Iljicz Ramirez Sanchez, z wypchaną turystyczną torbą w lewej ręce, pstryknął dwukrotnie palcami w ciemności spowijającej wejście do miniaturowego kościoła w "madryckim" Paseo del Prado. Zza udającej kamienną kolumny wyłoniła się zwalista postać sześćdziesięciokilkuletniego mężczyzny. Kiedy znalazł się w zasięgu słabego światła pobliskiej latarni, okazało się, że ma na sobie mundur wysokiego rangą oficera armii hiszpańskiej, z trzema rzędami kolorowych baretek na piersi. Uniósłszy trzymaną w dłoni skórzaną walizeczkę, odezwał się w języku obowiązującym w tej części ośrodka:
– Wejdź do zakrystii i przebierz się. W tym za dużym mundurze strażnika stanowisz doskonały cel dla strzelców wyborowych.
– Jak to miło znowu usłyszeć ojczysty język – powiedział Carlos, wchodząc za mężczyzną do wnętrza kościoła i zamykając za sobą ciężkie drzwi. – Jestem twoim dłużnikiem, Enrique – dodał, spoglądając na rzędy pustych ławek i dyskretnie oświetlony ołtarz z błyszczącym, złotym krucyfiksem.
– Jesteś nim od ponad trzydziestu lat, Ramirez, a ja nic z tego nie mam – odparł z uśmiechem człowiek w hiszpańskim mundurze, kiedy ruszyli boczną nawą w. kierunku zakrystii.
– W takim razie chyba nie utrzymujesz kontaktów ze swoją rodziną w Baracoa. Nawet rodzeństwo Fidela mogłoby pozazdrościć im warunków.
– Sam Fidel pewnie też, ale on nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Podobno ostatnio zaczął się trochę częściej kąpać, a to już i tak duży sukces. Wspomniałeś o mojej rodzinie w Baracoa – a co ze mną, mój wspaniały, międzynarodowy terrorysto? Żadnych willi, superszybkich jachtów, nic z tych rzeczy! Czy to ładnie? Gdyby nie ja, trzydzieści trzy lata temu rozstrzelano by cię prawie dokładnie tu, gdzie teraz stoimy, tuż przy tym idiotycznym
kościółku dla lalek. Uciekłeś w przebraniu księdza. Zdaje się, że do dzisiaj chętnie korzystasz z tego stroju?
– Czy kiedykolwiek uskarżałeś się na niedostatek? – zapytał morderca, jakby nie dosłyszawszy ostatniej uwagi. Weszli do niewielkiego pomieszczenia, służącego przed i po mszy rzekomym kapłanom. – Czy choć raz odmówiłem ci pomocy? – Carlos położył na podłodze ciężką torbę.
– Ja tylko żartowałem, ma się rozumieć – odparł z uśmiechem Enrique, przyglądając się uważnie Szakalowi. – Gdzie się podziało twoje poczucie humoru, mój niesławny, stary przyjacielu?
– Mam teraz inne sprawy na głowie.
– Nie wątpię… Mówiąc serio, zawsze byłeś nadzwyczaj hojny dla mojej rodziny na Kubie i jestem ci za to szczerze wdzięczny. Moi rodzice dożyli swoich dni w spokoju i wygodzie. Do końca nie mogli się nadziwić, że powodzi im się o tyle lepiej niż wszystkim, których znali… A to dlatego, że świat stanął na głowie i rewolucjoniści zaczęli tępić się nawzajem.
– Stanowiliście zagrożenie dla Castro, tak samo jak Che. To już przeszłość.
– I to bardzo odległa – zgodził się Enrique, w dalszym ciągu taksując Carlosa badawczym spojrzeniem. – Bardzo się postarzałeś, Ramirez. Co się stało z twoją gęstą czarną czupryną i męską przystojną twarzą o błyszczących oczach?
– Nie mówmy o tym.
– Jak chcesz. Jedni tyją jak ja, inni chudną jak ty. Co z twoją raną?
– Na tyle dobrze, że dam radę zrobić to, co zamierzam… Co muszę zrobić!
– A co ci jeszcze zostało, Ramirez? – zapytał gwałtownie człowiek przebrany za hiszpańskiego oficera. – Przecież on nie żyje! Władze twierdzą, że to ich zasługa, ale ja jestem pewien, że ty to zrobiłeś. Jason Bourne nie żyje! Twój największy wróg zniknął z powierzchni Ziemi. Jesteś ranny, więc wracaj czym prędzej do Paryża i lecz się. Wydostanę cię tą samą drogą, którą cię tutaj sprowadziłem. Przejdziemy do "Francji", a tam już wszystko załatwię.
Wystąpisz jako kurier wiozący poufną wiadomość od dowódcy "Hiszpanii" i "Portugalii" dla ludzi z placu Dzierżyńskiego. To nic nowego, bo tutaj nikt nikomu nie ufa. Nawet nie będziesz musiał nikogo zabić.
– Nie! Muszę dać im wszystkim nauczkę!
– W takim razie pozwól, że ujmę to w nieco inny sposób. Zrobiłem wszystko, czego ode mnie zażądałeś, bo uczciwie spłaciłeś dług, który zaciągnąłeś u mnie trzydzieści trzy lata temu. Teraz jednak wchodzi w grę zupełnie inne ryzyko, a ja wcale nie jestem pewien, czy mam ochotę je podjąć.
– Ty śmiesz do mnie mówić w ten sposób? – wykrzyknął Szakal, ściągając kurtkę zabraną martwemu strażnikowi. Bandaże spowijające jego prawy bark były czyste, bez śladu krwi.
– Przede mną nie musisz grać, Ramirez – powiedział spokojnie Enrique. – Jesteś dla mnie tym samym młodym rewolucjonistą, za którym ja i wspaniały atleta Santos uciekliśmy z Kuby… Właśnie, jak on się miewa? Fidel bardzo się go obawiał.
– Znakomicie – odparł bezbarwnym głosem Carlos. – Przenosimy Le Coeur du Soldat.
– Czy nadal uprawia swój ogród?
– Tak.
– Powinien być botanikiem albo architektem zieleni. A ja powinienem był zostać inżynierem rolnictwa, agronomem, jak to teraz nazywają. Właśnie w ten sposób poznałem Santosa… Można powiedzieć, że obaj dostaliśmy się w wir wielkiej polityki i wylądowaliśmy nie na tym brzegu, co trzeba.
– Ten wir spowodowali faszyści, mącąc wodę wszędzie, gdzie tylko mogli.
– A teraz wykorzystują nas, wiernych komunistów, pompując w nas ogromne pieniądze, co samo w sobie jest nawet dosyć miłe, choć na dłuższą metę beznadziejne.
– Co to ma wspólnego ze mną, twoim monseigneurem?
– Bardzo dużo, Ramirez. Nie wiem, czy wiesz, że moja rosyjska żona zmarła kilka lat temu, a cała trójka dzieci studiuje na Uniwersytecie Moskiewskim. Dostali się tam wyłącznie dzięki mojej pozycji i chcę, żeby skończyli studia. Będą naukowcami, lekarzami… Widzisz, żądasz ode mnie podjęcia ogromnego ryzyka. Udało mi się pozostać w ukryciu aż do tej chwili, bez wątpienia byłem ci to winien, ale już chyba wystarczy. Za parę miesięcy przejdę
na emeryturę i w ramach podziękowania za długoletnią wierną służbę w południowej Europie otrzymam piękną daczę nad Morzem Czarnym, gdzie będą mnie odwiedzać dzieci. Nie mam zamiaru stawiać na szali tego wszystkiego, co mnie czeka, więc lepiej powiedz wprost, czego ode mnie oczekujesz, a ja ci odpowiem, czy mogę to dla ciebie zrobić, czy nie… Powtarzam jeszcze raz: nikt nie może się dowiedzieć, że to ja pomogłem ci się tutaj dostać. Byłem zobowiązany ci w tym pomóc, ale nie jest wykluczone, że nie zdecyduję się posunąć ani o krok dalej.
– Rozumiem… – mruknął Carlos, podchodząc do skórzanej walizeczki, którą Enrique położył na stole.
– Mam nadzieję. Przez te wszystkie lata pomagałeś mojej rodzinie tak, jak ja nigdy bym nie mógł, ale i ja służyłem ci tak, jak nie mógłby nikt inny. Skontaktowałem cię z Rodczenką, przekazywałem plotki krążące po różnych departamentach, które on potem dokładnie badał. Nikt nie śmie powiedzieć, mój drogi, stary towarzyszu, że siedziałem bezczynnie. Jednak teraz wszystko wygląda inaczej: nie jesteśmy już młodymi zapaleńcami walczącymi w jedynie słusznej sprawie, bo dawno straciliśmy wiarę w ideały – ty dużo wcześniej ode mnie, ma się rozumieć.
– Ja nadal wierzę w swoje – odparł ostro Szakal. – Walczę dla siebie i dla tych, którzy mi służą.
– Ja ci służyłem…
– Już mi o tym mówiłeś, podobnie jak o mojej hojności. A teraz, kiedy tutaj jestem, zastanawiasz się, czy jeszcze zasługuję na twoją wierność, czyż nie tak?
– Muszę myśleć o moim bezpieczeństwie. Po co tutaj jesteś?
– Powiedziałem ci. Żeby dać im nauczką i przekazać wiadomość.
– To jedno i to samo, prawda?
– Tak.
Carlos otworzył walizką; były w niej sprana koszula, czapeczka portugalskiego rybaka, przewiązywane sznurkiem spodnie i skórzana torba na ramię.
– Dlaczego właśnie to? – zapytał.
– Ubranie jest dość luźne, a ja nie widziałem cię od dawna… Ostatni raz, o ile mnie pamięć nie myli, spotkaliśmy się w Maladze na początku lat siedemdziesiątych. Nie wiedziałem, na jaki rozmiar mam zamówić ubranie, a teraz cieszę się, że tego nie zrobiłem. Jesteś dużo mniejszy, niż byłeś, Ramirez.
– A ty wcale nie urosłeś tak bardzo, jak ci się wydaje – zripostował terrorysta. – Na pewno przytyłeś, ale nadal jesteśmy podobnego wzrostu i budowy.
– Co ma z tego wynikać?
– Za chwilę się przekonasz… Czy dużo się zmieniło, odkąd ostatni raz byliśmy tutaj razem?
– Sporo. Jak tylko dostaniemy nowe zdjęcia, natychmiast przystępu jemy do przebudowy. Tutaj, w "Madrycie", jest dużo nowych sklepów, budynków, a nawet kanałów, zgodnie z tym, co rzeczywiście zmieniło się w mieście. To samo w "Lizbonie": zupełnie nowe nabrzeża nad "Zatoką" i "Tagiem". Jesteśmy w stu procentach autentyczni. Po skończonym szkoleniu kandydaci czują się na placówkach jak u siebie w domu. Chwilami wydaje mi się, że to wszystko jest niepotrzebne, ale zaraz potem przypominam sobie moje pierwsze zadanie w bazie morskiej w Barcelonie i uczucie niesłychanego psychicznego komfortu. Mogłem nie zaprzątać sobie uwagi drobiazgami i skoncentrować się na pracy. Nie było żadnych niespodzianek.
– Mówisz o makietach – przerwał mu Carlos.
– Oczywiście, przecież nie ma tu nic innego.
– Jest, i to bardzo dużo, tylko nie rzuca się od razu w oczy.
– Co na przykład?
– Prawdziwe budowle stanowiące bazę ośrodka: magazyny, zbiorniki paliwa, posterunki straży pożarnej. Nadal są tam, gdzie były?
– W większości tak, a już na pewno największe magazyny i podziemne zbiorniki paliwa. Są usytuowane głównie na zachód od "San Roque", koło "Gibraltaru".
– A jak wygląda sprawa przemieszczania się po terenie ośrodka?
– Tak, to się zmieniło. – Enrique wyjął z kieszeni munduru niewielki, płaski przedmiot. – W każdej bramie jest komputerowy czytnik, pełniący funkcję zamka i rejestrujący wszystkie wyjścia i wejścia. Trzeba tylko wsunąć tę kartą.
– Nikt o nic nie pyta?
– Jeżeli już, to tylko w dowództwie.
– Nie rozumiem.
– Jeżeli ktoś zgubi swoją kartę, musi natychmiast o tym zameldować, a wtedy informacja jest wprowadzana do głównego komputera i karta traci ważność.
– Rozumiem.
– Ale ja nie! Po co te wszystkie pytania? Powtarzam jeszcze raz: po co tu przyjechałeś? Co to za wiadomość, którą chcesz przekazać?
– Powiadasz, że na zachód od "San Roque"…? – mruknął Carlos, starając się ożywić wyblakłe wspomnienia. – To jakieś trzy lub cztery kilometry na południe od tunelu, zgadza się? Mała osada nad brzegiem rzeki?
– Tak, obok "Gibraltaru".
– Dalej jest oczywiście "Francja", potem "Anglia", a wreszcie największa część – "Stany Zjednoczone"… Tak, teraz już wszystko pamiętam. – Szakal odwrócił się, sięgając niezgrabnie prawą ręką do kieszeni spodni.
– Ja nadal nic nie rozumiem! – warknął groźnie Enrique. – A muszę! Odpowiedz mi, Ramirez. Po co się tutaj zjawiłeś?
– Jak śmiesz zwracać się do mnie w ten sposób? – zapytał Szakal, od wrócony plecami do swego starego towarzysza. – Jak ktokolwiek z was śmie wątpić w swojego monseigneura z Paryża?
– Słuchaj no, księżulu: albo zaraz mi odpowiesz, albo wyjdę stąd, a wtedy za pięć minut nie będzie z ciebie co zbierać!
– Dobrze więc, Enrique – powiedział Carlos, zwrócony twarzą do wyłożonych boazerią ścian zakrystii. – Moja wiadomość będzie przeraźliwie jasna i wstrząśnie murami Kremla. Carlos nie tylko zabił na rosyjskiej ziemi nędznego uzurpatora, Jasona Bourne'a, ale da także nauczkę wszystkim tym z Komitetu, którzy popełnili olbrzymi błąd, rezygnując z wykorzystania jego nadzwyczajnych zdolności!
Enrique parsknął szyderczym śmiechem.
– Doprawdy, mój drogi – powiedział tonem, jakim przemawia się do niezbyt rozgarniętego dziecka. – Czy ty zawsze będziesz taki melodramatyczny, Ramirez? A w jaki sposób zamierzasz przekazać tę nadzwyczaj wstrząsającą wiadomość?
– Bardzo prosto – odparł Szakal, odwracając się nagle. W prawej ręce trzymał pistolet z przymocowanym do lufy tłumikiem. – Ale najpierw musimy zamienić się miejscami.
– Co takiego?
– Spalę Nowogród – oznajmił Carlos i strzelił Enrique w gardło. Pociągnął za spust tylko raz, bo nie chciał za bardzo pobrudzić munduru.
Bourne, ubrany w polowy mundur z dystynkcjami majora na rękawie, nie różnił się niczym od patrolujących sektor amerykański żołnierzy. Według słów Beniamina, całego terenu, który zajmował powierzchnię około czternastu kilometrów kwadratowych, strzegło w nocy zaledwie trzydziestu ludzi. Na obszarach "miejskich" poruszali się zwykle dwójkami, na piechotę, natomiast w terenie "wiejskim" korzystali z jeepów, takich samych jak ten, którego zażądał dla siebie i Jasona młody instruktor.
Z apartamentu w budynku dowództwa ośrodka zawieziono ich do wojskowego magazynu na zachodnim brzegu rzeki, gdzie oprócz samochodu otrzymali także wyposażenie dla Bourne'a – polowy mundur, bagnet, pistolet kaliber 45 i pięć magazynków ostrej amunicji, te ostatnie dopiero po telefonicznym potwierdzeniu rozkazu w dowództwie.
– A co z flarami i granatami? – zapytał Bourne, kiedy znaleźli się na zewnątrz. – Obiecałeś mi wszystko, czego będę potrzebował, nie połowę!
– Będziesz je miał – odparł Beniamin, wyjeżdżając jeepem z parkingu. – Flary dostaniemy w warsztatach, a granaty w tunelu. Nie należą do standardowego wyposażenia, więc są przechowywane w specjalnie strzeżonych sejfach. – Spojrzał na Jasona; na twarzy instruktora pojawił się lekki uśmiech, widoczny nawet w przyćmionym blasku lamp oświetlających wejście do magazynu. – Przypuszczam, że na wypadek ataku sił NATO.
– To głupota. Chyba nie myślicie, że przyszlibyśmy tutaj na piechotę.
– Ale i nie dolecielibyście. Pamiętaj, że baza myśliwców jest tylko o dziewięćdziesiąt sekund lotu stąd.
– Pośpiesz się, będę potrzebował tych granatów. Mam nadzieję, że je nam wydadzą?
– Na pewno, jeśli Krupkin spisał się równie dobrze, jak tutaj.
Spisał się; otrzymawszy żądane flary, pojechali do tunelu, stanowiącego ich ostatni przystanek zaopatrzeniowy. Wydano im tam cztery bojowe granaty, których odbiór Beniamin musiał potwierdzić własnoręcznym podpisem.
– Dokąd teraz? – zapytał, kiedy żołnierz w amerykańskim mundurze wrócił do betonowego bunkra.
– Nie przypominają naszych – zauważył Jason, wkładając ostrożnie granaty do kieszeni kurtki.
– Możesz mi wierzyć, że są prawdziwe. Gdyby ktoś miał ich kiedykolwiek użyć, to na pewno nie dla indoktrynacji przeciwnika… Dokąd chcesz jechać?
– Najpierw połącz się z dowództwem. Sprawdź, czy nie wydarzyło się nic nowego.
– Gdyby coś było, już piszczałoby mi w kieszeni…
– Nie wierzę piskom, tylko słowom – przerwał mu Jason. – Włącz radio.
Beniamin zrezygnował z dyskusji i wziął do ręki mikrofon, po czym powiedział kilka słów po rosyjsku, posługując się kodem, który znała jedynie niewielka grupa wtajemniczonych. Otrzymawszy odpowiedź, odłożył mikrofon i zwrócił się do Bourne'a:
– Żadnej aktywności na granicach – oznajmił. – Tylko normalne dostawy paliwa.
– To znaczy?
– Chodzi głównie o benzynę. W niektórych strefach są większe zbiorniki, więc uzupełnia się paliwo tam, gdzie go brakuje, aż nie nadejdzie duża dostawa dla całego ośrodka.
– Wozi się je nocą?
– To chyba lepiej, niż gdyby te wielkie cysterny miały blokować szosy w dzień. Nie zapominaj, że tutaj wszystko jest w zmniejszonej skali. My jedziemy bocznymi drogami, ale przy głównych wre teraz ruch – ludzie z obsługi sprzątają, naprawiają i szykują wszystko, żeby z samego rana można było znowu przystąpić do prowadzenia zajęć.
– Boże, to prawdziwy Disneyland… W porządku, jedziemy do "Hiszpanii", Pedro.
– Żeby tam dotrzeć, musimy przejechać przez "Anglię" i "Francję". Nie wydaje mi się, żeby to miało większe znaczenie, ale ja nie znam ani hiszpańskiego, ani francuskiego. A ty?
– Francuski bardzo dobrze, hiszpański tak sobie. Coś jeszcze?
– W takim razie może lepiej ty prowadź.
Szakal zatrzymał potężną cysternę na granicy "Niemiec Zachodnich", czyli dokładnie tam, gdzie zamierzał dotrzeć. Leżące dalej na północ tereny "Skandynawii" i "Beneluksu" nie miały zbyt wielkiego znaczenia, a ich zniszczenie z pewnością nie wywoła tak wielkiego wstrząsu, jak obrócenie w perzynę stref, które zostawił za sobą. Teraz wszystko było już tylko kwestią dokładnego zaplanowania w czasie; rolę zapalnika, który zapoczątkuje reakcję łańcuchową, miały odegrać właśnie "Niemcy Zachodnie". Carlos poprawił zniszczoną koszulę naciągniętą na hiszpański mundur i zwrócił się po rosyjsku do strażnika, który wyszedł ze strzegącego bramy niewielkiego bunkra:
– Tylko nie każ mi gadać w tym głupim języku, którym tu mówicie. Ja rozwożę benzynę i nie mam czasu na siedzenie w szkole! Masz, to mój klucz.
Dokładnie te same słowa wypowiedział na wszystkich mijanych do tej pory granicach.
– Ja sam ledwo go rozumiem – odparł z uśmiechem strażnik. Wziął od Szakala mały, płaski przedmiot przypominający nieco kształtem kartę kredytową i wsunął go do szczeliny czytnika; bariera ze stalowych prętów uniosła się, a Carlos odebrał klucz, zwolnił sprzęgło i wjechał do zminiaturyzowanego "Berlina Zachodniego".
Pomknął wąską repliką Kurfuarstendamm do Budapesterstrasse, gdzie nieco zwolnił i otworzył dolny zawór cysterny; paliwo chlusnęło obfitym strumieniem na ulicę. Następnie sięgnął do leżącej na siedzeniu pasażera torby, wyjął z niej kilka zegarowych zapalników i wyrzucił je przez okno, tak jak zrobił to już wcześniej we "Francji", starając się, żeby upadły możliwie blisko łatwo palnych, drewnianych ścian budynków. Nacisnąwszy znowu mocniej pedał gazu, skierował się do "Monachium", położonego nad rzeką "Bremerhaven", a wreszcie do "Bonn" i zminiaturyzowanego miasteczka ambasad w "Bad Godesberg", wszędzie pozostawiając za sobą zalaną benzyną jezdnię i rozmieszczone w nieregularnych odstępach zapalniki. Spojrzał na zegarek; pora wracać. Do pierwszych detonacji w "Niemczech Zachodnich" pozostał zaledwie kwadrans. Następnie, w ośmiominutowych odstępach, rozlegną się wybuchy we "Włoszech", "Grecji", "Izraelu", "Egipcie", "Hiszpanii" i "Portugalii", które spotęgują chaos wywołany pierwszą detonacją.
Straż pożarna z ogarniętych pożarem stref nie będzie miała najmniejszych szans na opanowanie żywiołu. Zostaną wezwane na pomoc jednostki z sąsiednich "krajów" tylko po to, żeby natychmiast wrócić, kiedy pożar rozszaleje się także na ich terenie. Był to bardzo prosty sposób wywołania kosmicznej katastrofy, przy czym rolę kosmosu miał w tym przypadku odegrać sztuczny świat Nowogrodu. Bramy na granicach sektorów zostaną szeroko otwarte, by nie utrudniać gorączkowego ruchu ludzi i pojazdów, a żeby ostatecznie uwieńczyć dzieło zniszczenia, on, genialny Iljicz Ramirez Sanchez, znany światu pod imionami Carlos i Szakal, musi znaleźć się w "Paryżu". Nie w jego Paryżu, ale tutaj, w sercu znienawidzonej makiety stolicy Francji. Spali ją do fundamentów w sposób, o jakim nawet nie śniło się szaleńcom służącym Trzeciej Rzeszy. Potem przyjdzie czas na "Anglię", a wreszcie na największą część Nowogrodu, "Stany Zjednoczone", gdzie pozostawi swoją wiadomość. Będzie tak jasna i przejrzysta, jak źródlana woda omywająca zakrwawioną twarz martwego wszechświata.
Ja to zrobiłem. Wszyscy moi wrogowie są martwi, a ja żyję.
Carlos sprawdził zawartość torby. Pozostała w niej najbardziej groźna, śmiercionośna broń, jaką udało mu się znaleźć w arsenale w Kubince: dwadzieścia odpalanych ręcznie pocisków rakietowych wyposażonych w sensory ciepła. Każdy z nich zdetonowany pojedynczo mógłby rozbić w pył podstawę pomnika Waszyngtona. Po wystrzeleniu zlokalizują ogniska pożarów i dokończą dzieła zniszczenia. Carlos zamknął zawór, zawrócił ciężarówkę i ruszył w kierunku granicznej bramy.
Zaspany technik w dowództwie Nowogrodu zamrugał raptownie powiekami, wpatrując się w rząd zielonych liter, jaki pojawił się na ekranie monitora. Informacja nie miała najmniejszego sensu, ale musiała być prawdziwa. Po raz piąty w ciągu ostatnich kilkudziesięciu minut komendant części hiszpańskiej przekroczył granicę między sektorami, kierując się z powrotem w kierunku "Francji". Nieco wcześniej, zgodnie z zaleceniami instrukcji alarmowej, technik dwukrotnie połączył się telefonicznie z posterunkami na granicy "Izraela" i "Egiptu" i dowiedział się, że jedynym pojazdem, jaki przejeżdżał przez bramę, była cysterna z benzyną. Przekazał tę informację instruktorowi znanemu jako Beniamin, ale teraz zaczął się zastanawiać, dlaczego wysoki rangą funkcjonariusz miałby jeździć po terenie ośrodka cysterną? Choć z drugiej strony, dlaczego nie? Wszyscy wiedzieli o tym, że Nowogród jest przesiąknięty korupcją, więc może komendant tropił w ten sposób przestępców albo sam odbierał należne mu udziały. Tak czy inaczej, ponieważ nie nadszedł żaden meldunek o kradzieży lub zagubieniu karty kodowej, a komputery nie wszczęły alarmu, technik wolał nie wnikać w naturę tego dziwnego wydarzenia. Skąd miał wiedzieć, kto będzie jego następnym zwierzchnikiem?
Voici ma carte – powiedział Bourne do strażnika, wręczając mu swoją kartę. – Vite, s'il vous plait!
– Da… Oui – odparł strażnik, wsuwając kartę do czytnika. Obok nich z rykiem silnika przejechała ogromna cysterna z benzyną, kierując się w przeciwną stronę, do "Anglii".
– Nie przesadzaj z tym swoim francuskim – odezwał się siedzący obok Bourne'a Beniamin. – Chłopaki starają się, jak mogą, ale żaden z nich nie kończył filologii.
– Kalifornia, miłość ma… – zanucił pod nosem Jason. – Jesteś pewien, że ani ty, ani twój ojciec nie chcecie dołączyć do twojej matki w Los Angeles?
– Zamknij się!
Strażnik oddał Bourne'owi kartę, zasalutował i stalowa bariera powędrowała w górę. Jason ruszył raptownie z miejsca, by już po chwili ujrzeć w blasku reflektorów trzypiętrową replikę wieży Eiffla. Nieco dalej, po prawej stronie, ciągnęły się miniaturowe Pola Elizejskie z drewnianą, pomniejszoną kopią Łuku Triumfalnego. Bourne wrócił na chwilę myślami do okropnych chwil, kiedy on i Marie miotali się po całym Paryżu, rozpaczliwie usiłując się odnaleźć… Mój Boże, Marie! Chcę do niej wrócić, chcę znowu byćDavidem! On i ja… Obaj jesteśmy o tyle starsi. Ja się go już nie boję, a jego nie irytuje moja po wolność… Kogo? Którego z nas? Kim ja jestem? Boże…
– Zwolnij. – Beniamin przerwał rozmyślania Bourne'a, dotykając lekko jego ramienia.
– Dlaczego?
– Zatrzymaj się! – krzyknął młody instruktor. – Zjedź do krawężnika i wyłącz silnik!
– Co się stało?
– Nie jestem pewien… – Beniamin uniósł głowę, wpatrując się w czyste, nocne niebo, usiane migoczącymi gwiazdami. – Nie ma chmur – mruknął tajemniczo. – Ani burzy.
– Ani nie pada. I co z tego? Chcę się dostać jak najszybciej do strefy hiszpańskiej!
– Znowu!
– O czym ty mówisz, do cholery?
I wtedy Bourne usłyszał: dobiegający gdzieś z daleka, ale mimo to wyraźny, basowy pomruk. Przetoczył się z głuchym łoskotem, by za chwilę wrócić, a potem jeszcze raz…
– Tam! – wykrzyknął Rosjanin, zrywając się na nogi i wskazując na północ. – Co to jest?
– Ogień, młody człowieku – odpowiedział przyciszonym głosem Jason, również wstając z miejsca i wpatrując się w pulsujący, żółtawy poblask, który wypełzł zza odległego horyzontu. – Podejrzewam, że to właśnie "Hiszpania". Szakal wrócił tam, gdzie go szkolono, żeby puścić to miejsce z dymem. Na tym ma polegać jego zemsta…! Siadaj, musimy tam szybko jechać!
– Mylisz się – odparł Beniamin. Opadł na siedzenie, a Bourne uruchomił silnik i gwałtownym szarpnięciem wrzucił pierwszy bieg. – "Hiszpania" jest najwyżej osiem lub dziewięć kilometrów stąd. Ten pożar wybuchł znacznie dalej.
– Pokieruj mnie najkrótszą drogą – zażądał Jason, wciskając pedał gazu w podłogę.
Przemknęli przez "Paryż" i sąsiadujące z nim sektory noszące nazwy "Marsylia", "Montbeliard", "Hawr", "Strasburg", okrążając z piskiem opon opustoszałe place i pędząc na złamanie karku wąskimi uliczkami wzdłuż miniaturowych budynków, aż wreszcie ujrzeli przed sobą "hiszpańską" granicę. W miarę jak się do niej zbliżali, dobiegające z oddali grzmoty stawały się coraz głośniejsze, a ciemne do tej pory niebo przybierało coraz bardziej intensywną, żółtą barwę. Strażnicy przy bramie przyciskali do uszu radiotelefony i słuchawki, wywrzaskując coś rozpaczliwie do mikrofonów, a w chwilę potem dosłownie znikąd pojawiły się wozy strażackie pędzące na sygnale w kierunku szalejącego na horyzoncie pożaru.
– Co się stało? – ryknął po rosyjsku Beniamin, wyskakując z jeepa. – Jestem z dowództwa – dodał, wsuwając w szczelinę czytnika swoją kartę; brama natychmiast powędrowała w górę. – Mów!
– Tak jest, towarzyszu! – wykrzyknął oficer przez okienko bunkra. – To niesamowite! Zupełnie, jakby ziemia oszalała! Najpierw wybuchły całe "Niemcy" i potem zaczęło się palić. Wszystko się kołysało – powiedziano nam, że to jakieś bardzo silne trzęsienie ziemi. Potem to samo we "Włoszech" i "Grecji". "Rzym" cały w ogniu, płoną "Ateny" i "Pireus", a wybuchy nie ustają!
– Co mówi dowództwo?
– Nic, bo nie wiedzą, co powiedzieć! Wygłupili się z tym trzęsieniem ziemi, bo to kompletna bzdura. Ludzie wpadli w panikę, wydają rozkazy i zaraz je odwołują. – Zadzwonił jeszcze jeden telefon, milczący do tej pory; oficer podniósł słuchawkę, by po chwili ryknąć co sił w płucach: – To szaleństwo, kompletne szaleństwo! Jesteście pewni?
– O co chodzi? – wrzasnął Beniamin, podbiegając do okna.
– "Egipt"! – krzyknął oficer, przyciskając słuchawkę do ucha. – "Izrael"…! "Kair" i "Tel Awiw"… Ogień, bomby, eksplozje jedna za drugą! Nikt nie panuje nad sytuacją, samochody wpadają na siebie, hydranty powylatywały w powietrze – woda płynie kanałami, a ulice stoją w ogniu! Jakiś debil pytał przed chwilą, czy wszędzie rozmieszczono tabliczki z zakazem palenia, bo drewniane budynki płoną jak pochodnie. Idioci! Banda idiotów!
– Wskakuj! – ryknął Bourne, przejeżdżając przez otwartą bramę. – On musi gdzieś tu być! Ty prowadź, a ja…
Przerwała mu ogłuszająca eksplozja w "madryckim" Paseo del Prado. Wybuch był tak silny, że w rozjaśnione krwistoczerwonym błyskiem niebo poszybował grad cegieł, kamieni i roztrzaskanych desek, a w chwilę potem ogniste piekło zaczęło się rozszerzać, wyciągając macki we wszystkie strony, w tym także w kierunku bramy wjazdowej do strefy.
– Patrz! – krzyknął Jason, wychylając się z samochodu i dotykając palcami ziemi. Kiedy zbliżył je do nozdrzy, jego oczy rozszerzyły się z przerażenia. – Cała droga jest zalana benzyną! – Dziesięć metrów przed nimi wystrzeliła nagle w górę fontanna ziemi i ognia, zasypując jeepa kamykami i żwirem. Płomienie zbliżały się z zastraszającą szybkością. – Zapalniki zegarowe…- szepnął Jason, a potem wrzasnął do Beniamina, sadzącego wielkimi susami w kierunku samochodu: – Uciekaj! Zabierz stąd wszystkich! Ten skurwysyn porozrzucał wszędzie ładunki! Uciekajcie w stronę rzeki!
– Jadę z tobą! – krzyknął rozpaczliwie młody Rosjanin, chwytając za krawędź drzwi.
– Przykro mi, junior – odparł Bourne, dodając raptownie gazu i wykręcając szerokim łukiem w kierunku bramy; siła odśrodkowa cisnęła Beniaminem o ziemię. – To zabawa dla dorosłych!
– Co ty robisz? – wrzasnął młody instruktor, ale jego głos umilkł, kiedy jeep znalazł się na terenie sąsiedniej strefy.
– Cysterna! To ta cholerna cysterna! – wyszeptał Jason przez zaciśnięte zęby, pędząc wąskimi uliczkami "Strasburga".
"Paryż"! Tu też, to było oczywiste! Trzypiętrowej wysokości model wieży Eiffla wyleciał w powietrze z hukiem, od którego zatrzęsła się okolica. Ładunki? Nie, rakiety! Szakal zabrał ze zbrojowni w Kubince rakiety! Kilka sekund później dookoła rozpętało się piekło wybuchów, a zaraz potem w niebo strzeliły płomienie. Wszędzie. Cała "Francja" szła z dymem, jakby uległo urzeczywistnieniu najpotworniejsze marzenie Adolfa Hitlera. Ogarnięci paniką ludzie miotali się wśród pożarów, wzywając na pomoc Boga, w którego ich wodzowie zakazali im wierzyć.
"Anglia"! Musi dostać się do "Anglii", a stamtąd do "Stanów Zjednoczonych", gdzie, jak podszeptywało mu graniczące z pewnością przeczucie, wszystko wreszcie się skończy, w taki lub inny sposób. Musi odnaleźć cysternę, którą prowadził Szakal, i zniszczyć zarówno pojazd, jak i jego. Może to zrobić! Zrobi to! Carlos wierzył, że Jason Bourne nie żyje, a to dawało mu ogromną przewagę, ponieważ Szakal zrobi to, co zrobiłby on, gdyby był na jego miejscu. Kiedy rozpętane przez niego piekło osiągnie największe natężenie, Szakal porzuci cysternę i zajmie się przygotowywaniem sobie drogi ucieczki do prawdziwego Paryża, gdzie armia starców rozniesie wieść o triumfalnym zwycięstwie monseigneura nad wszechmocnymi, niepokonanymi do tej pory Rosjanami. Żeby to osiągnąć, będzie musiał dostać się w pobliże tunelu.
Szaleńczą jazdę przez "Londyn", "Coventry" i "Portsmouth" można było porównać tylko do projekcji puszczonej w przyśpieszonym tempie kroniki filmowej z czasów drugiej wojny światowej, przedstawiającej naloty Luftwaffe na Wielką Brytanię, a następnie poprzedzane przeraźliwym wyciem uderzenia spadających znienacka rakiet V- l i V- 2. Różnica polegała tylko na tym, że mieszkańcy Nowogrodu nie byli Brytyjczykami; opanowanie zastąpiła masowa histeria, troskę o bliźnich – szaleńcza walka o przetrwanie. Kiedy wspaniałe repliki Big Bena i Parlamentu runęły, ogarnięte płomieniami, a fabryki samolotów w "Coventry" zamieniły się w buchające żarem paleniska, ulice wypełniły się tłumem, który z przeraźliwym wrzaskiem pędził na oślep w kierunku rzeki i "Portsmouth". Wielu ludzi decydowało się na rozpaczliwy skok do wody tylko po to jednak, by zaraz po zanurzeniu natrafić na gęstą sieć magnezowych rur; powietrze wypełnił ostry trzask wyładowań elektrycznych, a po chwili bezwładne ciała wypłynęły na powierzchnię, by niesione prądem zniknąć w mroku. Przerażony tłum zawrócił i pognał do miasteczka "Portsea"; kiedy opuściwszy swoje stanowiska dołączyli do niego strażnicy, chaos zawładnął niepodzielnie wypełnioną blaskiem pożarów nocą.
Bourne włączył reflektor zainstalowany przy przedniej szybie jeepa i starając się wybierać mniej zatłoczone drogi, pędził na południe, cały czas na południe. Zapalił jedną z flar i wymachiwał nią wściekle, odstraszając zdesperowanych ludzi, którzy za wszelką cenę usiłowali dostać się do samochodu. Oślepieni jaskrawym blaskiem cofali się natychmiast, przekonani, że znaleźli się w pobliżu jeszcze jednego, niebezpiecznego źródła ognia.
Jeep wypadł na szutrową drogę. Od bramy prowadzącej na teren strefy amerykańskiej dzieliło go nie więcej niż sto metrów… Szutrowa droga? Przesiąknięta paliwem! Ładunki jeszcze nie wybuchły, lecz była to tylko kwestia sekund, a wtedy ściana ognia pochłonie samochód i jego kierowcę! Wciskając gaz do oporu, Jason gnał w kierunku granicy. Strażnicy zniknęli, ale brama była zamknięta! Wdepnął w hamulec i zatrzymał jeepa, wprowadzając go w kilkunastometrowy poślizg; pozostało mu tylko mieć nadzieję, że w wyniku tarcia nie powstały żadne iskry. Odłożywszy syczącą flarę na podłogę, wydobył z kieszeni dwa granaty – wolałby się z nimi nie rozstawać, ale nie miał żadnego wyboru – wyciągnął zawleczki i cisnął śmiercionośne kawałki metalu w stronę bramy. Dwa wybuchy nastąpiły niemal jednocześnie, zdmuchując metalową barierę i wzniecając ogień na zalanej benzyną drodze. Płomienie natychmiast skoczyły w górę i na boki, ale Jason nie wahał się, tylko wyrzucił z samochodu gorącą flarę, ruszył raptownie z miejsca i popędził przez ognisty tunel do największej i najważniejszej części Nowogrodu. W chwili gdy wpadł na jej teren, betonowy bunkier strażniczy wyleciał w powietrze i zasypał okolicę gradem betonowych odłamków.
Jadąc niedawno w kierunku "Hiszpanii", Bourne był do tego stopnia ogarnięty niecierpliwością, że prawie nie zwracał uwagi na zmniejszone repliki amerykańskich miast i osad ani nie zapamiętał najkrótszej drogi prowadzącej do tunelu. Stosował się jedynie do wykrzykiwanych ochryple poleceń Beniamina. Wydawało mu się jednak, że wychowany w Los Angeles instruktor wspominał kilka razy o jakiejś "szosie nadbrzeżnej", porównując ją z autostradą stanową numer 1 w Kalifornii. Tworzyły ją ulice biegnące równolegle do rzeki, która wyobrażała kolejno wybrzeże oceanu w stanie Maine, Potomac w Waszyngtonie i północną część przesmyku Long Island.
Szaleństwo ogarnęło także "Amerykę". Ulicami pędziły na sygnałach policyjne radiowozy, umundurowani mężczyźni wrzeszczeli coś do mikrofonów i słuchawek, z budynków wybiegali wyrwani ze snu ludzie, krzycząc o okropnym trzęsieniu ziemi, znacznie gorszym od tego, jakie dotknęło Armenię. Mimo całkowitej pewności, że chodzi o obcą infiltrację, dowódcy Nowogrodu nie potrafili zdobyć się na to, żeby powiedzieć prawdę. Nikt nie pomyślał o tym, że z doświadczeń zebranych przez sejsmologów na całym świecie wynika jasno, iż drzemiące w głębi ziemi tytaniczne siły nigdy nie ścierają się z tak monstrualną gwałtownością, tylko atakują w kilku kolejnych nawrotach, które przypominają nadciągające z otwartego oceanu gigantyczne fale. Kto jednak z ogarniętych paniką ludzi odważyłby się kwestionować stwierdzenia władz? Wszyscy w "Stanach Zjednoczonych" szykowali się na nadejście czegoś, co miało okazać się czymś zupełnie innym, niż oczekiwali.
Przekonali się o tym mniej więcej dziesięć minut po zniszczeniu znacznej części miniaturowej "Wielkiej Brytanii". Pierwsze eksplozje rozległy się w chwili, kiedy Bourne dotarł do "Waszyngtonu". Pierwsza stanęła w płomieniach kopuła "Kapitolu", a zaledwie kilka sekund później pomnik Waszyngtona stojący pośrodku trawiastego parku zachwiał się i runął, jakby w jego podstawę uderzył z rozpędem ciężki buldożer. Wkrótce potem pożar ogarnął replikę Białego Domu, a kolejne wybuchy wstrząsnęły całą "Penn- sylvania Avenue".
Bourne wiedział już, gdzie jest. Wejście do tunelu znajdowało się między "Waszyngtonem" a "New London", nie więcej niż pięć minut drogi stąd! Skręciwszy w ulicę biegnącą równolegle do rzeki, napotkał znowu przerażony, ogarnięty histerią tłum. Policja usiłowała zapanować nad chaosem, informując przez głośniki, najpierw po angielsku, a potem po rosyjsku, o śmiertelnym niebezpieczeństwie czyhającym na tych, którzy zdecydowaliby się wskoczyć do wody; snopy światła z reflektorów tańczyły po rzece, wydobywając z ciemności unoszące się na falach, nieruchome ciała.
– Tunel! Otwórzcie tunel!
Krzyk przybierał na sile, a z nim determinacja. Jeszcze chwila, a tłum zaatakuje zamknięte bramy. Jason wepchnął do kieszeni trzy pozostałe flary, wyskoczył z otoczonego rozgorączkowanymi twarzami jeepa i zaczął przepychać się przez morze zbitych gęsto ciał; uwiązł po zaledwie kilku krokach. Nie pozostało mu nic innego, jak wyciągnąć jedną z flar i zapalić ją. Widok przeraźliwie syczącego, jaskrawego płomienia natychmiast przyniósł skutek. Bourne popędził przez rozstępujący się przed nim tłum, wymachując płonącą flarą, aż wreszcie przedarł się na sam przód, by stanąć twarzą w twarz z kordonem żołnierzy w mundurach Armii Stanów Zjednoczonych. Szaleństwo! Cały świat zwariował!
Nie! Tam, z boku, na ogrodzonym parkingu! Cysterna! Jason przedarł się przez kordon, trzymając w wysoko uniesionej ręce swoją kartę, i podbiegł do najwyższego rangą oficera, pułkownika z przewieszonym przez szyję AK- 47; ostatni raz równie przerażonego oficera widział w Sajgonie.
– Jestem "Archie", mam wszystkie uprawnienia! Możecie to sprawdzić! Wolno do mnie mówić tylko po angielsku, zrozumiano? Dyscyplina to dyscyplina.
– Togda?! – wrzasnął z niedowierzaniem oficer, ale posłusznie przeszedł na angielski. – Oczywiście, wiem o was, ale co mogę zrobić? – odparł z doskonałym bostońskim akcentem. – Utraciliśmy kontrolę nad tłumem!
– Czy ktoś przechodził przez tunel w ciągu ostatnich trzydziestu minut?
– Nie, nikt. Dostaliśmy rozkazy, żeby za żadną cenę nie dopuścić do jego sforsowania.
– To dobrze… Każcie ludziom się rozejść. Powiedzcie przez głośniki, że niebezpieczeństwo minęło.
– Nie mogę tego zrobić! Przecież wszędzie są pożary, wybuchy!
– Wkrótce ustaną.
– Skąd pan o tym wie?
– Wiem i już. Rób, co ci mówię!
– Rób, co ci każe! – ryknął ktoś za plecami Bourne'a. Był to Beniamin, cały zlany potem. – Mam nadzieję, że wiesz, o co ci chodzi – dodał, zwracając się do Jasona.
– Skąd się tutaj wziąłeś?
– Dobrze wiesz skąd. Powinieneś raczej zapytać, w jaki sposób. Helikopterem, wezwanym przez Krupkina szalejącego w szpitalnym łóżku w Moskwie.
– Szalejącego? Całkiem nieźle, jak na Rosjanina…
– Kim jesteś, żeby mi rozkazywać? – wykrzyknął człowiek w mundurze amerykańskiego pułkownika.
– Możesz mnie sprawdzić, ale radzę ci, uwiń się z tym szybko – odparł Beniamin, pokazując mu swoją kartę. Jak nie, to każę cię przenieść do Taszkentu. Ładna okolica, ale słyszałem, że nie mają tam toalet… Ruszaj się, kozi dupku!
– Kalifornia, miłość ma… zanucił pod nosem Jason.
– Zamknij się!
– Jest tam! To ta cysterna! – Bourne wskazał na ogromną ciężarówkę, górującą rozmiarami nad pozostałymi stłoczonymi na parkingu pojazdami.
– Cysterna? – zapytał ze zdziwieniem Beniamin. – Jak na to wpadłeś?
– Mieści się w niej co najmniej pięćdziesiąt tysięcy litrów. W połączeniu z rozsądnie rozmieszczonymi ładunkami plastiku to w zupełności wystarczy na te stare, drewniane makiety. '
– Wnimanije! – zagrzmiały głośniki rozmieszczone wokół wejścia do tunelu. Dobiegające zewsząd eksplozje zaczęły powoli cichnąć. Pułkownik wspiął się z mikrofonem w dłoni na szczyt niskiego, betonowego bunkra. Jego sylwetka rysowała się ostro w snopach światła potężnych reflektorów.
– Trzęsienie ziemi minęło! – zawołał po rosyjsku. – Co prawda straty są znaczne, a pożarów na pewno nie uda się ugasić do rana, ale kryzys minął, powtarzam, kryzys minął! Nie oddalajcie się od brzegu rzeki, a towarzysze z ekip ratowniczych zatroszczą się o was! Takie rozkazy otrzymaliśmy z dowództwa, towarzysze! Błagam was, nie róbcie nic, co zmusiłoby nas do użycia siły.
– Jakie trzęsienie? – wykrzyknął jakiś stojący niedaleko bunkra mężczyzna. – Wszyscy nam wmawiają, że to trzęsienie ziemi, jakby mieli nas za idiotów! To nie żadne trzęsienie, tylko zbrojny atak!
– Tak jest, atak!
– Zostaliśmy zaatakowani!
– To inwazja!
– Odblokujcie tunel i wypuśćcie nas, bo jak nie, to będziecie musieli nas zastrzelić! Odblokujcie tunel!
Tłum krzyczał coraz głośniej, ale żołnierze stali niewzruszenie, z bagnetami na lufach karabinów. Pułkownik wrzeszczał ochryple do mikrofonu, z twarzą wykrzywioną grymasem panicznego przerażenia.
– Słuchajcie, co do was mówię! Powtarzam wam to, co mi powiedziano. To tylko zwykłe trzęsienie ziemi i ja w to wierzę! A wiecie dlaczego…? Czy słyszeliście choć jeden strzał? Dobre pytanie, co? Choćby jeden, jedyny strzał…? Nie, nie słyszeliście! Mamy tu, podobnie jak w innych sektorach, uzbrojone oddziały gotowe odeprzeć każdy atak, a mimo to nikt nie strzelał, więc nie ulega wątpliwości, że…
– O czym on tak wrzeszczy? – zapytał Jason Beniamina.
– Próbuje przekonać łudzi, że to było trzęsienie ziemi, ale oni mu nie wierzą. Myślą, że to zbrojna inwazja. Użył argumentu, że nie było żadnych strzałów.
– A nie było?
– To dobry argument. Gdyby ktoś zaatakował, na pewno by strzelał, a skoro nie strzelał, to znaczy, że nie zaatakował.
– Strzały…? – Nagle Bourne chwycił młodego Rosjanina za koszulę na piersi i potrząsnął z całej siły. – Każ mu przestać! Na litość boską, każ mu natychmiast przestać!
– Dlaczego?
– Podpowiada Szakalowi, co ma zrobić!
– Co ty wygadujesz, do jasnej cholery?
– Strzały… Strzelanina, zamieszanie!
– Niet! – wrzasnęła jakaś kobieta, wysuwając się na czoło tłumu i unosząc oskarżycielskim gestem rękę w kierunku człowieka z mikrofonem. – Te eksplozje to były bomby! Zrzucali je z samolotów!
– Idiotka! – ryknął po rosyjsku pułkownik. – Gdyby to był nalot, wystartowałyby nasze myśliwce z Biełopola. Wybuchy pochodziły z wnętrza ziemi… – Te kłamliwe słowa były ostatnimi, jakie wypowiedział w życiu Rosjanin w mundurze amerykańskiego pułkownika.
Gdzieś na pogrążonym w półmroku parkingu zaterkotał gniewnie pistolet maszynowy. Seria niemal przecięła Rosjanina wpół; zgiął się, zachwiał i runął na ziemię z dachu bunkra. Tłum ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Kordon żołnierzy pękł niczym wątły sznurek, a chaos sięgnął zenitu. Wąskie, ogrodzone zejście do tunelu wypełniło się pędzącymi na oślep ludźmi, którzy przepychając się i tratując leżących, walczyli zawzięcie o to, żeby jak najprędzej dostać się do podwodnego przejścia. Jason odciągnął młodego instruktora na bok, dalej od ogarniętego amokiem tłumu, ani na chwilę nie spuszczając wzroku ze spowitego mrokiem parkingu.
– Potrafisz obsługiwać urządzenia tunelu? – zapytał.
– Tak. Wszyscy wyżsi stopniem instruktorzy wiedzą, jak to robić.
– Te stalowe bramy, o których mi mówiłeś, też?
– Oczywiście.
– Gdzie są mechanizmy?
– W bunkrze.
– Idź tam! – krzyknął Bourne, wręczając Beniaminowi jedną z trzech pozostałych mu flar. – Mam jeszcze dwie i dwa granaty… Kiedy zobaczysz, że zapaliłem swoją, zamknij bramę, rozumiesz?
– Dlaczego?
– Dlatego, że gramy według moich reguł, Ben! Zrób to, a potem zapal tę flarę i wyrzuć ją przez okno, żebym wiedział, czy ci się udało.
– Co potem?
– Potem zrobisz coś, co ci się na pewno nie spodoba, ale nie masz wyboru… Zabierz pułkownikowi jego broń i zmuś tłum, żeby wrócił na ulicę. Możesz strzelać w ziemię przed nimi albo nad ich głowami, wszystko jedno, nawet gdybyś miał kogoś zranić. Mają wrócić i już! Muszę go znaleźć, odizolować, pozbawić możliwości schronienia za czyimiś plecami…
– Jesteś wariat! – wrzasnął Beniamin; na skroniach pulsowały mu nabrzmiałe żyły. – Zranić, dobre sobie! Przecież ja mogę kogoś zabić! Oszalałeś!
– Akurat w tej chwili jestem najbardziej racjonalnie myślącym człowiekiem, jakiego w życiu spotkałeś – odparł chrapliwym głosem Jason. Koło nich cały czas przemykali ogarnięci paniką mieszkańcy Nowogrodu. – Zgodziłby się ze mną każdy generał waszej Armii Czerwonej, tej samej, która zwyciężyła pod Stalingradem… Nazywa się to przybliżonym bilansem strat i jest w tym sporo zdrowego rozsądku. Znaczy to tyle, że musisz być gotów zapłacić teraz, bo jak nie, to za chwilę cena będzie kilkakrotnie większa.
– Za dużo ode mnie wymagasz. Ci ludzie są moimi przyjaciółmi, współ pracownikami, Rosjanami! Czy ty zdecydowałbyś się strzelać do tłumu Amerykanów? Wystarczy jeden pechowy rykoszet i zabiję albo zranię kilku ludzi. To okropne ryzyko!
– Już ci powiedziałem: nie masz wyboru. Jeśli zobaczę w tłumie Szakala, rzucę granat, a wtedy na pewno zginie dwudziestu.
– Ty sukinsynu!
– Lepiej mi uwierz, Ben. Jeżeli chodzi o Carlosa, przyznają, że jestem sukinsynem. Nie mogą pozwolić na to, żeby on dalej żył, cały świat nie może sobie na to pozwolić. Ruszaj!
Młody instruktor splunął Bourne'owi w twarz, po czym odwrócił się i zaczął torować sobie drogę w kierunku bunkra. Jason odruchowo otarł twarz wierzchem dłoni, wpatrując się z natężeniem w zalegające na parkingu plamy głębokiego cienia. Starał się ustalić, z której z nich padły strzały, choć jednocześnie zdawał sobie sprawą, że nie ma to większego sensu, bo Szakal z pewnością zdążył już zmienić stanowisko. Oprócz cysterny na niewielkim ogrodzonym terenie stało dziewięć samochodów – dwa kombi, cztery limuzyny i trzy furgonetki, wszystkie były amerykańskie lub takowe udawały. Carlos musiał skryć się za jednym z pojazdów; cysterna raczej nie wchodziła w grę, bo stała najdalej od otwartej bramy, przez którą można było wybiec w kierunku bunkra, a tym samym tunelu.
Jason przypadł do ziemi i poczołgał się w stroną sięgającego mu do piersi ogrodzenia. Przeraźliwy zgiełk panujący przy wejściu do tunelu nie tracił nic na intensywności. W napiętych do granic wytrzymałości mięśniach ramion i nóg Bourne czuł okropny, rwący ból. Zaczynały go łapać skurcze. Nie myśl o nich! Jesteś już zbyt blisko, Davidzie! Jason Bourne wie, co masz robić. Zaufaj mu!
Uch! Przesadzając płot, wbił sobie w nerkę rękojeść wetkniętego za pasek bagnetu. Nic nie czujesz! Nic cię nie boli! Jesteś już zbyt blisko! Słuchaj Jasona.
Reflektory! Ktoś wcisnął jakiś guzik i reflektory oszalały, zataczając bezsensowne koła, przesuwając oślepiające stożki światła bez ładu i składu. Dokąd mógł uciec Carlos? Gdzie się schował? Miganie świateł prawie uniemożliwiało jakąkolwiek orientację. Nagle na teren parkingu przez bramę, niewidoczną z tego miejsca, w którym znajdował się Jason, wpadły dwa policyjne radiowozy z włączonymi syrenami. Ku zdumieniu Jasona umundurowani mężczyźni, którzy z nich wyskoczyli, natychmiast skryli się za nieruchomymi pojazdami, a potem, jeden za drugim, zaczęli przemykać w kierunku bramy prowadzącej do tunelu.
Coś się nie zgadzało! Z drugiego radiowozu wysiadło czterech ludzi, a teraz nagle było ich tylko trzech. W ułamek sekundy później dołączył do nich czwarty… ale nie ten sam! Ten miał na sobie mundur z czerwonymi wyłogami i wysoką oficerską czapkę z daszkiem przybraną złotym galonem, inną w kształcie od amerykańskiej. Co to mogło być…? Nagle wszystko stało się jasne. Przed oczami Bourne'a pojawił się fragment wspomnień sprzed wielu lat, z Madrytu albo Casaviei, kiedy próbował ustalić powiązania Szakala z falangistami. To mundur hiszpańskiego oficera! Carlos wtargnął na teren ośrodka w części hiszpańskiej, a ponieważ płynnie posługiwał się rosyjskim, usiłował uciec z Nowogrodu, przebrany w wojskowy mundur.
Jason zerwał się na nogi i popędził przez wysypany żwirem placyk. Wyciągnąwszy z kieszeni przedostatnią flarę, rzucił ją za ogrodzenie, ponad zaparkowanymi samochodami. Beniamin nie powinien jej dostrzec ze swego stanowiska w bunkrze, a tym samym nie weźmie jej za umówiony sygnał. Ten sygnał zostanie nadany już wkrótce, może nawet za kilkanaście sekund, ale w tej chwili byłby zdecydowanie przedwczesny.
– Eto sroczno! – ryknął jeden z uciekających policjantów, przerażony widokiem syczącej, płonącej oślepiającym blaskiem flary.
Inny minął kolegów i pędził w kierunku otwartej bramy.
– Skorieje! – poganiał ich krzykiem. W upiornym, migotliwym świetle tańczących reflektorów Bourne obserwował, jak siedem postaci jedna za drugą wybiega z parkingu, by dołączyć do tłumu kłębiącego się u wejścia do tunelu. Ósma postać nie pojawiła się. Szakal znalazł się w pułapce!
Teraz! Jason wyszarpnął ostatnią flarę, wyrwał zawleczkę i z całej siły cisnął kulę zimnego, jaskrawego ognia wysoko nad głowy przerażonych ludzi. Zrób to, Ben! – wrzasnął rozpaczliwie w myśli, zaciskając dłoń na pękatej skorupie granatu. Zrób to!
Jego milcząca prośba została wysłuchana, bo od strony tunelu dobiegły nagle głosy rozpaczy i oburzenia, które w chwilę potem zamieniły się w paniczne wrzaski, zagłuszone szaleńczym terkotem strzelającego długimi seriami pistoletu maszynowego. Z głośników rozległy się jakieś rozkazy, wywrzaskiwane ochryple po rosyjsku… Jeszcze jedna seria i głos przemówił ponownie, tym razem spokojniej i bardziej wyraźnie; tłum przycichł na chwilę, by w sekundę później zareagować jeszcze głośniejszym niż dotąd rykiem wściekłości i przerażenia. Obejrzawszy się przez ramię, Bourne dostrzegł widoczną wyraźnie na tle wirujących smug reflektorów sylwetkę Beniamina. Rosjanin stał na dachu bunkra i wykrzykiwał rozkazy do trzymanego tuż przy ustach mikrofonu. Ludzie zaczynali go słuchać! Tłum najpierw powoli i niechętnie, a potem coraz szybciej zaczął kierować się w przeciwną stronę, by wkrótce runąć pędem w kierunku opustoszałych ulic. Beniamin zapalił swoją flarę i pomachał nią w kierunku Jasona, informując go w ten sposób, że nie tylko wykonał jego polecenie, to znaczy zamknął tunel i rozproszył ludzi, ale osiągnął to, nikogo nie raniąc ani nie zabijając.
Bourne przywarł płasko do ziemi i lustrował uważnie teren pod podwoziami samochodów oświetlony blaskiem płonącej za ogrodzeniem flary… Nogi w wysokich, oficerskich butach! Za trzecim samochodem po lewej stronie, nie dalej niż dwadzieścia metrów od bramy prowadzącej do tunelu. Carlos był jego! Jeszcze chwila, a wszystko wreszcie się skończy. Nie myśl o tym, tylko rób to, co musisz zrobić, i to szybko! Położył pistolet na żwirze, chwycił granat w prawą rękę, wyciągnął zawleczkę, złapał pistolet w lewą i popędził przed siebie najszybciej, jak tylko mógł. Trzy lub cztery metry przed samochodem rzucił się ponownie na ziemię i poturlał granat po żwirowej nawierzchni na drugą stronę pojazdu… W chwili gdy niewielki, metalowy przedmiot opuścił jego dłoń, zorientował się, że popełnił potworny błąd. Nogi nie poruszyły się, bo to wcale nie były nogi, tylko zostawiona na przynętę para butów! Jason rzucił się w prawo, potoczył się po ostrych kamykach, osłaniając dłońmi twarz i usiłując skulić się najbardziej, jak to było możliwe. Ogłuszająca eksplozja posłała w nocne niebo grad metalowych i szklanych odłamków; ich część pomknęła ze świstem tuż nad ziemią, kąsając boleśnie nogi i ręce Bourne'a. Uciekaj! Uciekaj! – wrzeszczał mu w uszach czyjś przerażony głos, więc dźwignął się najpierw na kolana, a potem na nogi, otoczony gęstym dymem buchającym z wraku rozszarpanego eksplozją
pojazdu. Nagle z ziemi tuż koło jego stóp wystrzeliły w górę gejzery żwiru i piasku; rzucił się do ucieczki, pędząc zygzakiem w kierunku najbliższej osłony – dużej, kanciastej furgonetki. Dostał dwa razy, w ramię i udo! Skręcił za furgonetkę i dysząc ciężko, przywarł do niej plecami; niemal w tym samym momencie duża przednia szyba samochodu została roztrzaskana w drobny mak.
– Nie dorastasz mi do pięt, Jasonie Bourne! – ryknął Szakal, nie zdejmując palca ze spustu. – Nigdy mi nie dorastałeś! Byłeś tylko namiastką, nędzną marionetką!
– Skoro tak, to chodź tu do mnie!
Jason szarpnął drzwi szoferki, otworzył je, a następnie przebiegł na tył samochodu i przykucnął, przyciskając do blachy twarz i uniesioną dłoń, zaciśniętą kurczowo na pistolecie. Flara zasyczała przeraźliwie i zgasła, a Szakal przestał strzelać. Bourne wiedział dlaczego: Carlos zobaczył otwarte drzwi od strony kierowcy i zastanawiał się, co to może oznaczać. Kilka sekund ciszy… A potem wyraźny niczym trzaśniecie bicza odgłos zatrzaskiwanych drzwi.
Jason wyskoczył z ukrycia, trzymał przed sobą oburącz pistolet wycelowany w stojącego przy szoferce mężczyznę w hiszpańskim mundurze i naciskał raz za razem spust. Kolejne pociski trafiały w cel: jeden, drugi, trzeci… I koniec! Zamiast huku strzałów tylko obrzydliwy zgrzyt zepsutego mechanizmu spustowego! Carlos rzucił się na ziemię, by dosięgnąć broni, która przed chwilą wypadła mu z raje. Jego lewa ręka zwisała bezwładnie, a cała lewa strona munduru była przesiąknięta krwią, ale prawa dłoń zacisnęła się na metalowej kolbie niczym uzbrojona w straszliwe pazury łapa ogarniętego szałem zwierzęcia.
Bourne wyrwał zza pasa bagnet i rzucił się w stronę Szakala, celując w przedramię. Za późno! Carlos odzyskał broń! Jason wyciągnął rękę i chwycił za gorącą lufę. Trzymaj! Nie możesz jej wypuścić! Złap drugą ręką! Sprzeczne myśli kłębiły mu się w głowie, nie miał już siły, nie mógł złapać oddechu, przed oczami tańczyły mu czarne plamy… Ramię! Tak jak on, Szakal był ranny w bark!
Trzymaj lufę! Uderz go w bark, ale trzymaj lufę! Jakimś nadludzkim wysiłkiem Jasonowi udało się pchnąć Carlosa na furgonetkę w taki sposób, że morderca uderzył z łoskotem w karoserię prawą połową ciała. Szakal zawył z bólu, wypuszczając z rąk broń, ale już w następnym ułamku sekundy kopnął ją pod samochód.
W pierwszej chwili Jason nie miał najmniejszego pojęcia, skąd spadło na niego uderzenie. Wiedział tylko tyle, że nagle jego czaszka jakby rozpadła się na dwie części. Dopiero po kilku bezcennych chwilach zorientował się, że nikt go nie uderzył, tylko po prostu przewrócił się, uderzając głową w metalową osłonę wlotu powietrza do chłodnicy.
Szakal wymykał mu się z rąk! W zamieszaniu, jakie panowało tej nocy w Nowogrodzie, mógł znaleźć sto sposobów, żeby wydostać się poza teren ośrodka. Wszystko na nic!
Został mu jeszcze jeden granat. Czemu nie? Bourne wyciągnął go z kieszeni, wyrwał zawleczkę i rzucił go na środek parkingu, a kiedy nastąpiła eksplozja, dźwignął się z trudem na nogi. Może wybuch zaalarmuje Beniamina i zwróci jego uwagę w tę stronę?
Zataczając się i chwiejąc na nogach, Jason ruszył w kierunku bunkra i wejścia do tunelu. Mój Boże, Marie, nie udało mi się! Wybacz mi! Wszystko na nic… A potem, jakby ktoś chciał z niego dodatkowo zadrwić, zobaczył, że stalowa krata strzegąca wejścia do tunelu jest podniesiona, jakby zapraszała Szakala do skorzystania z tej drogi ucieczki.
Archie…? – Zdumiony głos Rosjanina dotarł do jego świadomości poprzez szum rzeki, a w chwilę potem pojawił się sam Beniamin, biegnąc do niego od strony bunkra. – Myślałem, że nie żyjesz…
– W związku z czym otworzyłeś na oścież bramę, żeby ten, kto mnie zabił, mógł stąd spokojnie wyjść – powiedział cicho Bourne. – Dlaczego nie przysłałeś po niego samochodu z kierowcą?
– Proponuję, żeby spojrzał pan jeszcze raz, profesorze – wydyszał Beniamin, zatrzymując się przy nim i obrzucając szybkim spojrzeniem zakrwawione ubranie Bourne'a. – Chyba ostatnio ma pan jakieś kłopoty z oczami.
– O co ci chodzi?
– Chcesz bramę, będziesz miał bramę. – Instruktor krzyknął coś po rosyjsku w kierunku bunkra i stalowa krata opadła z łoskotem na swoje miejsce. Bourne odniósł wrażenie, jakby na linii jego wzroku znajdowała się jakaś przezroczysta przeszkoda, załamująca częściowo światło i utrudniająca ostre widzenie.
– Szkło – wyjaśnił Beniamin.
– Szkło…? powtórzył ze zdumieniem Jason.
– Dwudziestocentymetrowej grubości szklane ściany na obu końcach tunelu.
– O czym ty mówisz?
Młody Rosjanin nie musiał niczego wyjaśniać, bo w tej samej chwili wnętrze tunelu zaczęło wypełniać się wzburzoną wodą rzeki Wołchow. W spienionej masie pojawił się nagle jakiś przedmiot… Ciało! Zmartwiały Bourne wpatrywał się w nie z szeroko otwartymi ustami, z najwyższym trudem powstrzymując podchodzący mu do gardła krzyk, aż wreszcie odzyskał zdolność ruchu i zataczając się, zaczął biec w kierunku szklanej tafli. Dwa razy przewracał się, bo osłabione nogi nie mogły go utrzymać, ale zaraz znów wstawał i biegł chwiejnie przed siebie, aż wreszcie dotarł do przezroczystej przegrody, która zamykała tunel. Nie mogąc złapać powietrza w płuca, oparł dłonie na gładkiej powierzchni tafli i pożerał wzrokiem makabryczną scenę, jaka rozgrywała się zaledwie kilkanaście centymetrów od jego twarzy. Ciało Szakala, ubrane w sprawiający groteskowe wrażenie, bogato zdobiony mundur, szarpane potężnym prądem uderzało z ogromną siłą w stalowe pręty. W szeroko otwartych oczach Carlosa widać było zastygłe przerażenie, z jakim spotkał swoją śmierć.
Jason Bourne przyglądał mu się z zaciętą twarzą zimnym, spokojnym spojrzeniem zabójcy, który właśnie pokonał w pojedynku swojego największego przeciwnika. Jednak po chwili jego rysy złagodniały i przed szklaną płytą stał David Webb. Wyglądał jak człowiek, któremu właśnie zdjęto z ramion olbrzymi, przerastający jego siły ciężar.
– On zginął, Archie – powiedział Beniamin, stając u boku Jasona. – Już nigdy nie wróci.
– Zatopiłeś tunel – stwierdził Bourne. – Skąd wiedziałeś, że to na pewno on?
– Ty nie miałeś pistoletu maszynowego, a on tak. Szczerze mówiąc, po myślałem, że spełniła się przepowiednia Krupkina: ty zginąłeś, a człowiek, który cię zabił, wybrał najkrótszą drogę ucieczki. Poza tym zdradził go mundur. W tym momencie wszystko nabrało sensu, poczynając od wydarzeń w sektorze hiszpańskim.
– W jaki sposób udało ci się rozproszyć tłum?
– Powiedziałem im, że trzy mile na północ stąd czekają barki gotowe przewieźć ich na drugi brzeg… A propos Krupkina – muszę cię stąd jak najszybciej wydostać. Szybko, chodź ze mną! Do lądowiska helikopterów jest najwyżej kilometr. Pojedziemy jeepem. Pośpiesz się, na litość boską!
– Krupkin to wymyślił?
– Owszem, wycharczał w swoim szpitalnym łóżku, trudno powiedzieć, bardziej wściekły czy zaszokowany.
– Co to ma znaczyć?
– Właściwie mogę ci powiedzieć. Ktoś z najwyższego kręgu wtajemniczonych – Krupkin na razie jeszcze nie wie kto – wydał rozkaz, żeby pod żadnym pozorem nie pozwolić ci ujść z życiem. To rzeczywiście niesłychane, ale z drugiej strony nikt się nie spodziewał, że ten cały pieprzony Nowogród pójdzie z dymem! Na szczęście możemy to wykorzystać.
– My?
– Nie ja mam cię zabić, tylko ktoś inny. Nie wiem kto i w tym zamieszaniu pewnie nigdy się nie dowiem.
– Zaczekaj chwilę! Dokąd zabierze mnie ten helikopter?
– Zaciśnij kciuki, profesorze, i módl się, żeby Bóg pomógł Krupkinowi i twojemu przyjacielowi z Ameryki. Polecisz helikopterem do Jelska, a stamtąd samolotem do Polski, do Zamościa. Wygląda na to, że nasz niewdzięczny sojusznik pozwolił zainstalować tam stację nasłuchową CIA.
– Ale przecież w dalszym ciągu będę na obszarze Układu Warszawskiego!
– Podobno wasi ludzie już na ciebie czekają. Powodzenia.
Jason przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w twarz młodego mężczyzny.
– Powiedz mi, Ben… Dlaczego to robisz? Postępujesz wbrew bezpośredniemu rozkazowi…
– Nie dostałem żadnego rozkazu! – przerwał mu Rosjanin. – A nawet gdybym go dostał, to nie jestem przecież bezmyślnym robotem. Zawarłeś umowę i wykonałeś swoją część… Poza tym, jeżeli jest jakaś nadzieja, żeby moja matka…
– Jest więcej niż nadzieja – odparł Bourne.
– Chodźmy już, tracimy tylko czas! Jelsk i Zamość to tylko początek. Czeka cię długa i niebezpieczna podróż, Archie.