie – odparł St. Jacques. – Naprawdę – dodał, mylnie interpretując ostre spojrzenie, jakie rzucił mu Bourne. – Tu na miejscu serwujemy wszystkim ciekawskim historyjkę o wycieku propanu ze zbiorników, ale mało kto w nią wierzy. Oczywiście, dla szerokiego świata nawet trzęsienie ziemi tutaj nie byłoby warte więcej niż kilka linijek u dołu strony z ogłoszeniami, ale w okolicy zaczynają już krążyć plotki.

– Właśnie, co z szerokim światem? Były już jakieś wiadomości?

– Na razie nie, a jeśli nawet będą, to o Montserrat, nie o Wyspie Spokoju. Zajmą trochę miejsca w londyńskim "Timesie", jakieś wzmianki mogą ukazać się w gazetach w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ale nie wydaje mi się, żeby dotyczyły nas bezpośrednio.

– Przestań być taki tajemniczy.

– Porozmawiamy o tym później.

– Mów, co chcesz, John – odezwał się lekarz. – Ja już prawie kończę, więc właściwie nie słucham, a nawet jeśli, to mam do tego prawo.

– Będę się streszczał – oznajmił St. Jacques, podchodząc do fotela. – Przede wszystkim, gubernator. Miałeś rację, w każdym razie tak mi się wydaje.

– Dlaczego?

– Informacje nadeszły zaledwie parę minut temu. Na jednej z paskudnych raf w okolicy Antiguy, w połowie drogi na Barbuda, znaleziono roztrzaskaną łódź gubernatora, lecz ani śladu rozbitków. Plymouth przypuszcza, że to sprawka niespodziewanego szkwału, który nadszedł znad Nevis, ale trudno w to uwierzyć. Chodzi mi nie tyle o szkwał, co o okoliczności.

– Mianowicie?

– Tym razem nie popłynęli z nim dwaj ludzie tworzący stałą załogę. Dał im wolne, twierdząc, że chce sam poprowadzić łódź, a jednocześnie powiedział Henry'emu, że ma ochotę zapolować na grubą rybę…

– A do tego byłaby mu potrzebna załoga – uzupełnił lekarz. – Och, przepraszam.

– Otóż to – potwierdził właściciel Pensjonatu Spokoju. – Nie można jednocześnie łowić ryb i prowadzić łodzi, a w każdym razie na pewno nie potrafił tego nasz gubernator. Zawsze bał się choć na chwilę oderwać wzrok od mapy.

– Czyli potrafił ją czytać? – zapytał Jason Bourne.

– Z pewnością nie poradziłby sobie z nawigacją według gwiazd, ale orientował się wystarczająco dobrze, żeby trzymać się z daleka od kłopotów.

– Kazali mu, żeby wypłynął zupełnie sam… – mruknął Bourne. – Zwabili go tam, gdzie rzeczywiście nie mógł ani na chwilę spuścić oka z mapy. – Nagle Jason uświadomił sobie, że nie czuje na karku delikatnych dotknięć palców lekarza, tylko szorstki ucisk bandaża. Doktor stał obok fotela, przyglądając się swemu pacjentowi. – Jak idzie? – zapytał Bourne, spoglądając z uśmiechem w górę.

– Już skończone – oznajmił Kanadyjczyk.

– W takim razie… Chyba będzie lepiej, jeśli zobaczymy się później w barze, nie uważa pan?

– Wreszcie dotarliśmy do przyjemniejszej części tej historii.

– To wcale nie jest przyjemniejsza część, doktorze, a ja byłbym najbardziej niewdzięcznym pacjentem na świecie, gdybym pozwolił panu usłyszeć to, o czym nie powinien pan wiedzieć.

Lekarz spojrzał Jasonowi prosto w oczy.

– Pan to mówi serio, prawda? Pomimo tego, co się zdarzyło, nie chce mnie pan narażać. To nie żadna melodramatyczna zagrywka, w jakich, nawiasem mówiąc, lubują się kiepscy doktorzy, tylko autentyczna troska?

– Chyba tak.

– Biorąc pod uwagę wszystko, co się panu zdarzyło, przy czym myślę nie tylko o wydarzeniach ostatnich kilku godzin, w których brałem udział, ale także o tym, o czym świadczą blizny na pańskim ciele, naprawdę bardzo się dziwię, że może pan jeszcze zaprzątać sobie głowę kimś innym. Jest pan niezwykłym człowiekiem, panie Webb. Chwilami wydaje mi się nawet, że postępuje pan jak dwóch zupełnie różnych ludzi.

– Nie ma we mnie nic niezwykłego, doktorze – odparł Jason Bourne, przymykając na chwilę powieki. – Nie chcę być niezwykły, dziwny ani egzotyczny, tylko zupełnie zwyczajny, jak pierwszy lepszy facet z ulicy. Jestem nauczycielem i nie chcę być nikim innym, ale na razie, w obecnych okolicznościach, muszę postępować tak, jak uważam za stosowne.

– Co oznacza, że powinienem wyjść dla własnego dobra?

– Tak jest.

– A gdybym pomimo to dowiedział się kiedyś o wszystkim, zapewne przekonam się, że pańskie rady były jak najbardziej słuszne?

– Mam taką nadzieję.

– Założę się, że jest pan wspaniałym nauczycielem, panie Webb.

– Doktorze Webb – poprawił go odruchowo St. Jacques, jakby miało to w tej chwili jakieś istotne znaczenie. – Mój szwagier, tak jak siostra, ma stopień doktora, a poza tym zna kilka orientalnych języków i wykłada na uniwersytecie. Chcieli go ściągnąć do Harvardu, McGill i Yale, ale on…

– Zamknij się, z łaski swojej – przerwał mu Bourne, z trudem opanowując rozbawienie. – Na moim przedsiębiorczym młodym przyjacielu każdy tytuł przed nazwiskiem robi ogromne wrażenie, ale zapomina o tym, że gdybym miał korzystać z własnych finansów, mógłbym wynająć jedną z jego willi nie więcej niż na kilka dni.

– Chrzanisz.

– Mówiłem o moich możliwościach finansowych.

– No, właśnie. Masz spore możliwości.

– Mam bogatą żonę… Proszę nam wybaczyć, doktorze. To stara sprzeczka rodzinna.

– Musi pan być nie tylko wspaniałym nauczycielem, ale, mimo pozorów, także bardzo ujmującym człowiekiem – zauważył lekarz. – Przyjmuję zaproszenie na drinka – dodał, zatrzymując się przy drzwiach. – Będzie mi bardzo miło.

– Dziękuję – odparł Jason. – Dziękuję za wszystko, doktorze. – Kanadyjczyk skinął głową i wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. – To prawdziwy przyjaciel, Johnny – powiedział Bourne do szwagra.

– Na co dzień jest zimny jak ryba, ale zna się na swojej robocie. Dzisiaj pierwszy raz zachował się jak człowiek… A więc uważasz, że Szakal spotkał się z gubernatorem na morzu w pobliżu Antiguy, dowiedział się, czego chciał, po czym zabił go i dał na obiad rekinom?

– Wpuszczając następnie jego łódź na rafy – uzupełnił Jason. – Tragedia na morzu, jakich wiele, a Carlos znika bez śladu. To dla niego najważniejsze.

– Coś mi się tu nie podoba… – mruknął Johnny. – Nigdy nie zajmowałem się tym dokładniej, ale wiem, że akurat ta część rafy na północ od Falmouth jest nazywana Diabelską Paszczą. Wszystkie mapy zalecają po prostu, żeby omijać to miejsce z daleka, nie wdając się w wyliczanie liczby ludzi, którzy stracili tam życie.

– I co z tego?

– To, że skoro Szakal wyznaczył gubernatorowi spotkanie właśnie w tamtych okolicach, to musiał znać to miejsce. Pytanie tylko skąd?

– Twoi dwaj komandosi nic ci nie powiedzieli?

– O czym? Posłałem ich prosto do Henry'ego, żeby zdali mu dokładną relację. Nie było czasu, żeby spokojnie usiąść i wszystko przeanalizować.

– W takim razie Henry wie już o wszystkim i prawdopodobnie jest w szoku. W ciągu dwóch dni stracił dwie łodzie pościgowe, z czego dostanie pieniądze tylko za jedną, a przecież jeszcze nic nie wie o swoim szefie, czcigodnym brytyjskim gubernatorze, sługusie Szakala, który zrobił w trąbę całe Foreign Office, wmawiając im, że emerytowany rzezimieszek z Paryża to szlachetny bojownik o niepodległość Francji. Dzisiaj w Londynie będą mieli gorącą noc.

– Dwie łodzie? O czym ty mówisz? Co takiego wie teraz Henry? Dlaczego mieli mu o tym powiedzieć akurat moi ludzie?

– Nie dalej jak minutę temu zadałeś mi pytanie, skąd Szakal mógł wiedzieć o rafie koło Antiguy znanej jako Diabelska Paszcza.

– Może mi pan wierzyć, doktorze Webb, nie mam jeszcze galopującej sklerozy. A więc, skąd?

– Stąd, że miał tu jeszcze jednego człowieka. Właśnie o tym powiedzieli Henry'emu twoi komandosi. Jasnowłosego sukinsyna, który kierował wydziałem narkotyków.

– Rickman? Ten założyciel i jedyny członek brytyjskiego Ku- Klux- Klanu? Rickman służbista, bicz boży na wszystkich, którzy w porę nie odważyli mu się postawić? Henry w to nie uwierzy!

– Czemu nie? Opisałeś właśnie człowieka, którego Carlos przyjąłby z otwartymi ramionami.

– Być może, ale to takie nieprawdopodobne… Taki świętoszek! Modlił się co rano przed pracą, prosząc Boga o pomoc w walce z Szatanem, nie pił alkoholu, nie spotykał się z kobietami…

– Savonarola?

– Ktoś w tym rodzaju, o ile dobrze pamiętam lekcje historii.

– Tym bardziej przypadłby do gustu Szakalowi. Henry na pewno we wszystko uwierzy, kiedy druga łódź nie wróci do Plymouth, a załoga nie stawi się na następną poranną modlitwę.

– Więc Carlos uciekł właśnie w ten sposób?

– Tak. – Bourne skinął głową i wskazał na kanapę stojącą po drugiej stronie stolika do kawy. – Siadaj, Johnny. Musimy porozmawiać.

– A co robiliśmy do tej pory?

– Rozmawialiśmy, ale o tym, co się zdarzyło, nie o tym, co dopiero ma się wydarzyć.

– Co takiego ma się wydarzyć? – zapytał St. Jacques, zajmując miejsce na kanapie.

– Wyjeżdżam.

– Nie! – krzyknął Johnny i zerwał się z miejsca, jakby trafiony ładunkiem elektrycznym. – Nie możesz!

– Muszę. On wie wszystko: jak się nazywam, gdzie mieszkam. Wszystko.

– Dokąd polecisz?

– Do Paryża.

– Nie, do wszystkich diabłów! Nie możesz tego zrobić Marie i dzieciom! Nie pozwolę ci!

– Nie uda ci się mnie powstrzymać.

– Na litość boską, posłuchaj mnie, Davidzie! Nawet jeżeli ludzi w Waszyngtonie nie obchodzi, co się z tobą stanie, to wierz mi, ci z Ottawy są ulepieni z lepszej gliny! Moja siostra pracowała dla naszego rządu, a nasz rząd nie odsyła współpracowników do diabła tylko dlatego, że w pewnej chwili stają się zbyt niewygodni. Znam wielu ludzi, takich jak Scotty, doktor i inni. Wystarczy, żeby powiedzieli jedno słowo, a dostaniesz własną fortecę w Calgary. Nikt nie będzie mógł nawet tknąć cię palcem!

– Myślisz, że mój rząd nie zrobiłby tego samego? Powiem ci coś, bracie: są w Waszyngtonie ludzie, którzy bez wahania oddaliby za nas życie. Dobrowolnie, nie licząc na żadne nagrody od nikogo. Gdyby chodziło mi o jakieś odosobnione miejsce, dostałbym posiadłość w Wirginii z końmi, służbą i plutonem uzbrojonych po zęby żołnierzy, którzy pilnowaliby nas przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Więc czemu się na to nie zgodzisz?

– A wiesz, co by to oznaczało, Johnny? Życie w więzieniu! Dzieciaki nie mogą odwiedzać kolegów, do szkoły chodzą pod ochroną strażników, nie mamy sąsiadów, patrzymy z Marie tylko na siebie i na reflektory za oknem, słyszymy kroki strażników i od czasu do czasu odgłos repetowanej broni, bo jakiś królik uruchomił system alarmowy… Zapewniam cię, że żadne z nas by tego nie wytrzymało.

– Ani ja, gdyby miało to wyglądać tak, jak mówisz. Co ci pomoże wyprawa do Paryża?

– Mogę go odszukać i usunąć.

– Ma tam swoich ludzi.

– A ja mam Jasona Bourne'a – odparł David Webb.

– Głupie pieprzenie!

– Zgadzam się, ale na razie przynosi efekty. Jesteś moim dłużnikiem, Johnny. Pomóż mi. Powiedz Marie, że nic mi nie jest, że nie jestem ranny i że dzięki Fontaine'owi złapałem świeży trop Carlosa… Tak się składa, że to akurat jest prawda. Kawiarnia Le Coeur du Soldat w Argenteuil. Powiedz jej, że ściągnąłem tam Conklina i całą pomoc, jaką mógł mi zapewnić Waszyngton.

– Ale ty tego nie zrobisz, prawda?

– Nie. Szakal natychmiast dowiedziałby się o wszystkim. Ma swoje wtyczki na Quai d'Orsay. Muszę działać solo.

– Myślisz, że ona się o tym nie dowie?

– Będzie podejrzewała, ale nie będzie miała pewności. Poproszę Aleksa, żeby zadzwonił do niej i powiedział, że jest w ciągłym kontakcie z naszymi ludźmi w Paryżu. Jednak przede wszystkim musi to usłyszeć od ciebie.

– Po co kłamać?

– Nie powinieneś o to pytać, bracie. Już i tak zbyt wiele przeze mnie przeżyła.

– W porządku: powiem jej, ale ona i tak mi nie uwierzy. Zawsze potrafiła przejrzeć mnie na wylot. Jak byłem mały, wpatrywała się we mnie tymi swoimi brązowymi oczami, ale zupełnie inaczej niż bracia, bez pogardy i nie smaku, i od razu wszystko wiedziała. Potrafisz to zrozumieć?

– To, o czym mówisz, nazywa się troską. Po prostu troszczyła się o ciebie.

– Tak, masz rację.

– Nawet bardziej, niż myślisz. Zadzwoń do niej za kilka godzin i sprowadź ją tu z dziećmi. To najbezpieczniejsze miejsce, jakie mogą znaleźć.

– A ty? Jak chcesz się dostać do Paryża? Połączenia z Antiguy i Martyniki są niepewne, a poza tym prawie zawsze wykupione na kilka tygodni naprzód.

– I tak nie mógłbym z nich skorzystać. Muszę się tam dostać incognito.

Pewien człowiek w Waszyngtonie musi coś wymyślić. Musi.

Aleksander Conklin wyszedł, kuśtykając, z małej kuchni służbowego mieszkania CIA w Viennie. Twarz i włosy miał zupełnie mokre. Dawniej (jeszcze zanim to dawniej utopiło się w morzu whisky), kiedy bieg wydarzeń stawał się za szybki, one same zaś zbyt ciężkie, wyszedłby po prostu t biura, aby oddać się uspokajającemu rytuałowi: najlepszy bar w okolicy, dwa martini, a potem krwisty befsztyk z obficie polanymi tłuszczem ziemniakami. Ta specyficzna kombinacja – samotność, niewielka dawka alkoholu, smak surowego mięsa, a przede wszystkim tłuste ziemniaki – pozwalała mu spojrzeć na świat z nowej perspektywy, uporządkować nagromadzone w ciągu minionych godzin wrażenia i przywołać na pomoc zdrowy rozsądek. Kiedy następnie wracał do biura – niezależnie od tego, czy znajdowało się przy Bel- grave Square w Londynie, czy na zapleczu burdelu w Katmandu – miał gotowych co najmniej kilka rozwiązań. Właśnie dlatego zyskał przydomek świętego Aleksa. Kiedyś wspomniał o tej kulinarnej terapii Mo Panovowi, który odpowiedział tylko jednym, kwaśnym zdaniem: "Jeśli nie wykończy cię ta szalona głowa, to na pewno zrobi to twój żołądek".

Obecnie jednak, w obliczu pozostawionej przez nałóg próżni oraz w związku z takimi przyjemnościami jak wysoki poziom cholesterolu i jakieś cholerne triglycerydy, musiał znaleźć inny sposób. Udało mu się to dzięki zupełnemu przypadkowi. Pewnego dnia podczas relacji z przesłuchań w sprawie afery Iran- Contras, które uważał za najlepszy program komediowy w historii TV, zepsuł mu się telewizor. Wściekły, włączył od dawna nie używane przenośne radio (telewizor miał także wbudowany tuner radiowy, teraz równie bezużyteczny, jak i cała reszta), lecz okazało się, że bateryjki zamieniły się już w jakieś cuchnące, zalane białawą substancją szczątki. Czując w protezie pulsujący ból, pokuśtykał do telefonu. Miał znajomego elektrotechnika, któremu wyświadczył kilka przysług. Wiedział, że w razie potrzeby może na niego liczyć. Niestety, słuchawkę podniosła kipiąca złością żona tego człowieka, która wykrzyczała, prawdopodobnie ż pianą na ustach, że jej mąż uciekł z "cholerną czarną zdzirą z jakiejś ambasady!" (Zairu, jak się okazało później). Bliski apopleksji Conklin udał się pośpiesznie do kuchni, gdzie na półeczce nad zlewozmywakiem stały jego lekarstwa. Kiedy odkręcił kran, kurek został mu w ręku, woda zaś trysnęła obfitym strumieniem aż pod sam sufit, mocząc mu przy okazji całą głowę. Caramba! Zimny prysznic przywrócił mu jednak jasność myślenia, dzięki czemu przypomniał sobie, że stacja kablowa miała retransmitować wieczorem całe posiedzenie komisji. Uspokojony i uszczęśliwiony wezwał hydraulika, a sam poszedł kupić nowy telewizor.

Od tamtego dnia zawsze, kiedy nie dawały mu spokoju jego własne sprawy lub problemy otaczającego go świata, wsadzał głowę do zlewu i polewał ją obficie zimną wodą. Zrobił tak również tego ranka. Co za cholerny, pieprzony dzień!

DeSole! Zabity o wpół do piątej nad ranem w wypadku drogowym na nie uczęszczanej szosie w Marylandzie. Co, do stu tysięcy par diabłów, mógł robić DeSole, w którego prawie jazdy było jak wół napisane, że cierpi na kurzą ślepotę, o wpół do piątej rano na bocznej drodze w okolicach Annapolis? A zaraz potem Charlie Casset, wściekły Charlie Casset, dzwoni o szóstej i wrzeszczy, że ma zamiar natychmiast złapać za cholerny kark cholernego głównodowodzącego NATO i zażądać wyjaśnień w sprawie cholernego tajnego połączenia telefaksowego z martwym szefem tajnych operacji, martwym nie w wyniku jakiegoś cholernego wypadku, tylko cholernego morderstwa! Co więcej, byłoby dobrze, gdyby pewien emerytowany funkcjonariusz Agencji nazwiskiem Conklin ujawnił wszystko, co wie na temat DeSole'a i Brukseli, bo w przeciwnym razie przestaną obowiązywać wszelkie dżentelmeńskie umowy dotyczące tegoż funkcjonariusza i jego nieuchwytnego przyjaciela, niejakiego Jasona Bourne'a. Do południa, nie dłużej! A potem, jakby tego wszystkiego było mało, Iwan Jax! Czarnoskóry geniusz medyczny uznał za stosowne poinformować go, że pragnie odstawić ciało generała Swayne'a tam, skąd je wziął, gdyż nie chce być zamieszany w kolejną zakończoną całkowitą kompromitacją operację Agencji. Agencja nie ma z tym nic wspólnego! – krzyczał rozpaczliwie w myśli Conklin, wiedząc, że nie może wyjaśnić doktorowi prawdziwych przyczyn, dla których zwrócił się do niego o pomoc. "Meduza". Z kolei Jax nie może tak po prostu odwieźć ciała do Manassas, ponieważ policja stanowa (na żądanie pewnego emerytowanego funkcjonariusza wywiadu znającego hasła i szyfry, których nie powinien znać) odcięła dostęp do posiadłości generała.

– Więc co mam zrobić z trupem? – wrzasnął Jax.

– Potrzymaj go jeszcze trochę w chłodzie. Kaktus też by ci to powiedział.

– Kaktus? Byłem z nim całą noc w szpitalu. Wyliże się z tego, ale o tym, co się dzieje, wie dokładnie tyle samo, co ja, czyli nic!

– Podczas tajnych operacji nie zawsze wszystko może być od razu jasne – powiedział Aleks, brzydząc się samego siebie. – Dam ci znać.

Następnie poszedł do kuchni i wsadził głowę pod zimną wodę. Już nic gorszego nie mogło się zdarzyć. Oczywiście, w chwilę później zadzwonił telefon.

– Tu pizzeria – oznajmił ponuro Conklin.

– Wydostań mnie stąd! – zażądał Jason Bourne. W jego głosie nie pozostał nawet ślad Davida Webba. – Do Paryża!

– Co się stało?

– Uciekł mi, oto, co się stało, a ja muszę się dostać do Paryża, bez stemplowania paszportu, bez wprowadzania do żadnego komputera. On ma wszędzie wtyki. Tym razem nie może mnie wyśledzić… Słuchasz mnie, Aleks?

– Dziś w nocy zginął DeSole. Wypadek, który wcale nie był wypadkiem. "Meduza" jest coraz bliżej.

– Nic mnie nie obchodzi "Meduza"! Dla mnie to już historia. Skręciliśmy w niewłaściwą ulicę. Muszę dostać Szakala! Wiem, że może mi się udać!

– Zostawiasz mnie samego z "Meduzą"…

– Sam powiedziałeś, że chcesz iść z tym wyżej i dałeś mi czterdzieści osiem godzin. Przesuń zegarek do przodu. Czterdzieści osiem godzin już minęło, więc idź, do kogo chcesz, tylko najpierw zabierz mnie stąd i odstaw do Paryża.

– Oni chcą z tobą porozmawiać.

– Kto taki?

– Peter Holland, Casset, prokurator generalny… Kto wie, może nawet sam prezydent.

– O czym?

– Rozmawiałeś z Armbrusterem, żoną Swayne'a i tym sierżantem, Flannaganem. Ja tylko użyłem kilku słów, które wywołały określone reakcje, ale to jeszcze nic konkretnego. Dysponujesz pełniejszym obrazem sytuacji. To, co ja powiem, mogą zakwestionować, ale ciebie na pewno wysłuchają w skupieniu.

– Miałbym odstawić na bok Szakala?

– Najwyżej na dzień lub dwa.

– Nic z tego, do diabła! To nie będzie wcale tak wyglądało i ty doskonale o tym wiesz! Kiedy już mnie dorwą, stanę się ich głównym świadkiem, więc będą mnie przekazywać z jednej komisji do drugiej, a gdybym odmówił współpracy, po prostu przymknęliby mnie i już. Nie da rady, Aleks. Mam tylko jeden cel, a on teraz jest w Paryżu.

– Posłuchaj mnie – powiedział Conklin. – Są rzeczy, które mogę kontrolować, oraz takie, na które nie mam wpływu. Potrzebowaliśmy Charliego Casseta i on nam pomógł, ale to nie jest ktoś, kogo można nabić w butelkę. Zresztą, nie chciałbym tego robić. Wie, że DeSole nie zginął w wyniku wypadku, bo nikt cierpiący na kurzą ślepotę nie wybiera się w środku nocy na kilkugodzinną przejażdżkę. Wie także to, że my mamy znacznie więcej informacji o DeSole'u i Brukseli, niż mu przekazaliśmy. Jeśli zależy nam na pomocy Agencji – a zależy, choćby w takich sprawach jak przetransportowanie cię wojskowym lub dyplomatycznym samolotem do Francji i Bóg jeden wie w jakich jeszcze, kiedy znajdziesz się już na miejscu – nie wolno mi go ignorować. Jeśli to zrobię, natychmiast nas przyciśnie i będzie miał do tego pełne prawo.

Bourne milczał przez chwilę; Conklin słyszał tylko jego głośny oddech.

– W porządku – powiedział wreszcie. – Teraz wiem, na czym stoimy. Przekaż Cassetowi, że jeśli da nam teraz wszystko, czego potrzebujemy, dostarczę mu później takich informacji, że Departament Sprawiedliwości będzie miał pełne ręce roboty przez najbliższe kilka lat… Jeśli ono też nie stanowi części "Meduzy", rzecz jasna. Możesz dodać, że wśród tych informacji będzie także wskazówka dotycząca położenia pewnego bardzo interesującego cmentarza.

Tym razem Conklin nie odzywał się przez jakiś czas.

– Biorąc pod uwagę obecne okoliczności, nie sądzę, żeby zechciał poprzestać na zapewnieniach – zauważył po chwili.

– Co…? Ach, rozumiem. W razie, gdyby mi się nie udało… Dobra: powiedz mu, że zaraz po przylocie do Paryża wynajmę stenografa i podyktuję wszystko, co wiem i czego udało mi się dowiedzieć, i wyślę do ciebie. Dalszą dystrybucję powierzę świętemu Aleksowi. Proponowałbym wydzielać po jednej lub dwie strony, żeby nie stracili ochoty do współpracy.

– Już ja się tym zajmę… A teraz Paryż. Z tego, co pamiętam, Montserrat leży niedaleko Dominiki i Martyniki, prawda?

– Mniej niż godzinę lotu od każdej z nich, a Johnny zna wszystkich pilotów na wyspie.

– Martynika należy do Francji… Znam paru ludzi w Deuxieme Bureau. Leć tam i zadzwoń do mnie z lotniska. Przez ten czas spróbuję coś załatwić.

– Dobra. Jest jeszcze jedna sprawa, Aleks. Chodzi o Marie. Wróci tu z dziećmi dzisiaj po południu. Zadzwoń do niej i powiedz, że mam w Paryżu wszelką możliwą ochronę.

– Ty kłamliwy sukinsynu…

– Zrób to!

– Oczywiście, że zrobię. Dziś wieczorem, zakładając, że dożyję, idę na kolację do Mo Panova. Jest okropnym kucharzem, ale uważa się za żydowską Julię Child. Myślę, że powinienem mu o wszystkim powiedzieć. Wścieknie się, jeśli tego nie zrobię.

– Jasne. Gdyby nie on, obaj siedzielibyśmy od dawna w wyściełanych pokoikach bez klamek.

– Pogadamy później. Powodzenia.

Następnego dnia, o 10.25 rano czasu waszyngtońskiego, doktor Morris Panov w towarzystwie osobistego strażnika wyszedł ze szpitala Waltera Reeda, gdzie odbył seans terapeutyczny z pewnym porucznikiem gnębionym poczuciem winy po tragicznym wypadku podczas manewrów w Georgii, kiedy to zginęło dwudziestu żołnierzy z oddziału, którym dowodził. Mo nie był w stanie zbyt wiele mu pomóc; młody, choć już emerytowany oficer musiał sam dać sobie radę ze swoim problemem. Niewiele zmieniał tu fakt, że był to zamożny Murzyn, a w dodatku absolwent West Point. Większość spośród dwudziestu martwych żołnierzy również była czarna, ale pochodziła raczej z ubogich rodzin.

Pogrążony w rozmyślaniach Panov zerknął przypadkiem na strażnika i zatrzymał się raptownie.

– Pan chyba jest nowy, prawda? – zapytał ze zdziwieniem. – Wydawało mi się, że znam już was wszystkich.

– Zgadza się, proszę pana. Często się zmieniamy, żeby być ciągle w pogotowiu.

– Aha – mruknął psychiatra i ruszył w kierunku krawężnika, przy którym zawsze czekał na niego opancerzony samochód. Tym razem stała tam zupełnie inna limuzyna.

– To nie jest mój samochód – zauważył ze zdumieniem.

– Wsiadaj! – warknął strażnik, otwierając drzwiczki.

– Proszę?

Z samochodu wysunęła się para rąk i wciągnęła go do środka. Strażnik wsunął się za nim, tak że Mo znalazł się między nim a siedzącym we wnętrzu pojazdu mężczyzną w mundurze, który mocnym szarpnięciem ściągnął mu z ramienia marynarkę, odwinął krótki rękaw koszuli i błyskawicznie wbił w skórę igłę trzymanej w pogotowiu strzykawki.

– Dobranoc, doktorze – powiedział człowiek z odznakami służby medycznej na mundurze. – Zawiadom Nowy Jork – dodał, zwracając się do kierowcy.

Загрузка...