BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
SZÓSTA RANO

Przez podłogę mieszkania Mocków na Zwingerplatz przebiegł krótki dreszcz. Była to delikatna wibracja, wywołana charakterystycznymi detonacjami pocisków miotanych z Schweidnitzer Vorstadt przez nebelwerfery w kierunku południa, skąd azjatyckie hordy wciskały się do twierdzy Breslau.

Eberhard Mock postawił stopę na podłodze i poczuł tę wibrację. Zinterpretował ją jako jeden z ostatnich spazmów ginącego miasta. Przez chwilę kiwał się na łóżku w tył i przód, wbijając wzrok w gmach Teatru Miejskiego, widoczny za szarym prostokątem okna.

Niebo nad teatrem przecinane było nieustannie smugami katiusz i salwami haubic z dalekiej Grabschener Strasse.

Podniósł się ciężko i suwając niezgrabnie kapciami po zakurzonej podłodze, ruszył do łazienki.

Tam, opierając się obiema rękami o ścianę, stał nad muszlą i bez użycia dłoni uwalniał organizm od płynnych toksyn, które zgromadziły się w nim w ciągu nocy.

Jak zwykle z niechęcią i smutkiem wsłuchiwał Si w rzadkie pluski i starcze ciurkania i jak zwykle z nostalgią wspominał noc, kiedy przed czterdziestu laty wraz z innymi studentami stał na Werderbrucke i wysokim, rzęsistym strumieniem oddawał Odrze nadmiar piwa, jakie wpompował w siebie z okazji zdanego egzaminu z historii starożytnej.

Moja młodość przepadła, myślał, podciągając kalesony, i umarła wraz profesorem Cichoriusem, który bardzo wnikliwie pytał mnie wtedy o marsz Dziesięciu Tysięcy pod wodzą Ksenofonta, umarła wraz ze zgliszczami knajpy Kundla, gdzie piliśmy po egzaminie, wraz z moją drogą żoną Sophie, która gdzieś wędruje – od łóżka do łóżka, a nawet wraz z moją twarzą, którą osmaliła płonąca papa podczas jednego z ciężkich bombardowań Hamburga pół roku temu.

Zdjął z twarzy aksamitną czarną maskę i przyjrzał się swojemu obliczu w lustrze przeciętym przez półkoliste pęknięcie, jakie pojawiło się na nim po wczorajszym wybuchu na defiladowym Schlossplatz.

Bacznie zlustrował powierzchnię szkła.

Drżało w regularnych interwałach.

Przez szum wody usłyszał trzy wybuchy w oddali.

Przesunął palcami po biało – czerwonych bliznach, które charakteryzowały się niezwykłą regularnością: ich linie wychodziły z miejsca, gdzie szpakowaty sztywny zarost brody zmieniał się w całkiem siwą linię wąsów, jak wachlarz obejmowały policzki, by zbiec się znów przy nasadzie nosa, wypaliwszy po drodze brwi i rzęsy przy wyłupiastych oczach.

Spojrzał na oczy, których barwa stawała się coraz bardziej wodnista i nieokreślona, i na siwe włosy, które oplatały głowę falującą, lecz coraz rzadszą siatką.

Kolejne trzy wybuchy. Bardzo bliskie.

W otwartych drzwiach ujrzał swoją żonę Karen.

Spodziewał się, że w jej oczach po raz tysięczny dojrzy radość, jaką dzisiaj rano objawiła na wieść, że jej Ebi wybronił ją przed obowiązkiem pracy przy budowaniu barykad i rozbiórce domów.

Ujrzał jednak zupełnie coś innego. Cień obrzydzenia. Rzadko widywała go bez maski.

– Ktoś wali w drzwi, Ebbo – powiedziała Karen.

W chwili zdenerwowania niebyła w stanie ukryć skandynawskiego akcentu.

Białka jej małych oczu były prawie niewidoczne.

Pomarszczone oczodoły wypełnione były wielkimi źrenicami i niebieskimi niegdyś tęczówkami.

– Boję się spojrzeć przez wizjer, Ebbo. Może to Ruscy.

– Nie, to nie Ruscy.

Nie mieszkamy przecież na linii frontu.

– Włożył maskę, szlafmycę i owinął się szlafrokiem jak zbroją.

Podszedł do drzwi, zabierając po drodze walthera w kaburze, który zawsze wisiał w przedpokoju.

Kiedy przyłożył oko do wizjera, drzwiami wstrząsnęły kolejne uderzenia.

Otworzył drzwi i powiedział do Karen: – Nie bój się, ten człowiek cię nie zgwałci.

W odróżnieniu od Russów nie siada na wszystko, co się rusza.

– Zobaczył łzy pojawiające się w oczach Karen i krzyknął, kiedy już uciekała do zwolnionej przez niego łazienki.

– Naprawdę nie chciałem cię teraz urazić!

– Teraz?

Powiedziałeś: teraz? – zapytał stary mężczyzna stojący na progu.

Był ubrany w wytarty kolejarski szyneli czapkę ze złamanym daszkiem.

Czuć było od niego alkohol.

– Tymnie, gnoju jeden, dwadzieścia lat temu obraziłeś, kiedy zaniechałeś śledztwa w sprawie śmierci mojego Erwina!

– Bądź dokładny, jeszcze nie minęło dwadzieścia lat – mruknął Eberhard Mock, wpuszczając do mieszkania swojego starszego brata Franza.

Загрузка...