Przez pół godziny nikt Mocka nie wyprosił z pokoju widzeń, a zatem było wielce prawdopodobne, że Schmoll wystraszył się groźby, choć była nierealna, i postanowił całą sprawę zreferować szefowi. Było też bardzo możliwe, że bał się narazić wysokiemu funkcjonariuszowi kripo, było nie było – starszemu rangą oficerowi.
Mock spacerował po pokoju i w końcu tak go zirytował plakat, na którym kostucha siedząca na nieprzyjacielskim samolocie z góry raziła bombą oświetlony dom, że wyszedł z baraku.
Furman, który go tu przywiózł, znudził się czekaniem, przyciągnął furmankę blisko bramy, wyprzągł konia i pozwolił mu wyjadać obrok z worka.
Mock doskonale widział zielony plusz zasłon spowijających ciało dziewczyny. Mijały minuty, dopalały się kolejne papierosy, woźnica drzemał na koźle, obudzone wiosennym słońcem muchy zlatywały się do ciała dziewczyny, a katiusze znaczyły niebo swoimi ogonami. W oddali, mniej więcej nad Prezydium Policji przy miejskiej fosie, wykwitła ogromna kita czarnego dymu.
Ciekawe, w co trafili, zastanowił się Mock i wpadł na osobliwy pomysł: dlaczego jeszcze nikt nie zorganizował zakładów – co zostanie najpierw zniszczone, a co później, która kobieta zostanie najpierw zgwałcona, a która później, czy Breslau padnie w marcu czy w kwietniu?
Nagle do Mocka podszedł mężczyzna w szarym garniturze, ten sam, którego kapitan zauważył podczas rozmowy ze Schmollem. Około czterdziestki, gładko ogolony, krawat źle dobrany, rejestrował Mock, garnitur z dobrej wełny, ani strażnik, ani więzień, zatem kto?
– Profesor filozofii Rudolf Brendel – powiedział cicho mężczyzna, jakby czytał w myślach Mocka.
– Niech pan wejdzie z powrotem do baraku, wyprosi stamtąd strażnika, uchyli okno na dziedziniec i stanie obok. Jestem przyjacielem hrabiny Gertrudy von Mogmitz.
– Wreszcie – szepnął do siebie Mock – wreszcie ktoś, kto być może zidentyfikuje zmarłą, zanim zlecą się do niej wszystkie muchy z Breslau.
Zrobił tak, jak mu polecił dziwny rozmówca, i po chwili strażnik obdarzony przez Mocka papierosem ćmił go spokojnie w drewnianej wygódce za barakiem, a sam Mock stał w pokoju widzeń przy ledwo uchylonym oknie i uważnie słuchał tego, co mówił mu profesor filozofii Rudolf Brendel, który wlazł między rabaty okalające barak.
– Słyszałem od Schmolla, że chce pan się widzieć z hrabiną. To niemożliwe. Może pan się widzieć tylko ze mną.
– Nie chcę rozmawiać z panem, lecz z hrabiną. Dlaczego miałbym rozmawiać z panem? Ona jest Mojżeszem, a pan Aaronem? – Mock czuł się osobliwie, kierując pytania do ściany.
– Jestem jej przyjacielem – zza okna dobiegła szybka odpowiedź. – I jedynym człowiekiem, który jest łącznikiem pomiędzy nią a światem zewnętrznym. A pan kim jest, kapitanie, i czego pan chce od hrabiny?
Mock, zanim odpowiedział, zamyślił się głęboko. Trwało to dłuższą chwilę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że rozmawia z szaleńcem. Po co mu ta rozmowa?
Co jest tak ważne, aby tracić cennego papierosa na rzecz strażnika z pokoju widzeń – czerwonogębego prostaka(sądząc po wymowie – z Zagłębia Ruhry), który trzyma teraz ostatniego z zapasu astorów między kciukiem a palcem wskazującymi dmucha w kiblu niczym parowóz?
Identyfikacja, pomyślał, chcę ją zidentyfikować lub oddać do bezimiennej mogiły.
Nie chcę więcej widzieć jej rozerwanych ust, zaschniętej krwi na łonie i ścięgien wystających z odciętego przegubu. Rozmawiam z tym wariatem, bo jest to jedyna osoba, która w ogóle chce rozmawiać ze mną w tej sprawie.
– Identyfikacja zwłok – powiedział Mock. – Oto, co mnie tutaj sprowadza.
– Co ma z tym wspólnego hrabina?
– Zwłoki znalazłem w jej mieszkaniu na Viktoriastrasse – uprościł znacznie Mock.
– Mężczyzna? Kobieta? W jakim wieku? – zza okna dobiegły szybkie pytania.
– Młoda kobieta, około dwudziestu lat.
Zapadła cisza.
Żadnej reakcji Brendla.
Mock wychylił głowę przez okienko. Nikt nie stał już wśród krzewów i rabatek. Mock drgnął. Ktoś dotknął jego ramienia. Profesor Brendel był w pokoju widzeń i patrzył na niego przerażonym wzrokiem. Jego twarz pokrywały chorobliwe wypieki.
– Może mi ją pan pokazać? – zapytał Brendel.