Rozdział 15

Boże, jak ja cię kocham! – powiedział David Webb do żony, opierając się o ścianę budki telefonicznej na prywatnym lotnisku w Reston, w stanie Wirginia. – Najgorsze było to czekanie na jakiś sygnał, na wiadomość, że nic wam się nie stało.

– A jak myślisz, co ja czułam, najdroższy? Aleks powiedział, że nie może się z tobą skontaktować, bo przecięto druty, i posłał tam policję, choć ja chciałam, żeby wysłał całą armię!

– Na razie nie możemy dopuścić nawet policji, w ogóle nikogo działającego oficjalnie. Conklin obiecał dać mi jeszcze co najmniej trzydzieści sześć godzin, ale może nie będę ich potrzebował, skoro Szakal ma się zjawić na Montserrat…

– Davidzie, co się właściwie dzieje? Aleks wspominał coś o "Meduzie".

– To cholerne bagno, a on ma rację: musi pójść z tym wyżej. On, nie my. My będziemy trzymać się z daleka.

– Co się stało? – zapytała ponownie Marie. – Co ma z tym wspólnego stara "Meduza"?

– Pojawiła się nowa. Stanowi przedłużenie starej, jest duża, wstrętna i zabija. Widziałem to dzisiaj. Jeden z jej zbirów próbował mnie sprzątnąć, a najpierw ciężko zranił Kaktusa i zabił dwóch niewinnych ludzi.

– O, Boże! Aleks wspomniał, że jest tam też Kaktus, ale nie powiedział nic więcej. Jak on się czuje?

– Wyliże się z tego. Przyjechał po niego lekarz i zabrał go stamtąd. Trzeciego brata też.

– Brata…?

– Później ci wszystko opowiem. Conklin został na miejscu. Zajmie się wszystkim i każe naprawić telefon. Zadzwonię do niego z pensjonatu.

– Jesteś wyczerpany…

– Jestem zmęczony, choć nie mam pojęcia dlaczego. Kaktus kazał mi się przespać i mam wrażenie, że drzemałem co najmniej dwadzieścia minut.

– Mój ty kochany biedaku!

– Podoba mi się to, co mówisz i jak mówisz, ale wcale nie jestem biedakiem – odparł David. – Sama zatroszczyłaś się o to trzynaście lat temu w Paryżu. – Jego żona nic nie odpowiedziała i Webb poczuł ukłucie niepokoju. – Co się stało? Wszystko w porządku?

– Nie jestem pewna… – odparła z zastanowieniem Marie. – Powiedziałeś, że ta nowa "Meduza" jest duża, wstrętna i że próbowała… że oni próbowali cię zabić.

– Niezupełnie.

– Ale ten człowiek strzelał do ciebie. Dlaczego?

– Dlatego, że tam byłem.

– Nie zabija się człowieka tylko dlatego, że jest w czyimś domu…

– Dziś wieczorem w tym domu wydarzyło się wiele rzeczy. Mnie i Aleksowi udało się wniknąć w jego tajemnice, a ja zostałem zauważony. Wpadliśmy na pomysł, żeby podłożyć Szakalowi na przynętę kilku bogatych bandytów z Dowództwa Sajgonu, którzy wynajęliby go, żeby mnie zgładził, ale sytuacja wymknęła nam się spod kontroli.

– Dobry Boże, David! Czy ty nie rozumiesz? Zostałeś naznaczony! Będą próbowali sami cię zabić!

– W jaki sposób? Ich człowiek, który tam był, ani przez chwilę nie widział mojej twarzy, a oni przecież w dalszym ciągu nie mają pojęcia, kim jestem. Kimś bez twarzy i nazwiska, kto pojawił się i zniknął… Nie, Marie. Jeżeli Carlos rzeczywiście pojawi się na wyspie, a mnie uda się zrobić to, co zamierzam – jestem zresztą pewien, że mi się uda – będziemy wolni. Nareszcie wolni.

– Zmienił ci się głos, wiesz o tym?

– Proszę?

– Naprawdę ci się zmienił. Słyszę to.

– Nie wiem, o czym mówisz – odparł Jason Bourne. – Dają mi znaki. Samolot jest już gotów. Powiedz Johnny'emu, żeby miał na oku tych dwóch starców!

Szeptana plotka rozprzestrzeniała się po Montserrat jak niesiona wiatrem mgła. Coś okropnego wydarzyło się na Wyspie Spokoju… "Niedobre czasy, mon… Zły obeah przybył z Jamajki, siejąc śmierć i zniszczenie… Krew na ścianie, mon, przekleństwo rzucone na rodzinę zwierzęcia… Ciii! Była tam matka i dwoje małych dzieci…"

Odzywały się także inne głosy: "Dobry Boże, nie mówcie o tym! Przecież to odstraszy turystów! Pierwszy raz zdarzyło nam się coś takiego. Odosobniony przypadek, zapewne związany z przemytem narkotyków… To prawda, mon\ Mówili, że zupełnie oszalał z przedawkowania… Podobno odpłynął łodzią szybszą od huraganu. Bądźcie cicho, mówię! Pamiętacie Wyspy Dziewicze i masakrę Fountainheada? Potrzebowali kilku lat, żeby się z tego otrząsnąć. Ani słowa więcej!"

I jeden osamotniony głos:

– To pułapka, sir. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, będziemy słynni w całych Indiach Zachodnich, zostaniemy bohaterami Wysp Karaibskich! Doprawdy, nawet trudno sobie wyobrazić, jak wiele na tym zyskamy! Niezłomni strażnicy prawa i porządku i tak dalej…

– Dzięki Bogu! Czy w rzeczywistości ktoś zginął?

– Kobieta, w trakcie próby popełnienia morderstwa.

– Kobieta? Dobry Boże, nie chcę słyszeć o tym ani słowa, dopóki wszystko się nie skończy.

– Lepiej, żeby nie musiał pan składać żadnych oświadczeń.

– Świetny pomysł. Wypłynę na ryby. Zawsze dobrze biorą po sztormie.

– Znakomicie, sir. Będę informował pana przez radio o rozwoju wydarzeń.

– Może lepiej nie? Ktoś mógłby nas podsłuchać…

– Chciałem przez to powiedzieć, że dam panu znać, kiedy będzie już po wszystkim, żeby mógł pan wrócić w najlepszym momencie.

– Tak, oczywiście. Jestem z ciebie bardzo zadowolony, Henry.

– Dziękuję panu, panie gubernatorze.

Była dokładnie dziesiąta rano; objęli się mocno, ale nie mieli czasu na rozmowę. Musiała im wystarczyć świadomość, że oto znowu są razem, bezpieczni, i że mają nad Carlosem ogromną przewagę, gdyż wiedzą o sprawach, o których on nie ma najmniejszego pojęcia. Mimo wszystko była to tylko przewaga, a nie pewność wygranej. Tam, gdzie w grę wchodził Szakal, o żadnej pewności nie mogło nawet być mowy. Zarówno Jason, jak i John postawili sprawę jasno: Marie i dzieci natychmiast odlecą na leżącą w pobliżu Gwadelupy wysepkę Basse- Terre, gdzie wraz z piastunką, panią Cooper, pozostaną pod ochroną dopóty, dopóki nie będą mogli bezpiecznie wrócić na Montserrat. Marie co prawda próbowała się sprzeciwiać, lecz jej protesty pozostały bez echa. Polecenia były wydawane chłodno i kategorycznie.

– Wyjeżdżasz, bo mam tu do załatwienia pewne sprawy. Nie życzę sobie żadnych dyskusji na ten temat.

– To znowu Szwajcaria, prawda? Wszystko jest tak jak wtedy w Zurychu, prawda, Jason?

– Skoro tak uważasz… – odparł obojętnie Bourne. Stali we trójkę przy nabrzeżu, obserwując dwa hydroplany kołyszące się na wodzie w odległości kilkunastu metrów. Jednym z nich przyleciał z Antiguy Jason, drugi zaś był gotów do lotu na Gwadelupę; dzieci i pani Cooper byli już na pokładzie. – Pośpiesz się, Marie – dodał Jason. – Muszę jeszcze omówić kilka szczegółów z Johnnym, a potem trochę przycisnąć te dwie stare męty.

– To nie są męty, Davidzie. Gdyby nie oni, już byśmy nie żyli.

– Tylko dlatego, że wiatr powiał im z innej strony w dupę.

– Jesteś niesprawiedliwy.

– Ale na razie tak właśnie uważam, a zacznę uważać inaczej dopiero wtedy, kiedy mnie przekonają. Nie znasz ludzi Szakala, ale ja ich znam. Będą mówić i robić wszystko, co chcesz, a kiedy odwrócisz się do nich plecami, wsadzą ci nóż pod żebro. Należą do niego ciałem i duszą… a raczej resztkami duszy. Idź już do samolotu. Czekają na ciebie.

– Nie chcesz zobaczyć się z dziećmi? Mógłbyś wytłumaczyć Jamiemu, że…

– Nie ma na to czasu! Odprowadź ją, Johnny. Muszę sprawdzić plażę.

– Już wszystko sprawdziłem, Davidzie – powiedział St. Jacques; w jego głosie pojawiło się coś w rodzaju nieśmiałego buntu.

– Ja ci powiem, czy wszystko sprawdziłeś, czy nie! – odparował Bourne, omiatając uważnym spojrzeniem okolicę, po czym dodał głośno, nie odwracając głowy: – Muszę zadać ci kilka pytań i radzę, żebyś potrafił na nie odpowiedzieć! – Zszedł z nabrzeża i ruszył przed siebie plażą.

St. Jacques napiął mięśnie i zrobił krok naprzód, ale jego siostra chwyciła go za rękę.

– Zostaw go – szepnęła. – On się boi.

– Co takiego? Ten cholerny sukinsyn?

– Tak.

John spojrzał na siostrę.

– Chodzi o tego obcego, o którym mówiłaś mi wczoraj wieczorem?

– Właśnie. Ale teraz jest jeszcze gorzej i właśnie dlatego on się boi.

– Nie rozumiem.

– Jest dużo starszy. Ma już pięćdziesiąt lat i zastanawia się, czy będzie w stanie podołać temu wszystkiemu, co robił dawniej – podczas wojny, w Paryżu, Hongkongu. Zżera go to i nie daje mu spokoju, bo wie, że dziś powinien być lepszy niż kiedykolwiek.

– Myślę, że mu się uda.

– Ja jestem tego pewna, bo ma niesłychanie silną motywację. Już kiedyś stracił żonę i dwoje dzieci. Prawie ich nie pamięta, ale to właśnie oni są przyczyną jego cierpienia. Mo Panov jest o tym święcie przekonany, i ja także… Teraz, wiele lat później, śmierć znowu zawisła nad jego najbliższymi. To musi być dla niego straszne.

– Do licha, przecież kazałem ci się pośpieszyć! – ryknął Bourne z odległości prawie stu metrów, przekrzykując szum fal i wiatru. – Mam coś dla pana, panie ekspercie: rafa otoczona łachą piasku! Wiedziałeś o tym?

– Nie odpowiadaj, Johnny. Chodźmy do samolotu.

– Łacha piasku? O czym on mówi, do diabła…? O, Boże, rzeczywiście!

– Niczego nie widzę – powiedziała Marie, wpatrując się we wskazanym przez brata kierunku.

– Niemal cała wyspa jest otoczona rafami koralowymi. Jeśli chodzi o tę plażę, to ciągną się właściwie wzdłuż całej jej długości. Pełnią funkcję falochronów i właśnie dlatego ta wysepka nosi nazwę Wyspy Spokoju. Nie ma tu w ogóle przyboju.

– Nie rozumiem.

– To proste. Żaden płetwonurek nie odważyłby się zbliżyć od strony pełnego morza, bo roztrzaskałby się o rafy, ale co innego, jeśli rafa jest otoczona piaszczystą łachą. Mógłby spokojnie obserwować plażę i strażników, leżąc na płyciźnie, i wybrać odpowiedni moment, żeby dostać się niepostrzeżenie na brzeg. Nie pomyślałem o tym.

– Ale on pomyślał.

Bourne siedział na krawędzi biurka, dwaj starzy mężczyźni na kanapie naprzeciwko niego, a John St. Jacques stał przy oknie wychodzącym na plażę.

– Dlaczego miałbym… mielibyśmy pana okłamywać, monsieur? – zapytał bohater Francji.

– Dlatego że to wszystko brzmi jak klasyczna francuska farsa. Podobne, ale jednak nieco różniące się nazwiska; jedne drzwi się otwierają, drugie zamykają; jeden sobowtór wchodzi, drugi wychodzi. To cuchnie, panowie.

– Jest pan może uczniem Moliera lub Racine'a…?

– Jestem wyznawcą zasady całkowitego braku zaufania, szczególnie wtedy, kiedy chodzi o Szakala.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy byli do siebie podobni – zaoponował sędzia z Bostonu. – Oczywiście, z wyjątkiem wieku.

Zadzwonił telefon. Jason szybko podniósł słuchawkę.

– Tak?

– W Bostonie wszystko się zgadza – oznajmił Conklin. – Nazywa się Brendan Prefontaine. Był kiedyś sędzią federalnym, ale udowodniono mu "kierowanie się korzyściami majątkowymi podczas sprawowania urzędu", co oznacza po prostu, że brał cholerne łapówki. Został skazany na dwadzieścia jeden lat, z czego odsiedział dziesięć, ale i tak stracił wszelkie szansę na jakiekolwiek stanowisko. Alkoholik, ale całkowicie nieszkodliwy. Podobno wielu ptaszków trafiłoby za kratki, a jeszcze więcej dostałoby znacznie wyższe wyroki,

gdyby nie rady, jakich udzielał ich obrońcom. Krótko mówiąc, jest uważany za czołowego prawnika wszystkich knajp i sal bilardowych w mieście. Ponieważ miałem kiedyś dokładnie takie same problemy, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że radzi sobie znakomicie. Lepiej niż w swoim czasie ja.

– Ale ty masz to już za sobą.

– Właśnie dlatego, że nie potrafiłem się dobrze ustawić. Kto wie, co by było, gdyby mi się udało.

– Co z jego klientem?

– Dawno temu nasz były sędzia miał wykłady na Harvardzie, a wśród jego studentów znajdował się także niejaki Randolph Gates… Prefontaine zna go, to pewne. Zaufaj mu, Jason. Nie ma żadnego powodu, żeby kłamać. Zjawił się tam tylko dlatego, że zwietrzył szmal.

– Mam nadzieję, że zająłeś się klientem?

– Za pomocą wszystkich dyskretnych środków, jakie mam w moim domowym warsztacie. Przecież on może nas zaprowadzić do Carlosa… Ślady wskazujące na powiązania z "Meduzą" okazały się fałszywe. Po prostu jakiś głupi generał z Pentagonu próbował umieścić kogoś blisko Gatesa.

– Jesteś tego pewien?

– Teraz już tak. Gates jest między innymi wysoko opłacanym konsultantem firmy prawniczej reprezentującej interesy działającego na wielką skalę dostawcy broni, którym zainteresowała się komisja antytrustowa. Gates nawet nie odpowiadał na telefony Swayne'a, był na to za mądry, znacznie mądrzejszy od generała.

– To już twój problem, przyjacielu, nie mój. Jeśli tutaj wszystko potoczy się zgodnie z moimi planami, nie chcę już więcej słyszeć o Królowej Wężów. Szczerze mówiąc, już zaczynam zapominać, że cokolwiek o niej słyszałem.

– Wielkie dzięki, że zwaliłeś to na mnie – wydaje mi się, że mówię to zupełnie serio. Aha, przy okazji: w zeszyciku, który pożyczyłeś od tego snajpera w Manassas, znaleźliśmy sporo interesujących rzeczy.

– Na przykład?

– Pamiętasz tych troje podróżników z książki hotelowej w Mayflower, którzy osiem miesięcy wcześniej byli razem w Filadelfii, a potem znaleźli się przypadkowo w tym samym hotelu?

– Jasne.

– Znamy już ich nazwiska. Nie mają nic wspólnego z Carlosem; stanowią część "Meduzy". W zeszycie jest jeszcze sporo innych ciekawostek.

– Nie jestem zainteresowany. Korzystajcie sobie z nich na zdrowie.

– Tak też zrobimy, ale po cichu. Za kilka dni ten zeszycik stanie się najbardziej poszukiwanym przedmiotem w całych Stanach.

– Cieszę się, ale mam jeszcze sporo roboty.

– Nadal nie chcesz, żeby ci pomóc?

– W żadnym wypadku. Czekałem na ten dzień od trzynastu lat. Tak jak ci powiedziałem na początku: to wyłącznie sprawa między nami.

– "W samo południe", ty cholerny idioto?

– Raczej logiczne przedłużenie skomplikowanej partii szachów. Wygra ten, kto zastawi lepszą pułapkę, a moja będzie lepsza, ponieważ wykorzystam to, co on przygotował dla mnie.

– Zbyt dobrze cię wyszkoliliśmy, panie uczony.

– Jestem wam za to niezmiernie wdzięczny.

– Udanego polowania, Delta.

– Do zobaczenia. – Bourne odłożył słuchawkę i spojrzał na dwóch starców, usiłujących bezskutecznie ukryć malującą się na ich twarzach ciekawość. – Zdał pan właśnie bardzo trudny egzamin, panie sędzio – poinformował Prefontaine'a – A cóż mogę panu powiedzieć, Jean Pierre? Moja żona, która przyznaje, że mógł ją pan zabić i nawet by pan okiem nie mrugnął, namawia mnie, żebym panu zaufał. To chyba nie ma większego sensu, nie uważacie?

– Jestem tym, kim jestem, i zrobiłem to, co zrobiłem – rzekł z godnością były sędzia. – Ale mój klient posunął się zbyt daleko. Świetlany wizerunek jego postaci musi zniknąć, i to jak najszybciej.

– Nie potrafię tak pięknie mówić, jak mój wykształcony, przyszywany krewniak – odezwał się stary Francuz – ale wiem jedno: nie można dopuścić do dalszych morderstw. Moja żona cały czas usiłowała mi to przekazać. Nie chcę być hipokrytą, bo przecież sam także zabijałem, i to nieraz, więc powiem dokładniej: chodzi mi o ten rodzaj zabijania. To nie żaden biznes, tylko zemsta szaleńca domagającego się śmierci kobiety i dwojga dzieci. Gdzie tu jest konkretny zysk? Nie, Szakal również posunął się za daleko. Jego także koniecznie trzeba powstrzymać.

– Nigdy w życiu nie słyszałem tak cholernie mrożącej krew w żyłach logiki! – krzyknął od okna John St. Jacques.

– Uważam, że znakomicie pan to ujął – powiedział były sędzia z Bostonu do byłego przestępcy z Paryża. – Tres bien.

– D'accord.

– A ja chyba postradałem zmysły, żeby wiązać się z wami – wtrącił Jason Bourne. – Ale w tej chwili chyba nie mam wyboru… Za dwadzieścia pięć dwunasta, panowie. Czas biegnie naprzód. Cokolwiek się zdarzy, nastąpi w ciągu najbliższych dwóch, pięciu, dziesięciu lub dwudziestu czterech godzin. Teraz wrócę na Montserrat, żeby urządzić na lotnisku głośną scenę: powracający mąż dowiaduje się o śmierci żony i dzieci. Zapewniam was, że nie będę miał z tym żadnych problemów. Usłyszycie mnie aż tutaj… Zażądam, żeby natychmiast przewieziono mnie na Wyspę Spokoju, a kiedy tu dotrę, na nabrzeżu będą czekały trzy sosnowe trumny ze zwłokami moich najbliższych.

– Tak właśnie powinno być. – Francuz skinął głową. – Bien.

– Nawet bardzo bien – zgodził się Bourne. – Uprę się, żeby otwarto jedną z nich, po czym wrzasnę albo zemdleję lub zrobię obie te rzeczy naraz, tak żeby ci, którzy będą się przyglądać, długo tego nie zapomnieli. St. Jacques będzie się starał mnie uspokoić – Johnny, masz być ostry i przekonujący – a wreszcie odprowadzi mnie do ostatniej willi, tej najbliżej schodów na plażę. Potem nie pozostanie mi już nic innego, jak tylko czekać.

– Na tego Szakala? – zapytał bostończyk. – A on będzie wiedział, gdzie pan jest?

– Oczywiście. Masa ludzi, w tym cały personel, zobaczy, dokąd idę. Dowie się, dla niego to dziecinna zabawa.

– Chce pan na niego czekać, monsieur? Uważa pan, że monseigneur da się wciągnąć w taką pułapkę? Ridicule!

– Skądże znowu – odparł spokojnie Jason. – Przede wszystkim wcale mnie tam nie będzie, a kiedy on się o tym przekona, będzie już za późno.

– Jak chcesz to zrobić, na Boga? – wykrzyknął St. Jacques.

– Wykorzystując to, że jestem lepszy od niego – odparł Jason Bourne. – Zawsze byłem lepszy.

Wszystko odbyło się zgodnie ze scenariuszem. Obsługa lotniska Blackburna na Montserrat długo nie mogła dojść do siebie po zniewagach, jakimi obrzucił ją wysoki, wrzeszczący histerycznie Amerykanin. Oskarżał wszystkich o to, że dopuścili, by jego żona i dzieci zostali zamordowani przez terrorystów, twierdził nawet, że pozostawali w zmowie z zabójcami jego bliskich. Tubylcy, którym naubliżał od cholernych czarnuchów, byli nie tylko wściekli, ale także czuli się dotknięci. Nie dawali poznać po sobie wściekłości, ponieważ rozumieli jego ból, lecz pełni urazy nie potrafili pojąć, dlaczego właśnie ich usiłuje obarczyć winą, używając w dodatku słów, jakich jeszcze nigdy od niego nie słyszeli. Czyżby ten dobry mon, zamożny brat powszechnie lubianego Johnny'ego St. Jay, ten przyjaciel, który zainwestował tak wiele pieniędzy w Wyspę Spokoju, wcale nie był przyjacielem, tylko białym śmieciem obwiniającym ich za nie popełnione czyny tylko dlatego, że mieli ciemną skórę? Zagadkowa sprawa, mon. Stanowiła część szaleństwa przyniesionego przez spadający z gór Jamajki wiatr, który rzucił na ich wyspy jakieś straszne przekleństwo. Obserwujcie go, bracia. Obserwujcie każdy jego ruch. Może ten człowiek jest również jak burza, co prawda nie zrodzona nad oceanem, lecz równie groźna w skutkach? Nie spuszczajcie go z oka. Jego gniew jest niebezpieczny.

I był obserwowany. Przez wielu ludzi. Urzędujący w siedzibie gubernatora nerwowy Henry Sykes dotrzymał słowa. Oficjalne śledztwo, nad którym objął pieczę, było dyskretne, drobiazgowe… a w rzeczywistości nawet się nie rozpoczęło.

Na nabrzeżu w Pensjonacie Spokoju Amerykanin zachowywał się jeszcze gorzej; posunął się do tego, że uderzył swego szwagra, aż wreszcie Saint Jay zdołał go jakoś uspokoić i odprowadził do najbliższej willi. Służba przyniosła tam natychmiast jedzenie i picie, a kilku osobom pozwolono osobiście złożyć kondolencje, w tym także wystrojonemu w paradny mundur zastępcy gubernatora. Zaszczytu tego dostąpił także pewien stary człowiek, znający okrucieństwo śmierci jeszcze z czasów wojny, który nalegał, by pozwolono mu porozmawiać ze zrozpaczonym ojcem i mężem; towarzyszyła mu kobieta w stroju pielęgniarki, jej twarz zasłaniał czarny, żałobny welon. Później przybyli również dwaj mieszkający w pensjonacie Kanadyjczycy, dobrzy przyjaciele właściciela; obaj poznali nieszczęśliwego Amerykanina przed siedmiu laty podczas szampańskiego przyjęcia wydanego z okazji otwarcia pensjonatu. Pragnęli złożyć wyrazy ubolewania i zaproponować wszelką pomoc, jakiej tylko mogliby udzielić. John St. Jacques zgodził się, proponując jednak, żeby wizyta nie trwała zbyt długo.

Człowiek, na którego spadło tak wielkie nieszczęście, siedział w kącie pogrążonego w niemal całkowitej ciemności pokoju. Zasłony w oknach były szczelnie zaciągnięte.

– To takie okropne, takie bezsensowne! – powiedział gość z Toronto do siedzącej nieruchomo w fotelu postaci. – Mam nadzieję, że jesteś wierzący, Davidzie, bo ja jestem. Wiara bardzo pomaga w takich chwilach. Twoi najbliżsi są teraz w ramionach Boga.

– Dziękuję ci.

Nagły podmuch wiatru poruszył zasłonami; przez szczelinę wpadł do pokoju promień słońca. To wystarczyło.

– Chwileczkę! – odezwał się drugi Kanadyjczyk. – Przecież… Boże, przecież to nie jest David! Dave ma…

– Bądźcie cicho! – syknął St. Jacques, stając w drzwiach pokoju.

– Johnny, przesiedziałem z Dave'em w łodzi niejedną godzinę i wiem, jak on wygląda!

– Zamknij się! – powtórzył ostrzej właściciel Pensjonatu Spokoju.

– O, mój Boże… – westchnął głęboko zastępca gubernatora.

St. Jacques wszedł między dwóch Kanadyjczyków a mężczyznę siedzącego w fotelu.

– Posłuchajcie mnie – powiedział. – Wolałbym, żebyście się tutaj nie znaleźli, ale teraz już nic nie możemy na to poradzić. Pomyślałem, że dobrze by było mieć jeszcze dwóch ludzi, którzy wszystko potwierdzą… I właśnie to zrobicie. Rozmawialiście z Davidem Webbem, pocieszaliście pogrążonego w rozpaczy Davida Webba – rozumiecie?

– Nic nie rozumiem! – zaprotestował ten z mężczyzn, który mówił o uldze, jaką przynosi wiara. – Kim, do diabła, jest ten człowiek?

– Zastępcą gubernatora – wyjaśnił St. Jacques. – Mówię wam to, żebyście zrozumieli, co…

– Masz na myśli tego palanta w galowym mundurze, który zjawił się w towarzystwie plutonu czarnych żołnierzy? – przerwał mu człowiek, który znał Davida ze wspólnych wypraw wędkarskich.

– Pełni również funkcję dowódcy garnizonu. Jest generałem…

– Ale przecież widzieliśmy, jak odjeżdża! – zaprotestował wędkarz. – Wszyscy widzieliśmy przez okno w jadalni! Byli z nim ten stary Francuz i pielęgniarka…

– Widzieliście kogoś innego. W ciemnych okularach.

– Webb…?

– Czy panowie pozwolą? – Zastępca gubernatora podniósł się z fotela. Miał na sobie źle dopasowaną do jego sylwetki marynarkę, w którą był ubrany

Bourne podczas podróży z lotniska Blackburne na Wyspę Spokoju. – Jesteście mile widzianymi gośćmi na naszej wyspie, ale w chwilach najwyższego zagrożenia musicie podporządkować się naszym decyzjom. Jeśli tego nie uczynicie, będziemy musieli zatrzymać was na jakiś czas w odosobnieniu…

– Daj spokój, Henry. To przyjaciele.

– Przyjaciele nie nazywają generałów palantami.

– Sam by pan ich tak nazywał, gdyby odebrano panu stopień porucznika – wtrącił wierzący Kanadyjczyk. – Mój przyjaciel nie miał niczego złego na myśli. Kiedy armia kanadyjska zgłosiła zapotrzebowanie na inżynierów z jego firmy, on już od dawna ganiał po polu z karabinem w ręku. Był w Ko-

rei, ale nie radził sobie najlepiej.

– Przejdźmy lepiej do rzeczy – zaproponował współtowarzysz wędkarskich wypraw Webba. – A więc rozmawialiśmy z Dave'em, tak?

– Tak jest. To wszystko, co mogę wam teraz powiedzieć.

– Wystarczy, Johnny. Wygląda na to, że Dave ma kłopoty. Możemy mu jakoś pomóc?

– Owszem, uczestnicząc w tym, co zaplanowaliśmy dla gości pensjonatu. Przyniesiono wam programy ponad godzinę temu. Nic innego nie wchodzi w rachubę.

– Lepiej wszystko dokładnie wyjaśnij – poradził mu religijny przyjaciel Webba. – Nigdy nie czytam tych świstków.

– Kierownictwo pensjonatu urządza specjalne przyjęcie, wszystko na koszt firmy, podczas którego meteorolog z wysp Leeward opowie o tym, co zdarzyło się ostatniej nocy.

– O sztormie? – zapytał wędkarz, zdegradowany porucznik, a obecnie właściciel jednej z największych firm w Kanadzie, – Sztorm to sztorm, o czym tu opowiadać?

– Na przykład o tym, skąd się biorą takie zjawiska pogodowe, dlaczego tak szybko mijają i jak się należy podczas nich zachowywać.

– Mówiąc wprost: chodzi ci o to, żeby wszyscy byli zgromadzeni w jednym miejscu?

– Dokładnie.

– Czy to pomoże Davidowi?

– Owszem, pomoże.

– W takim razie wszyscy tam będą, gwarantuję ci to.

– Bardzo się cieszę, ale skąd ta pewność?

– Rozpowszechnię jeszcze jedną ulotkę, informującą o tym, że Angus MacPherson McLeod, przewodniczący Kanadyjskiego Stowarzyszenia Inżynierów, wyznaczył nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów dla osoby, która zada najbardziej inteligentne pytanie. Co ty na to, Johnny? Bogaci uwielbiają tanim kosztem bogacić się jeszcze bardziej, to nasza najgorsza słabość.

– Wierzę ci na słowo – mruknął St. Jacques.

– Chodźmy – powiedział McLeod do swego religijnego przyjaciela z Toronto. – Pokażemy się ze łzami w oczach i opowiemy ludziom, cośmy widzieli i słyszeli, a potem, za jakąś godzinkę, zaczniemy szeptać o darmowym bankiecie i dziesięciu tysiącach dolarów. Jeżeli świeci słońce, ludzie potrafią się skoncentrować na jednym temacie przez jakieś dwie i pół minuty, a pod czas złej pogody przez nie więcej niż cztery – możesz mi wierzyć, przeprowadziłem specjalne badania… Dziś wieczorem spodziewaj się kompletu gości, Johnny. – McLeod odwrócił się i ruszył do drzwi.

– Zaczekaj, Scotty! – zawołał człowiek głębokiej wiary, ruszając zanim. – Coś ty taki w gorącej wodzie kąpany? Dwie minuty, cztery minuty, specjalne badanie… Nie wierzę w ani jedno słowo!

– Doprawdy? – Angus zatrzymał się z ręką na klamce. – Ale chyba wierzysz w dziesięć tysięcy dolarów, prawda?

– Oczywiście!

– To także wynika z moich badań… I właśnie dlatego jestem właścicielem firmy. Dobra, a teraz muszę wycisnąć z oczu kilka łez. To także jedna z umiejętności, dzięki którym jestem tym, kim jestem.

Bourne i stary Francuz siedzieli na dwóch stołkach przy oknie na poddaszu głównego budynku pensjonatu. Z miejsca, które zajmowali, roztaczał się znakomity widok na ścieżkę, która łączyła wille stojące wzdłuż wysokiego brzegu, po obu stronach kamiennych schodów prowadzących na plażę i nabrzeże. Obaj mężczyźni przypatrywali się przez silne lornetki poruszającym się w dole ludziom. Na parapecie, tuż przed Jasonem, leżał radiotelefon pracujący na zarezerwowanej wyłącznie dla pensjonatu częstotliwości.

– Jest blisko – odezwał się półgłosem Francuz.

– Co takiego? – Bourne oderwał lornetkę od oczu i odwrócił się raptownie w stronę swego towarzysza. – Gdzie? Z której strony?

– Nie możemy go zobaczyć, monsieur, ale jestem pewien, że jest gdzieś blisko.

– Co pan przez to rozumie?

– Czuję to. Jak zwierzę, które wyczuwa nadejście burzy. To coś jest głęboko w środku i nazywa się strach.

– Nie bardzo rozumiem.

– Ale ja tak. Nie dziwię się panu. Ten, który odważył się rzucić wyzwanie Szakalowi, człowiek o wielu twarzach, kameleon, zabójca znany jako Jason Bourne, nie może wiedzieć, co to strach. Tak nam w każdym razie mówiono.

Jason uśmiechnął się z goryczą.

– To kłamstwo – powiedział przyciszonym głosem. – Ten człowiek musi na co dzień obcować ze strachem, o jakim chyba nikt inny nie ma pojęcia.

– Trudno mi w to uwierzyć, monsieur…

– Musi pan. To ja jestem tym człowiekiem.

– Czy jest pan tego pewien, panie Webb? A może przybiera pan swoje drugie wcielenie właśnie po to, żeby uwolnić się od tego strachu?

David Webb wpatrywał się przez chwilę w milczeniu w twarz starego człowieka.

– A czy mam jakiś wybór? – zapytał wreszcie.

– Mógłby pan zniknąć na jakiś czas wraz z rodziną i żyć gdzieś spokojnie, w pełni bezpieczny… Pański rząd z pewnością by się o to zatroszczył.

– Znalazłby nas… Znalazłby mnie, gdziekolwiek bym się ukrył.

– Jak długo jeszcze by to panu groziło? Rok? Półtora? Na pewno mniej niż dwa lata. On jest chory. Wie o tym cały Paryż, w każdym razie mój Paryż. Biorąc pod uwagę kolosalny wysiłek, jaki włożył w zorganizowanie tej pułapki na pana, wydaje mi się, że to jego ostatnia próba. Proszę stąd wyjechać, monsieur. Proszę polecieć do żony na Basse- Terre, a potem gdzieś dalej, tysiące mil stąd. Niech Szakal wróci z pustymi rękami do Paryża i zdechnie, szarpany wściekłością. Czy to nie wystarczy?

– Nie! Natychmiast znowu ruszyłby za mną! Wszystko musi się rozstrzygnąć tutaj, teraz!

– Ja i tak już wkrótce znajdę się tam, gdzie teraz jest moja żona, więc mogę sobie pozwolić na to, żeby nie zgadzać się nawet z ludźmi takimi jak pan, monsieur le Cameleon, którym dawniej bez zastanowienia przyznałbym rację. Wydaje mi się, że może pan uciec i że pan doskonale o tym wie, ale po prostu nie chce tego zrobić. Powstrzymuje pana coś, co tkwi w pańskim wnętrzu. Nie chce pan dopuścić do siebie myśli o takim rozwiązaniu, choć nie

przyniosłoby ono panu żadnej ujmy. Nie powstrzymuje pana nawet świadomość tego, że pańska rodzina jest teraz bezpieczna, ale może zginąć wielu niewinnych ludzi. Pan po prostu musi udowodnić swoją wyższość…

– Chyba wystarczy tego psychoanalitycznego bełkotu – przerwał mu Bourne, unosząc do oczu lornetkę i uważnym spojrzeniem lustrując teren.

– A więc o to chodzi, prawda? – zapytał Francuz, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. – Zbyt dobrze pana wyszkolili, zbyt głęboko zaszczepili osobowość człowieka, którym miał pan się stać. To rozgrywka Jasona Bourne'a z Szakalem, w której za wszelką cenę musi wygrać Bourne… Dwa starzejące się lwy przepełnione nienawiścią sfabrykowaną przez strategów nie mających najmniejszego pojęcia o konsekwencjach, jakie to za sobą pociągnie. Ilu ludzi zginęło tylko dlatego, że znaleźli się na skrzyżowaniu waszych dróg? Ile niewinnych kobiet i mężczyzn…

– Stul pysk! – ryknął Jason, zaciskając rozpaczliwie oczy, by nie dopuścić do siebie chaotycznych obrazów z Paryża, Hongkongu, Makau, a także tych najświeższych, z Manassas. Tyle krwi!

Nagle drzwi otworzyły się i na poddasze wpadł zadyszany sędzia Brendan Prefontaine.

– Jest już tutaj! – wysapał. – Jeden z patroli St. Jacques'a, trzech ludzi, przestał odpowiadać na wezwania… St. Jacques wysłał człowieka, żeby sprawdził, co się stało. Właśnie wrócił… Wszyscy nie żyją. Każdy dostał kulę w gardło.

– Szakal! – wykrzyknął Francuz. – To jego wizytówka. Zaanonsował swoje przybycie!

Загрузка...