WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,
JEDENASTA PRZED POŁUDNIEM

Kapitan Wacław Baniak, pomimo uzyskania obietnicy poufności, długo nie mógł się zdecydować na wyjawienie szczegółów sprawy. Kiedy otwierał usta, aby o wszystkim powiedzieć swojemu rozmówcy, w otwór gębowy kapitana wdzierało się powietrze i wysuszało gardło oraz język pokryty szarym nalotem.

Tak się potęgowało dodatkowo uczucie gryzącego kaca, które kapitan chwilowo wytłumił setką wódki i płuckami na kwaśno.

Baniak uświadomił sobie nagle, że im prędzej powie wszystko Manfredowi Hartnerowi, tym szybciej pozbędzie się go ze swojego gabinetu i wychyli pół szklanki wódki, by zapomnieć o kacu na kolejną godzinę.

– Koło przystani przy politechnice – spojrzał do teczki od Fridmana i szybko relacjonował jej zawartość – na dnie znaleziono małą łódź podwodną. Były w niej zwłoki kobiety. W momencie śmierci między trzydziestką a czterdziestką. Zwłoki zidentyfikowano. Dzięki zębom. To znana antyfaszystka Gertruda von Mogmitz, której mąż był zamieszany w zamach na Hitlera. W bratnim NRD są ulice Mogmitzów. Bez tego cholernego „von”. List znaleziono w szczelnie zamkniętej raportówce. To wszystko. A tera powiedzcie, co tam jeszcze jest oprócz tych bredni „Błogosławieni tacy, a tacy.”

Manfred Hartner znów pomyślał o swoim ojcu. Widział teraz, jak Leo Hartner siedzi przy reprezentacyjnej Schenkendorfstrasse, w swoim zielonym gabinecie, w którym półki biblioteczne uginały się pod ciężarem arabskich i perskich rękopisów. To była przepiękna willa, myślał Hartner, godna dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej. Teraz jest w niej przedszkole, a starodruki posłużyły jako opał. Tak, przypominał sobie, często siedział mój ojciec w gabinecie nad szachami – sam lub ze swoim najlepszym przyjacielem, wysokim funkcjonariuszem policji, z którym nigdy nie przeszedł na „ty”.

Ten policjant nazywał się Eberhard Mock i mieszkał obecnie – jak twierdził Kurt Smolorz, znajomy autochton, który powrócił z wyrębu tajgi – albo w NRD, albo w Ameryce. Hartner widział teraz to nazwisko na kartce zapisanej przez kobietę zamkniętą w grobowcu unieruchomionym na dnie rzeki. Widział też poważną twarz ojca, który mówi – tak jak wtedy, gdy syn informował go o decyzji pójścia na ochotnika na front afrykański: „Drogi Manfredzie, wszystko jest w zakresie twoich możliwości.

Możesz niszczyć lub powoływać do życia. Jaki jest twój wybór?”

– Jest tu jeszcze jedna ważna rzecz – powiedział wolno Hartner, rozgniatając papierosa górnik w popielniczce i przyglądając się, jak wychodzi z niego kawałek patyka i rozrywa szarą bibułkę.

– Tutaj ta kobieta pisze, kto ją zabił. Podaje nazwisko.

– Jakie to nazwisko? – Baniak podskoczył i spojrzał na kartkę. – Co to za pismo? Nie znacie normalnych liter?

– Tak nas uczyli. To pismo gotyckie. Tu jest napisane „Ekkehard Mark”.

– Jak? Zapiszcie mi to! Hartner zaczernił przepięknym gotykiem kartę, którą Baniak natychmiast włożył do teczki.

– No to dobrze się spisaliście, doktorku. – Kapitan schylił się i wyjął z biurka butelkę wódki i dwie szklanki. Naklejka z napisem „Czysta” przekrzywiła się romboidalnie na butelce, a szklanki były pomazane.

– Macie teraz milczeć! – Nalał do szklanek. – A tak w moich stronach potwierdza się ustalenia. No to siup!

Manfred Partner skrzywił się, przełykając ciepłą wódkę. To rozbawiło podpitego Baniaka.

– Jesteście dobry chłop – powiedział, błyskając przekrwionym okiem. – Tylko zmieńcie to szwabskie imię!

Загрузка...