Zupełnie jakby nic się nie zmieniło, pomyślał Jason Bourne, zdając sobie sprawę z tego, że jego drugie ja, zwane Davidem Webbem, z każdą chwilą cofa się coraz bardziej w cień. Taksówka zawiozła go do niegdyś eleganckiej, a obecnie popadającej w coraz większą ruinę dzielnicy w północno wschodniej części Waszyngtonu; kierowca, podobnie jak przed pięciu laty, nie chciał poczekać. Bourne poszedł ułożoną z kamieni zarośniętą ścieżką w kierunku wiekowego domu i znowu przemknęła mu myśl, że budynek sprawia wrażenie mało solidnego i szalenie zaniedbanego. Nacisnął na przycisk dzwonka, zastanawiając się, czy Kaktus jeszcze w ogóle żyje. Żył; stary, szczupły Murzyn o łagodnej twarzy i przyjaznych oczach stanął w uchylonych drzwiach dokładnie tak samo jak pięć lat temu, mrużąc oczy pod zielonym, zsuniętym na czoło daszkiem. Nawet jego pierwsze słowa przypominały te, Które wtedy wypowiedział:
– Masz kołpaki na kołach, Jason?
– Jestem bez samochodu, a taksówkarz nie chciał czekać.
– Widocznie naczytał się plotek rozpowszechnianych przez faszystowską prasę. Te haubice w oknach są tylko po to, żeby przekonać sąsiadów o moich przyjaznych zamiarach. Wchodź, dużo o tobie myślałem. Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś?
– Bo twojego numeru nie ma w książce telefonicznej.
– Widocznie jakieś niedopatrzenie. – Stary mężczyzna zamknął drzwi za Bourne'em. – Trochę posiwiałeś, bracie – powiedział, przypatrując się przyjacielowi. – Poza tym prawie się nie zmieniłeś. Może tylko na twarzy przybyto ci parę zmarszczek, ale to dodaje charakteru.
– Mam też żonę i dwoje dzieci, wujku. Chłopca i dziewczynkę.
– Wiem. Mo Panov podrzuca mi od czasu do czasu trochę informacji, choć nie może mi powiedzieć, gdzie mieszkasz. Zresztą, jeśli mam być szczery, wcale; mnie to nie interesuje.
Bourne zamrugał szybko powiekami i pokręcił głową.
– Przepraszam, Kaktus. Jeszcze nie pamiętam wielu rzeczy. Zapomniałem, że przyjaźnisz się z Mo.
– A jakże. Doktorek dzwoni co najmniej raz na miesiąc i mówi: "Kaktus, stary ośle, wbij się w garnitur i najlepsze buty, bo idziemy na obiad". A ja na to: "Skąd taki biedny czarnuch jak ja ma wziąć garnitur i dobre buty?". A on mi odpowiada: "Założę się, że jesteś właścicielem supermarketu w najlepszej dzielnicy miasta". To przesada, Bóg mi świadkiem. Rzeczywiście, mam tu i ówdzie parę nieruchomości, ale nikt mnie nigdy nie widział w ich
pobliżu.
Obaj mężczyźni wybuchnęli szczerym śmiechem.
– Jedno pamiętam bardzo dobrze – powiedział cicho Jason, wpatrując się w czarną twarz przyjaciela. – Trzynaście lat temu przyszedłeś do mnie do tego szpitala w Wirginii. Tylko ty, nie licząc Marie i łobuzów przysłanych przez rząd.
– Panov wiedział, dlaczego to zrobiłem, bracie. Powiedziałem mu, że kiedy się fotografuje człowieka, można zobaczyć jak na dłoni całą jego duszę. Chciałem z tobą porozmawiać o tym, czego wtedy w niej nie dostrzegłem, a Mo doszedł do wniosku, że to chyba niezły pomysł… Dobra, skoro godzinę szczerości mamy już za sobą, to powiem ci, że bardzo mi miło znów cię widzieć, ale wcale mnie to nie cieszy, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.
– Potrzebuję twojej pomocy, Kaktus.
– Właśnie to jest przyczyną mojego niepokoju. Dużo już przeszedłeś i na pewno nie zjawiłbyś się tutaj, gdybyś nie szykował się na coś nowego, a ja mogę z całą stanowczością stwierdzić, że nie wyjdzie ci to na zdrowie.
– Musisz mi pomóc.
– W takim razie lepiej przedstaw mi jakiś rzeczywiście ważny powód, bo szczerze mówiąc, nie mam zamiaru babrać się w czymś, co mogłoby jeszcze bardziej zamieszać ci w głowie… W szpitalu widziałem kilka razy twoją rudowłosą panią. Ona jest wspaniała, bracie, i musicie mieć znakomite dzieci, a więc chyba sam rozumiesz, że nie mogę maczać palców w czymś, co mogłoby im zaszkodzić. Wybacz, że ci to mówię, ale znam twoją przeszłość i nic nie poradzę na to, że właśnie tak myślę.
– Dlatego potrzebuję twojej pomocy.
– Mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej?
– Szakal zaatakował. Trafił na nasz trop w Hongkongu, a teraz zagraża mnie i mojej rodzinie. Błagam cię, Kaktus! Pomóż mi.
Skryte pod zielonym plastikowym daszkiem oczy starego człowieka rozszerzyły się, a w czarnych źrenicach zamigotał płomień wściekłości.
– Czy doktorek wie o tym?
– Bierze osobiście we wszystkim udział. Niewykluczone, że nie popiera tego, co robię, ale jeśli chce być uczciwy, to musi przyznać, że wszystko sprowadza się do rozgrywki między mną a Carlosem. Pomóż mi, Kaktus!
Stary Murzyn przez dłuższą chwilę spoglądał na stojącego przed nim w zacienionym holu mężczyznę.
– W jakiej jesteś formie, bracie? – zapytał wreszcie. – Masz jeszcze trochę krzepy?
– Codziennie rano biegam sześć mil, dwa razy w tygodniu chodzę na uniwersytecką siłownię…
– Nie słyszałem tego. Nie chcę nic wiedzieć o żadnych uniwersytetach ani college'ach.
– W porządku, nic nie słyszałeś.
– Muszę przyznać, że trzymasz się nie najgorzej.
– Robię to z premedytacją- odparł cicho Jason. – Czasem wystarczy, i żeby nagle zadzwonił telefon albo żeby Marie nie wróciła z dziećmi o umówionej porze… Albo jakiś człowiek pyta mnie o drogę i wtedy nagle wszystko wraca… On wraca. Szakal. Dopóki istnieje nawet najmniejsze prawdopodobieństwo, że żyje, muszę być bez przerwy gotowy, bo wiem, że nigdy nie przestanie mnie szukać. Najbardziej żałosne w tym wszystkim jest to, że jego motyw może się okazać z gruntu fałszywy. Szakal obawia się, że mógłbym go rozpoznać, ja natomiast wcale nie jestem tego pewien. Po prostu jeszcze nie wszystko pamiętam.
– Dlaczego go o tym nie poinformowałeś?
– W jaki sposób? Miałem zamieścić w "Wall Street Journal" ogłoszenie? "Szanowny Carlosie, mam dla Ciebie wiadomość…"
– Nie kpij sobie, Jason, bo ci to nie wychodzi. Twój przyjaciel Aleks na pewno znalazłby jakiś sposób. Co prawda kuleje, ale głowę ma w porządku. Zdaje się, że najlepiej określa go słowo chytry.
– I możesz być pewien, że gdyby taki sposób istniał, na pewno by spróbował.
– To chyba argument nie do zbicia… Dobrze więc, bierzmy się do pracy, bracie. Czego potrzebujesz? – Kaktus poprowadził go przez obszerny, zagracony starymi meblami pokój do drzwi znajdujących się w przeciwległej ścianie. – Moje atelier nie jest już tak eleganckie jak kiedyś, ale cały sprzęt jest na swoim miejscu. Musisz wiedzieć, że w pewnym sensie przeszedłem już na emeryturę. Moi finansiści zapewnili mi dość dobre warunki i niewielkie obciążenie podatkowe, więc specjalnie nie narzekam.
– Jesteś niesamowity – powiedział Jason Bourne, kręcąc z podziwem głową.
– Zdaje się, że już to od kogoś słyszałem. Pytałem, czego konkretnie potrzebujesz.
– Dokumentów, ale nie takich jak w Europie albo w Hongkongu. To mam być po prostu ja.
– A więc kameleon przeistacza się w kolejną postać: samego siebie. Jason przystanął raptownie.
– O tym też zapomniałem… Właśnie tak mnie nazywano, prawda?
– Kameleon? Owszem, i możesz być pewien, że nie bez powodu. Gdyby przesłuchać sześciu ludzi, którzy cię spotkali, podaliby sześć różnych rysopisów, choć ty nie poświęciłeś nawet minuty na charakteryzację.
– To wszystko wraca, Kaktus.
– Najbardziej życzyłbym sobie, żeby nie musiało, ale skoro musi, to postaraj się, żeby wróciło do końca… Zapraszam do magicznej komnaty.
W trzy godziny i dwadzieścia minut później czary dobiegły końca. David Webb, wykładowca orientalistyki i przez trzy lata Jason Bourne, zabójca, dysponował dwoma dodatkowymi tożsamościami, poświadczonymi paszportami, prawami jazdy i kartami wyborczymi. Ponieważ żaden taksówkarz nie zgodziłby się przyjechać po klienta do tej dzielnicy, utrzymujący się z zasiłku dla bezrobotnych sąsiad Kaktusa, z szyją obwieszoną grubymi złotymi łańcuchami, odwiózł Bourne'a do centrum swoim nowiutkim cadillakiem Allante.
Jason zadzwonił do Aleksa z automatu telefonicznego w domu towarowym Garfinkela; podał mu swoje dwa nowe nazwiska i wybrał to, pod którym zamelduje się w hotelu Mayflower. Na wypadek, gdyby okazało się, że nie ma miejsc, Conklin postara się załatwić mu coś, kontaktując się bezpośrednio z dyrekcją. Langley uruchomi awaryjny program działający pod Cztery- Zero i dostarczy Bourne'owi możliwie najszybciej wszystkie potrzebne materiały. Miało to jednak zająć nie mniej niż trzy godziny, przy czym Aleks nie mógł zagwarantować ani dotrzymania terminu, ani autentyczności informacji. Jason specjalnie się tym nie zmartwił, przed pójściem do hotelu potrzebował bowiem jeszcze co najmniej dwóch godzin na skompletowanie garderoby; kameleon zmieniał barwę skóry.
Aleks rozmawiał przez drugi telefon z Kwaterą Główną CIA.
– Steve DeSole obiecuje, że natychmiast puści wszystko w ruch, a nawet sięgnie do archiwów armii i wywiadu marynarki – poinformował Bourne'a, skończywszy tamtą rozmowę. – Peter Holland wszystko załatwi. Jest przyjacielem prezydenta.
– Przyjacielem? Nie wiedziałem, że przywiązujesz wagę do takich rzeczy.
– Owszem, oddając różnym ludziom przyjacielskie przysługi.
– Hę…? Dzięki, Aleks. A co u ciebie? Dowiedziałeś się czegoś?
Conklin zamilkł na chwilę. Kiedy się ponownie odezwał, w jego głosie było wyraźnie słychać strach.
– Powiedzmy to w ten sposób: nie byłem przygotowany na to, czego się dowiedziałem. Zbyt długo stałem na bocznym torze. Boję się, Jason… przepraszam, Davidzie.
– Nie ma za co. Nie pomyliłeś się. Czy rozmawiałeś z…
– Żadnych nazwisk! – przerwał mu ostro emerytowany oficer wywiadu.
– Rozumiem.
– Wątpię – odparł Aleks. – Mnie do tej pory to się nie udało. Będę w kontakcie.
Odłożył słuchawkę.
Bourne uczynił to samo, marszcząc z zastanowieniem brwi. Aleks dał się ponieść melodramatycznym uczuciom, co było do niego zupełnie niepodobne. Do tej pory zawsze charakteryzowało go opanowanie i zimna kalkulacja. To, czego się dowiedział, musiało nim potężnie wstrząsnąć… Do tego stopnia, że chyba przestał ufać wypracowanym przez siebie schematom działania i ludziom, z którymi współdziałał. Gdyby tak nie było, wyrażałby się jasno i precyzyjnie, a tymczasem, z jakichś tajemniczych powodów, nie chciał mówić ani o "Meduzie", ani o tym, co odkrył pod nagromadzoną przez dwadzieścia lat warstwą oszustw.
Nie ma czasu na jałowe rozważania, zdecydował Bourne, rozglądając się po wnętrzu dużego domu towarowego. Na Aleksie można polegać, oczywiście, dopóki ma się go po swojej stronie. Jason z trudem stłumił ponury śmiech, przypomniawszy sobie wydarzenia, jakie miały miejsce w Paryżu przed trzynastu laty. Wtedy poznał również innego Aleksa. Gdyby nie schronił się w porę za nagrobkami na cmentarzu w Rambouillet, zginąłby z ręki swego najlepszego przyjaciela. Ale to było wtedy, nie teraz. Conklin powiedział, że będzie w kontakcie, i na pewno dotrzyma słowa. Do tego czasu kameleon musi przygotować sobie kilka przebrań, od bielizny poczynając, na wierzchnim ubraniu kończąc. Nie może być mowy o żadnych znakach z pralni ani mikroskopijnych pozostałościach detergentu, używanego wyłącznie na jednym, określonym obszarze kraju. Zbyt wiele już do tej pory poświęcił, żeby ryzykować zdemaskowanie z powodu takiej drobnostki. Jeżeli będzie musiał zabijać, żeby ocalić rodzinę Davida… Boże! Przecież to moja rodzina! Nie wolno mu ponosić konsekwencji tych zabójstw. Tam, dokąd zmierzał, nie obowiązują żadne reguły gry; w krzyżowym ogniu może zginąć ktoś zupełnie niewinny. Niech i tak będzie. David Webb zaprotestowałby gwałtownie, lecz Jasonowi Bourne'owi było to całkowicie obojętne. Był już tam kiedyś i znał statystyki. Webb nie wiedział o niczym.
Powstrzymam go, Marie! Obiecuję ci, że uwolnię nas od niego! Zabiję Szakala! Już nigdy nie zdoła cię skrzywdzić. Będziesz wolna!
Boże, kim ja właściwie jestem? Mo, pomóż mi!… Nie, nie rób tego! Jestem tym, kim muszę być. Jestem spokojny i z każdą chwilą staję się spokojniejszy. Wkrótce zamienię się w niewzruszoną bryłę lodu, tak przezroczystą, że nikt nie będzie mógł mnie dostrzec. Nie rozumiesz, Mo? I ty, Marie? Ja muszę nim być! David musi odejść. Będzie mi tylko przeszkadzał.
Wybacz mi, Marie, i ty mi wybacz, doktorze, ale to prawda, której trzeba już teraz stawić czoło. Nie jestem głupcem i nie próbuję się oszukiwać. Obydwoje chcecie, żebym wyrzucił Jasona Bourne'a z mojej duszy, ale ja muszę uczynić coś wręcz przeciwnego. To David musi odejść, przynajmniej na jakiś czas.
Nie mam czasu na takie rozważania! Czeka mnie masa pracy.
Gdzie, do cholery, jest dział męski? Kiedy skompletuje sprawunki, płacąc za wszystkie gotówką w różnych kasach, wejdzie do przymierzalni i założy nowe ubranie. Następnie schowa stare do torby i poszuka na jakiejś bocznej ulicy wlotu do kanału ściekowego.
Kameleon też wrócił.
Była 19.35, kiedy Bourne odłożył wreszcie brzytwę. Usunął ze wszystkich nowych ubrań fabryczne metki i powiesił spodnie oraz marynarki w szafie, natomiast koszule umieścił na jakiś czas w wypełnionej parą łazience, żeby usunąć z nich zapach świeżości. Wstał i ruszył w kierunku stołu, na którym znajdowała się butelka whisky, woda sodowa i naczynie z lodem, ale mijając stojący na biurku telefon, zatrzymał się jak wryty, opanowany potwornym pragnieniem, żeby podnieść słuchawkę i zadzwonić do Marie, na wyspę. Wiedział jednak, że nie wolno mu tego zrobić, nie z tego pokoju. Najważniejsze, że ona i dzieci dotarli tam bez żadnych przeszkód. Wiedziała tym, bo z innego automatu u Garfinkela połączył się z Johnem St. Jacaues.
– Davey, oni ledwie żyją! Musieli siedzieć prawie cztery godziny na głównej wyspie, dopóki nie poprawiła się pogoda. Jeśli chcesz, mogę obudzić Marie, ale kiedy tylko nakarmiła Alison, zasnęła jak zabita.
– Nie trzeba, zadzwonię później. Powiedz jej, że nic mi nie jest i dobrze się nimi opiekuj, Johnny.
– Spokojna twoja głowa. A teraz szczerze: naprawdę wszystko w porządku?
– Przecież ci mówię.
– Jasne, ty mi to mówisz i ona mi to mówi, ale Marie jest nie tylko moją jedyną siostrą, lecz także najbardziej kochaną, więc dobrze wiem, kiedy jest czymś zdenerwowana.
– Właśnie dlatego masz się nią zająć.
– Wydaje mi się, że chyba z nią też poważnie porozmawiam.
– Tylko spokojnie, Johnny.
Na kilka chwil stałem się znowu Davidem Webbem, pomyślał Jason, przyrządzając sobie drinka. Nie był z tego wcale zadowolony. Jednak nie później niż godzinę potem Jason Bourne był już na swoim miejscu. Poinformował recepcjonistę o zgłoszonej niedawno rezerwacji, a ten wezwał kierownika nocnej zmiany.
– Oczywiście, panie Simon! – wykrzyknął z entuzjazmem wyfraczony osobnik. – Wiemy, że przyjechał pan tutaj po to, by przedstawić argumenty przeciwko tym okropnym podatkom obowiązującym w turystyce i rozrywce. Połamania nóg, jak to się mówi! Ci politycy zrujnują nas wszystkich… Nie mieliśmy już dwuosobowych pokojów, więc pozwoliliśmy sobie umieścić pana w apartamencie, bez żadnej dodatkowej opłaty, ma się rozumieć.
Działo się to dwie godziny temu; przez ten czas zdążył usunąć metki, postarzyć koszule i nieco zetrzeć gumowe podeszwy butów na ostrej krawędzi okna. Teraz usiadł ze szklanką w dłoni w fotelu i utkwił wzrok w pustej ścianie; nie pozostało mu nic innego jak czekać i myśleć.
Po kilku minutach jego bezczynność przerwało delikatne pukanie. Jason zerwał się z miejsca, podszedł do drzwi, otworzył je i wpuścił do pokoju kierowcę, który czekał na niego przed lotniskiem. Funkcjonariusz CIA wręczył mu trzymaną w dłoni teczkę.
– Wszystko jest w środku, łącznie z pistoletem i pudełkiem nabojów.
– Dziękuję.
– Nie chce pan sprawdzić?
– Będę to robił całą noc.
Agent zerknął na zegarek.
– Dochodzi ósma. Nadzór skontaktuje się z panem około jedenastej. Ma pan trochę czasu, żeby przynajmniej zacząć.
– Nadzór…?
– Chyba właśnie tym jest, prawda?
– Tak, oczywiście – odparł szybko Jason. – Zapomniałem. Jeszcze raz dziękuję.
Mężczyzna wyszedł, a Bourne podszedł szybko do biurka, położył na nim teczkę i otworzył ją. Najpierw wyjął pistolet i pudełko amunicji, następnie zaś coś, co wyglądało na kilkaset stron komputerowych wydruków po- wsadzanych w plastikowe okładki. Gdzieś w tym gąszczu informacji znajdowało się nazwisko kobiety lub mężczyzny, którzy mieli powiązania z Carlosem, wydruki zawierały bowiem wszelkie dostępne informacje o każdym z mieszkających obecnie w hotelu gości, a także o tych, którzy opuścili go w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. Szczegóły pochodziły z archiwów CIA, G- 2 i wywiadu Marynarki Wojennej USA. Niewykluczone, że nie mają żadnego znaczenia, ale stanowiły punkt, od którego można było zacząć poszukiwania. Polowanie rozpoczęło się na dobre.
Pięćset mil na północ, w apartamencie na trzecim piętrze wznoszącego się w Bostonie hotelu Ritz- Carlton, również rozległo się ciche pukanie do drzwi. Z sypialni wyszedł szybkim krokiem nadzwyczaj wysoki mężczyzna ubrany w szyty na miarę, prążkowany garnitur, w którym wyglądał na jeszcze więcej niż swoje metr dziewięćdziesiąt trzy. Otoczona wianuszkiem starannie przystrzyżonych siwych włosów łysina przypominała nakrycie głowy jakiegoś akredytowanego przy królewskim dworze kościelnego dostojnika, do którego zwracają się po światłą radę wszyscy książęta i panowie. Wrażenie to potęgowało z pewnością orle spojrzenie bystrych oczu i donośny, grzmiący głos. Nawet szybki krok, zdradzający niepokój, nie mógł tego zmienić. Był to mężczyzna świadomy swojego znaczenia i wpływów Stanowił niemal dokładne przeciwieństwo zaawansowanego wiekiem człowieka, który wszedł do apartamentu; nowo przybyły był niskiego wzrostu, mizerny i sprawiał wrażenie kogoś, komu się nie powiodło.
– Wchodź, szybko! Masz informacje?
– Tak, tak, oczywiście – odpowiedział gość, którego wymięty garnitur i koszula wyglądały tak, jakby chwile świetności przeżywały co najmniej przed
dziesięciu laty. – Wspaniale wyglądasz, Randolphie – mówił dalej piskliwym
głosem, obrzucając spojrzeniem nie tylko gospodarza, ale i luksusowo urządzone pomieszczenie. – Cóż za eleganckie miejsce, w sam raz dla tak znakomitego profesora.
– Czekam na informacje – przerwał mu dr Randolph Gates z Harvardu, ekspert w dziedzinie prawa antytrustowego i wysoko opłacany doradca licznych firm.
– Och, daj mi jeszcze chwilkę, stary przyjacielu. Minęło tak wiele cza su, odkąd po raz ostatni byłem w hotelowym apartamencie… Jakże wszystko się odmieniło przez te lata! Często o tobie czytałem, a kilka razy nawet widziałem cię w telewizji. Jesteś… Jesteś erudytą, Randolphie, ale to słowo nie oddaje wszystkiego, co chciałbym wyrazić. Lepsze jest to, którego użyłem wcześniej: znakomity. Znakomity erudyta, tak ogromny i dostojny.
– Dobrze wiesz, że ty również mogłeś to osiągnąć – odparł ze zniecierpliwieniem Gates. – Niestety, szukałeś skrótów tam, gdzie ich nie było.
– Och, były, i to nawet cała masa. Ja po prostu wybierałem nie te, co trzeba.
– Wydaje mi się, że ostatnio nie bardzo ci się wiedzie…
– Tobie się nie wydaje, Randy, ty wiesz. Nawet jeśli nie donieśli ci o tym twoi szpiedzy, mój wygląd mówi wszystko.
– Po prostu usiłowałem cię odnaleźć.
– Tak, powiedziałeś mi to przez telefon, to samo mówiło parę osób, które były wypytywane na ulicy o sprawy niemające żadnego związku z moim miejscem zamieszkania.
– Musiałem się upewnić, czy dasz sobie radę. Nie możesz mieć oto pretensji.
– Dobry Boże, wcale nie mam! Na pewno nie po tym, co kazałeś mi zrobić, to znaczy, wydaje mi się, że to właśnie kazałeś mi zrobić.
– Po prostu odegrać rolę godnego zaufania posłańca, to wszystko. Nie masz chyba obiekcji co do zapłaty.
– Obiekcji? – zapytał starszy mężczyzna i wybuchnął piskliwym, drżącym śmiechem. – Pozwól, że ci coś powiem, Randy. Jeżeli pozbawią cię uprawnień adwokackich w wieku trzydziestu pięciu lat, możesz jeszcze jakoś ułożyć sobie życie, ale jeśli przekroczyłeś już pięćdziesiątkę, a w dodatku sprawie towarzyszy ogólnokrajowy rozgłos i skazujący wyrok… Pomimo wykształcenia nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak radykalnie wpływa to
na zmniejszenie liczby dostępnych rozwiązań. Stajesz się po prostu niedotykalnym, a niestety jedyną rzeczą, jaką potrafiłem sprzedawać, był olej, który miałem w głowie. Potwierdziło się to w całej rozciągłości podczas ostatnich dwudziestu lat.
– Nie mam czasu na wspomnienia. Czekam na informacje.
– Tak, oczywiście… Cóż, zacznijmy od początku: pieniądze dostarczono mi na rogu Commonwealth i Dartmouth, a ja dokładnie zapisałem nazwiska i szczegóły, które podałeś mi przez telefon…
– Zapisałeś? – przerwał mu ostrym tonem Gates.
– Spaliłem je, jak tylko nauczyłem się ich na pamięć. Jak widzisz, jednak wyciągnąłem jakieś wnioski z moich ciężkich przeżyć. Dotarłem do pewnego inżyniera pracującego w firmie telefonicznej, który uradowany twoją, to jest moją, hojnością, skontaktował się następnie z tym odrażającym prywatnym detektywem. To prawdziwa fleja, Randy, a biorąc pod uwagę metody, jakie stosuje, mógłby spokojnie korzystać z moich usług.
– Interesują mnie fakty, nie twoje przemyślenia – przypomniał mu powszechnie uznawany autorytet prawniczy.
– Przemyślenia często opierają się na istotnych faktach, profesorze. Jestem pewien, że o tym dobrze wiesz.
– Jeśli będę potrzebował twojej opinii, z pewnością cię o tym poinformuję. Czego się dowiedział ten człowiek?
– Opierając się na danych, które mi przekazałeś – samotna kobieta z nieustaloną liczbą dzieci – a także na informacjach dostarczonych przez pracującego za psie pieniądze inżyniera z firmy telefonicznej – przybliżona lokalizacja ustalona na podstawie numeru kierunkowego i trzech pierwszych cyfr numeru domowego – ten pozbawiony skrupułów flejtuch zabrał się do pracy za szokująco wysoką stawkę godzinową. Ku memu zdumieniu jego starania przyniosły konkretne efekty. Właśnie wtedy doszedłem do wniosku, że mógł bym nawiązać z nim cichą współpracę.
– Do diabła z tym! Czego się dowiedział?
– Jak już wspomniałem, wysokość stawki godzinowej, jakiej sobie zażyczył, wzbudziła moje szczere oburzenie, pozostając jednocześnie w rażącej dysproporcji do moich ciężko zapracowanych zarobków. Nie uważasz, że powinniśmy pomyśleć o czymś w rodzaju wyrównania?
– Co ty sobie wyobrażasz, do cholery? Wysłałem ci trzy tysiące dolarów! Pięćset dla faceta od telefonów, półtora tysiąca dla tej nędznej gnidy, która uważa się za prywatnego detektywa…
– Tylko dlatego, Randolphie, że przestał figurować na liście płac policji. Popadł w niełaskę, tak samo jak ja, ale z całą pewnością zna się na swojej robocie. Więc jak? Podejmujesz negocjacje czy mam już sobie pójść?
Łysiejący profesor wpatrywał się z wściekłością w okrytego niesławą, pozbawionego prawa wykonywania zawodu adwokata.
– Jak śmiesz…
– Mój drogi Randy, ty chyba naprawdę wierzysz w to, co o sobie usłyszysz, prawda? Doskonale, mój arogancki przyjacielu. Wyjaśnię ci, dlaczego śmiem coś takiego mówić. Otóż czytałem twoje prace i słuchałem wykładów, analizując ezoteryczne interpretacje skomplikowanych prawnych zagadnień, podczas gdy ty nie miałeś najmniejszego pojęcia, co to znaczy być biednym lub głodnym. Jesteś pupilem rojalistów i gdyby to od ciebie zależało, zmusiłbyś przeciętnego obywatela do życia w kraju, gdzie nie istnieje indywidualność, gdzie nad swobodą myśli unosi się groźny cień cenzury, bogaci stają się coraz bogatsi, a dla biednych byłoby lepiej, gdyby w ogóle się nie urodzili. Głosisz te mało oryginalne, bo wywodzące się jeszcze ze średniowiecza koncepcje wyłącznie po to, żeby zaprezentować się jako błyskotliwy wolnomyśliciel, ale w rzeczywistości jesteś kapłanem nieszczęścia. Czy mam mówić dalej, doktorze Gates? Szczerze mówiąc, wydaje mi się, że wybrałeś na swego posłańca niewłaściwego nieudacznika.
– Jak śmiesz?! – powtórzył z oburzeniem uczony, odwracając się wyniośle do okna. – Nie muszę tego wysłuchiwać!
– Oczywiście, że nie musisz, Randy. Ale musiałeś wtedy, kiedy to ja byłem wykładowcą na uniwersytecie, a ty moim studentem, jednym z lepszych, ale na pewno nie najinteligentniejszym. Dlatego radzę ci, żebyś jednak posłuchał.
– Czego chcesz, do cholery?! – ryknął Gates, odwracając się raptownie w jego stronę.
– To chyba ty czegoś chcesz, prawda? Informacji, za którą zapłaciłeś mi nędzne centy. Zdaje się, że bardzo ci na niej zależy…
– Muszę ją mieć.
– Zawsze strasznie bałeś się wszystkich egzaminów…
– Przestań! Zapłaciłem ci. Żądam, żebyś powiedział, czego się dowie działeś.
– W takim razie ja muszę zażądać więcej pieniędzy. Ten, kto ci płaci, z pewnością może sobie na to pozwolić.
– Ani centa więcej!
– Cóż, więc chyba już pójdę…
– Stój! Pięćset i na tym koniec.
– Pięć tysięcy albo zaraz się pożegnamy.
– To bezczelność!
– Myślę, że zobaczymy się za następne dwadzieścia lat.
– Dobrze, niech będzie! Pięć tysięcy…
– Och, Randy, jaki ty jesteś żałosny… Chyba dlatego, że istotnie nie należysz do tych najinteligentniejszych, tylko do tych, którzy potrafią sprawiać takie wrażenie. Nawiasem mówiąc, ostatnio pojawia się ich coraz więcej… Dziesięć tysięcy, doktorze Gates, bo w przeciwnym razie idę do mojego ulubionego baru.
– Nie możesz tego zrobić…
– Oczywiście, że mogę. Powtarzam: dziesięć tysięcy dolarów. W jaki sposób chcesz mi zapłacić? Nie przypuszczam, żebyś nosił przy sobie tyle gotówki, więc jak mi zagwarantujesz, że otrzymam moje pieniądze?
– Daję ci słowo…
– Nie kpij sobie, Randy.
– W porządku. Jutro rano na poczcie Boston Five będzie czek na twoje nazwisko.
– To bardzo miłe z twojej strony. Gdyby jednak twoi zwierzchnicy zapragnęli przeszkodzić mi w jego realizacji, uprzedź ich z łaski swojej, że pewien nieznany im człowiek, a mój serdeczny przyjaciel, ma list, w którym opisałem wszystko, co do tej pory zaszło. List jest zaadresowany do Prokuratora Generalnego stanu Massachusetts i natychmiast zostanie wysłany, jeśli tylko przydarzy mi się jakieś nieszczęście.
– Gadasz bzdury. A teraz mów, czego się dowiedziałeś.
– Cóż, być może zainteresuje cię, że wplątałeś się w coś, co wygląda na supertajną operację rządową… Opierając się na przypuszczeniu, że każdy, komu zależy na możliwie szybkim przeniesieniu się z jednego miejsca w drugie, będzie się starał skorzystać z najszybszego środka transportu, nasz detektyw udał się na lotnisko Logan – niestety, nie mam pojęcia, w jakim przebraniu. Udało mu się uzyskać listę wszystkich pasażerów, którzy odlatywali z Bostonu wczoraj między szóstą trzydzieści a dziesiątą rano. Jak z pewnością pamiętasz, podałeś mi właśnie ten przedział czasowy.
– I co?
– Cierpliwości, Randolphie. Zakazałeś mi sporządzać jakiekolwiek notatki, więc muszę sobie wszystko przypominać krok po kroku. Gdzie to ja byłem…?
– Przy listach pasażerów.
– Ach, tak. Otóż, według detektywa Flejtucha, na listach znajdowało się jedenaścioro dzieci bez opieki, a także osiem kobiet, w tym dwie zakonnice, lecących w towarzystwie latorośli. Zakonnice eskortowały dziewięcioro sierot do Kalifornii, natomiast identyfikacja sześciu pozostałych kobiet nie nastręczyła większych trudności. – Stary człowiek sięgnął drżącą ręką do kieszeni i wyjął pokrytą maszynowym pismem kartkę. – Oczywiście, ja tego nie napisałem, bo nie mam maszyny, a poza tym i tak nie umiem na niej pisać. Listę sporządził Fuhrer Flejtuch.
– Daj mi to! – rozkazał Gates, podchodząc do niego z wyciągniętą ręką.
– Bardzo proszę – odparł siedemdziesięcioletni były adwokat, podając kartkę swemu studentowi. – Obawiam się jednak, że niewiele ci to da – dodał. – Nasz Flejtuch sprawdził wszystkie, przypuszczam, że po to, by nabić sobie więcej godzin. Nie dość, że niczego nie znalazł, to jeszcze zabrał się do tego wtedy, kiedy już uzyskał informację, której szukał.
– Jak to? – zapytał Gates, odrywając wzrok od kartki. – Jaką informację?
– Taką, której ani on, ani ja nigdzie byśmy nie zapisali. Pierwszego śladu dostarczył urzędnik z porannej zmiany na stanowisku Pan American. Wspomniał mimochodem podczas rozmowy z naszym detektywem, że poprzedniego dnia miał cholerne kłopoty z jakimś kąpanym w gorącej wodzie politykiem albo kimś w tym rodzaju, który około szóstej rano zażądał od niego dostarczenia pewnej liczby pieluszek. Jak wiesz, pieluchy stanowią jeden z artykułów dostępnych w magazynie zaopatrzeniowym każdej linii lotniczej.
– Nie rozumiem, do czego zmierzasz.
– Można je dostać także w sklepie, ale sklepy na lotnisku otwierają dopiero o siódmej.
– I co z tego?
– To, że ktoś w pośpiechu zapomniał je wcześniej kupić. Samotna kobieta z pięcioletnim dzieckiem i niemowlęciem odlatywała z Bostonu prywatnym samolotem ze stanowiska sąsiadującego z Pan Amem. Urzędnik przyniósł pieluszki, a kobieta pofatygowała się, żeby mu za to osobiście podziękować. On sam jest młodym ojcem, więc doskonale rozumiał…
– Na litość boską, czy możesz wreszcie przejść do rzeczy, sędzio?
– Sędzio? – Stary mężczyzna otworzył szeroko oczy. – Dziękuję, Randy. Nikt już od wielu lat nie zwracał się do mnie w ten sposób, jeśli nie liczyć kumpli w różnych knajpach. Chyba jednak jest we mnie coś, co nasuwa takie skojarzenia.
– Nazywali cię tak wszyscy, którzy słuchali twojego nudzenia na wy kładach i podczas rozpraw!
– Niecierpliwość była zawsze jedną z twoich największych wad, Randolphie. Uważałem i nadal uważam, iż wynika ona z tego, że nie potrafisz przyjąć do wiadomości innego niż twój punktu widzenia… Tak czy inaczej, nasz major Flejtuch zorientował się, że jabłko jest zepsute, kiedy robak wyjrzał i napluł mu w gębę, żeby użyć tej soczystej przenośni. Natychmiast skierował swoje kroki do wieży, gdzie znalazł potrzebującego pilnie gotówki kontrolera, który pracował także poprzedniego dnia rano. Okazało się, że interesujący kapitana Flejtucha lot był opatrzony kodem Cztery- Zero, co oznacza najwyższy stopień tajności i wskazuj e na bezpośrednie powiązania z rządem. Żadnej listy pasażerów, tylko prośba o wyznaczenie miejsca w korytarzu powietrznym i cel podróży.
– To znaczy?
– Blackburne, Montserrat.
– Co to jest, do diabła?
– Port lotniczy Blackburne na karaibskiej wyspie Montserrat.
– Właśnie tam polecieli?
– Niekoniecznie. Według porucznika Flejtucha, który, muszę mu to przyznać, starał się solidnie zapracować na swoje pieniądze, mogli stamtąd udać się wewnętrznymi liniami na jedną z kilku mniejszych wysepek.
– I to wszystko?
– To wszystko. Biorąc pod uwagę te nieszczęsne cyferki, jakimi oznaczony był samolot, o czym, rzecz jasna, nie zapomniałem wspomnieć w moim liście do Prokuratora Generalnego, wydaje mi się, że zarobiłem na te dziesięć tysięcy dolarów.
– Ty zapijaczona gnido…
– Mylisz się, Randy – przerwał mu sędzia. – Bez wątpienia jestem alkoholikiem, ale rzadko kiedy bywam pijany. Zawsze staram się utrzymywać na granicy trzeźwości. Tylko dlatego żyję. W tym stanie wszystko mnie bawi, a szczególnie tacy ludzie jak ty.
– Wynoś się stąd – powiedział wyniośle profesor.
– Nie zaproponujesz mi drinka, żeby przyczynić się do utrwalenia mego okropnego nałogu? Dobry Boże, masz tu co najmniej pół tuzina nawet nie zaczętych butelek!
– Więc weź sobie jedną i znikaj.
– Dziękuję ci. Myślę, że tak właśnie zrobię. – Stary człowiek podszedł do stojącego przy ścianie stolika zastawionego przeróżnymi gatunkami whisky i brandy. – Zobaczmy, co tu mamy… – mruknął, zawijając w białe serwetki trzy butelki po kolei. – Jeśli wezmę to pod pachę, będzie wyglądało na to, że wynoszę bieliznę do prania. Zapewniam najkrótsze terminy.
– Pośpiesz się!
– Czy mógłbyś otworzyć mi drzwi? Nie darowałbym sobie, gdybym wypuścił którąś, manipulując przy klamce. Rozbita butelka na podłodze mogłaby niekorzystnie wpłynąć na twoją opinię. Zdaje się, że nikt nigdy nie widział cię pijącego.
– Wynoś się! – syknął Gates, otwierając przed nim drzwi.
– Dziękuję, Randy. – Były prawnik wyszedł na korytarz i odwrócił się i do swego rozmówcy. – Nie zapomnij jutro rano o czeku. Piętnaście tysięcy.
– Piętnaście…?
– Dobry Boże, wyobrażasz sobie, co by powiedział Prokurator Generalny, gdyby dowiedział się choćby tego, że u ciebie byłem? Do widzenia, profesorze.
Randolph Gates trzasnął drzwiami i pobiegł do sypialni, gdzie na nocnej szafce przy łóżku stał telefon. W małym pomieszczeniu poczuł się trochę lepiej; miał wrażenie, że nie jest tu tak bardzo wystawiony na obserwację i że łatwiej byłoby mu obronić się przed wszelkimi niebezpieczeństwami. Perspektywa rozmowy napełniała go takim lękiem, że nie był w stanie zrozumieć instrukcji wyjaśniającej sposób, w jaki można połączyć się z zagranicą. Ogarnięty przerażeniem, zadzwonił do hotelowej centrali.
– Chciałbym zamówić rozmowę z Paryżem – powiedział.