BRESLAU, CZWARTEK 5 KWIETNIA 1945 ROKU,
PÓŁNOC

Mock leżał na łóżku w sypialni i usiłował zasnąć. Mimo obezwładniającego zmęczenia wciąż mu się to nie udawało. Dobrze znał przyczyny swej bezsenności: w jego ciele odzywały się jakieś nieznane i utajone dotąd bóle, a rak strachu o Karen rozrastał się i każdego dnia obejmował kolejne części mózgu. Nikt jej nigdzie nie widział.

Każdy kręcił głową, przypatrując się fotografii, na której uśmiechnięta kobieta w letniej sukience stała na tarasie domku japońskiego w Scheitnig – Park i unosiła kciukiem łańcuszek, prezentując do obiektywu piękny wisiorek: kręcili głowami sanitariusze, członkowie komand podpalających domy i żołnierze pilnujący lotniska w Gandau, nie widzieli jej młodzi volkssturmowcy ani nawet cudzoziemscy robotnicy, przemierzający codziennie pozostałości dawnego wielkiego Breslau. W żadnym bunkrze i w żadnym schronienie było nikogo, kto by widział tę kobietę o szczęśliwym promiennym uśmiechu, spotęgowanym złotym łańcuszkiem i porcją niedzielnych lodów u Andersa.

Żaden z tych ludzi nie widział również służącej Mocków, Marty Goczoll, lecz tutaj niektóre głosy przynosiły Mockowi nadzieję. Zawsze następował jednak bolesny zawód, czemu zresztą kapitan wcale się nie dziwił – w końcu nie dysponował fotografią Marty, a jego ustnemu opisowi mogły odpowiadać tysiące kobiet. Minęły już prawie dwa tygodnie od czasu, kiedy naładował się do niej nienawiścią, a potem eksplodował trucizną w przedpokoju ich wspólnego mieszkania.

Wróci, wróci, no bo gdzie pójdzie? – mówił codziennie do siebie i coraz mniej w to wierzył. Nigdy już nie wróci – podpowiadał mu zły bożek wyrzutów sumienia i uruchamiał w jego organizmie łańcuchy bólu. Zaczynało się zwykle od rany postrzałowej, która promieniowała na całe piersi. Ból przeszywał mięśnie piersiowe i sięgał do oskrzeli. Potem dławił żołądek i pęcherz, by w końcu szarpnąć prostatą.

Mock ledwie oddychał i starał się rozsądnie i logicznie myśleć o swojej rychłej śmierci. To eschatologiczne rozpamiętywanie obracało się wokół jednej myśli Konfucjusza, było nieustanną interpretacją jego zdania: „Cóż takiego możemy wiedzieć o śmierci, jeśli życia dobrze nie znamy?” Kiedy próbował rozłożyć na czynniki pierwsze pojęcie „życie”, usłyszał gwałtowne walenie w drzwi.

Wstał i ledwo do nich doszedł. Przez wizjer ujrzał małego chłopca w kaszkiecie na głowie. Nie znał go.

Otworzył drzwi z trzaskiem.

– Artur przysłał mnie do pana – wysapał chłopak. – On sam musi być na posterunku. Idziemy! Szybko! W szkole!

Mock zapomniał o bezsenności, o Karen i poczuł, że rozpala się jego nienawiść do Gnerlicha. Jak życiodajna energia wypełniła ciało Mocka i szybko zagasiła ogniska bólu. Wbiegł do swojego pokoju, wcisnął się w spodnie i w starą koszulę. Na plecy narzucił ciepłą kurtkę, której zwykle używał podczas górskich wycieczek, a na głowę stary kapelusz. Wbił się szybko w buty, a na udzie poczuł pewne, ciężkie dotknięcie walthera. Zbiegł wraz z chłopcem ze schodów z wdziękiem słonia i o nic nie pytał swojego przewodnika.

Загрузка...