BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
KWADRANS NA DZIEWIĄTĄ RANO

Jeden z chłopców Springsa szedł przodem i oświetlał drogę latarką.

W podziemne korytarze weszli przy parowozowni i po dziesięciu minutach marszu – najpierw przez szereg niewielkich hal fabrycznych, a potem długim, prostym tunelem, oświetlonym brudnożółtymi żarówkami oplecionymi kagańcami drutu – dotarli do potężnych drzwi.

Ich przewodnik nacisnął dzwonek, rozsunęła się zasuwa i w betonie drzwi pojawiło się za zakratowanym okienkiem nieufne oko wartownika. Oko stało się bardziej ufne pod wpływem stałej przepustki. Druk z podpisem nowego komendanta twierdzy Niehoffa otwierał wejście do podziemnego świata Breslau.

Był mroczny i pełen kurzu, wzbijanego butami żołnierzy i kołami motocykli, które jeździły szerokimi tunelami i znikały w bocznych ulicach podziemia. Przewodnik od Springsa chłonął to wszystko z najwyższą ciekawością poszukiwacza przygód, lecz wkrótce zwyciężyła obowiązkowość żołnierza Volkssturmu i chłopak, poprawiając przestarzałe włoskie caracano, wrócił do swych naziemnych obowiązków.

Wartownik zostawił ich samych, by po chwili zjawić się w towarzystwie nieogolonego porucznika Wehrmachtu w przysypanym tynkiem mundurze, obok niego dreptał gruby adiutant z lampą naftową.

– Nazwisko? – porucznik był nieufny, podobnie jak przed chwilą jego podwładny.

– Kapitan Eberhard Mock – usłyszał w odpowiedzi i zobaczył legitymację policyjną. – A to mój brat Franz Mock.

Porucznik kazał adiutantowi wysoko podnieść lampę. Przez długą chwilę lustrował elegancki strój Eberharda: wypastowane lakierki, nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur z granatowej wełny przetykanej srebrnymi prążkami, białą koszulę i krawat koloru wina, któremu towarzyszyła trójkątna chustka tejże barwy, zatknięta w kieszonce.

Spod kapelusza patrzyły na niego wyłupiaste oczy, które były jedynymi żywymi punktami w wypalonych martwych fałach skóry.

– Porucznik Georg Lehnert – przedstawił się oficer. – Czytałem o panu, panie kapitanie. Te blizny to straszne pamiątki po pańskim bohaterskim wyczynie w Dreźnie, czy tak?

– Niezupełnie. Poparzyła mnie papa podczas bombardowania Hamburga – odpowiedział zmęczonym głosem Eberhard.

Tylko w tym tygodniu kilkunastu jego rozmówców zwróciło uwagę na poparzenia. A bywało ich więcej.

– Natomiast zdarzenie, o którym pan mówi, rzeczywiście nastąpiło przed miesiącem podczas bombardowania Drezna.

– Dlaczego jest pan bez munduru, kapitanie? – zapytał wprost Lehnert, którego mocno irytowała diamentowa szpilka w krawacie Mocka.

– Pozwoli mi pan przejść, poruczniku, czy będzie mnie pan jeszcze pytał o moją sztuczną szczękę? – Mock wyjął papierośnicę i z uśmiechem poczęstował Lehnerta.

– Mam do spełnienia ważną misję na Viktoriastrasse. Zostawiłem tam coś bardzo ważnego, co w żadnym wypadku nie może wpaść w ręce wroga. Jestem oficerem policji.

– Ponieważ ma pan ważną przepustkę, może pan poruszać się swobodnie po obszarze będącym pod moim dowództwem – Lehnert udał, że nie dostrzega pojednawczego gestu Mocka, i nie wziął papierosa.

– Muszę jednak pana ostrzec, że niektóre korytarze prowadzące do piwnic po drugiej stronie frontu zostały przez nas zasypane, inne – zabetonowane, a jeszcze inne – zaminowane.

O ile pamiętam, przejście na Viktoriastrasse jest obsadzone przez pluton spadochroniarzy z 26. pułku, uzbrojonych w sturmgewehry. Proszę ustalić z nimi hasło, żeby pana nie zabili podczas powrotu.

– Jak tam dojść, panie poruczniku? – to pytanie zadał Franz. Mrużył oczy od kurzu, a na języku czuł kamienny smak cementu. Gdzieś niedaleko obracało się z hukiem wrzeciono betoniarki.

– Podziemne korytarze są dokładnie pod ulicami. – W Lehnercie większą podejrzliwość niż elegancja Eberharda wzbudzało niechlujstwo Franza. – Zna pan Wrocław, trafi pan wszędzie – wskazał głową na tabliczkę z napisem „Sadowastr.”, umocowaną na środku ściany korytarza. – Takie tablice są wszędzie. Gorzej będzie z trafieniem do właściwej piwnicy. Ale na razie podziemne miasto jest całkowicie w naszym władaniu. Wszędzie są nasi ludzie. Oni panom wskażą drogę do właściwej piwnicy.

Nad nimi zadudniło i mężczyźni na podziemnej ulicy odnieśli wrażenie, że zatrząsł się sufit. Eberhard zaciągnął się mocno papierosem i sam już nie wiedział, czy wciąga do płuc tytoniowy dym, czy też cementowy pył. Ze zgrozą zauważył, że warstwa takiego pyłu pokrywa jego garnitur. Przejechał dłonią po materiale i z wściekłością stwierdził, że wtarł kurz w strukturę wełny.

– Pozwoli pan zauważyć, kapitanie – uśmiechnął się kwaśno Lehnert – że pana strój nie jest najodpowiedniejszy do poruszania się po podziemiach Breslau.

Dlatego zapytałem o mundur.

Eberhard pojrzał na swój zakurzony garnitur i noski butów od Andritschkego, które przed sekundą straciły swój blask. Nie wiadomo dlaczego przypomniał sobie lata gimnazjalne i słowa nauczyciela gimnastyki, byłego atlety Dietera Czypionki. Kiedy po lekcji chłopcy rzucali się na siebie, aby wyrównać sportowe rachunki, Czypionka, sam nienagannie ubrany, z wąsami pachnącymi pomadą, wchodził do szatni cuchnącej gumą i smrodem hormonów, rozdzielał walczących chłopców i – nawet się nie krzywiąc – mawiał: – Panowie, dżentelmen nawet w tym smrodzie powinien pozostać dżentelmenem”.

Eberhard powtórzył Lehnertowi słowa Czypionki, zamieniając słowo „panowie” na „panie Poruczniku”, a „smród” na „piekło”.

Zły z powodu zabrudzonego garnituru, nawet nie zauważył, że do grona dżentelmenów zaliczył jedynie siebie.

Franz, wyraźnie poirytowany próżną – według niego – gadaniną, nawet tego nie zauważył, a porucznik Lehnert skrzywił się tylko i powiedział coś szybko wartownikowi, czego obaj bracia nie dosłyszeli z powodu ostrzegawczych okrzyków sanitariuszy, którzy nieśli kogoś na noszach.

Wartownik zazgrzytał wielkim kołem, odcinając wejście, przez które się tutaj przedostali.

Lehnert wskazał na stojący kilka kroków od nich motocykl zündapp z bocznym wózkiem:

– Mogę panu pożyczyć mój motor, kapitanie. – Lehnert konsekwentnie używał stopnia wojskowego, nie policyjnego. – Szybciej pan dojedzie.

– Dziękuję, panie poruczniku. – Mockowi nie dawało spokoju słowo „dżentelmen” i postać Czypionki.

Zobaczył swojego nauczyciela gimnastyki: jego sterczące wąsy, łysą głowę, zmiażdżone małżowiny uszne i maniery angielskiego lorda. Powiedział w zamyśleniu: – Profesor Czypionka rzekłby: „Przepraszam za swoją arogancję”.

– Nie rozumiem, kto by to powiedział?

– Ktoś nie z tego świata. – Mock usiadł na kanapie motocykla, przekręcił kluczyk na baku i kopnięciem uruchomił silnik. – Ktoś ze świata zmarłych. Z Pól Elizejskich. Wie pan, dlaczego zawsze poza domem chodzę w garniturze? Po prostu okazuję cześć temu miastu. Tak jak do obiadu zawsze siadam w krawacie, okazując cześć Temu, który mi daje pożywienie. Głupi nawyk. Tutaj powinno się chodzić w zwierzęcych skórach i z maczugami.

Franz z trudem wgramolił się do wózka i podziękował Lehnertowi, zdejmując na chwilę kolejarską czapkę z kanciastej głowy.

Porucznik nie zauważył tego. Myślał o starym elegancie, który zawsze okazywał szacunek miastu Breslau, niezależnie od tego, w jakiej formie ono istnieje, niezależnie od tego, kto nim włada, nieważne, w jakiej będzie ono postaci: prawdziwej, podziemnej czy urojonej. Myślał również o swojej córce, która kilka tygodni temu w niedalekim Ohlau stała się zdobyczą wojenną ludzi z mongolską fałdą na czole. Miała tyle samo lat, ile dziewczyna uratowana w Dreźnie przez kapitana Mocka.

Загрузка...