BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
PIĄTA PO POŁUDNIU

Profesor Brendel opierał się dalej o budkę strażniczą. Twarz miał prawie tak szarą jak ubranie. Oddychał szybko i gwałtownie.

– Kto to jest? – zapytał spokojnie Mock.

– Panna Berta Flogner, siostrzenica hrabiny, sierota – Brendel w końcu zaczerpnął tchu.

– Ukochana przez nią jak prawdziwa córka, której Bóg jej odmówił w swej nieodgadnionej mądrości.

Mock odetchnął. Zmarła została zidentyfikowana. Teraz już czas do domu, do żony, do żeberek pływających w sosie pomidorowym, do cudownego aromatu astorów, które były produkowane w Berlinie i kosztowały w związku z tym krocie na czarnym rynku. Teraz tylko zrzucić to bezwładne ciało w pył placu apelowego i odjechać stąd na Zwingerplatz, a tam wypić kilka kieliszków gdańskiego goldwassera i odwiedzić w piwnicy małych przyjaciół.

Nieważne, kim jest ten wariat w szarym garniturze i co tu robi, nieważne, kim jest tajemnicza hrabina, którą Schmoll określił jako „osobę nadzwyczaj niebezpieczną”, ważne jest tylko to, że pannę Bertę Flogner zgwałcili i zabili Ruscy, oraz to, że została zidentyfikowana.

Mock zostawił płaczącego pod ścianą profesora Brendla (ruszył wzdłuż baraku z czerwonym krzyżem. Chciał wejść na plac apelowy, by udać się do wartowni, lecz wewnętrzna brama, odcinająca baraki więźniów od baraku komendanta, była zamknięta.

Strażnik nie kwapił się wcale z otwieraniem i patrzył gdzieś ponad głową Mocka.

Dobiegły go tylko krótkie, urywane słowa:

– Chciał się pan ze mną widzieć, kapitanie Mock. Czym mogę panu służyć? Obergruppenführer SS Hans Gnerlich do usług. Pan nie musi się przedstawiać.

Mężczyzna wypowiadający te słowa był potężnie zbudowany. Czarny mundur SS leżał na nim jak na manekinie. Wysunięta szczęka ocieniona była smugą mocnego zarostu. Małe, głęboko osadzone oczy błyszczały pod szpakowatą strzechą włosów wymykających się spod czapki. Szpicruta wyginała się na błyszczącej cholewie oficerek. Owczarek niemiecki warował grzecznie u stóp pana.

Obok swego szefa stał porucznik Schmoll, wbijał wzrok w swoje buty i był równie grzeczny jak pies komendanta.

– To zaszczyt, że pan sam się pofatygował. Chciałem zidentyfikować ciało młodej dziewczyny, panie komendancie. – Mock poczuł zniechęcenie na myśl, że musi już po raz trzeci opowiadać wypadki dzisiejszego dnia.

– Znalazłem ją zgwałconą w mieszkaniu na Viktoriastrasse. Żyła jeszcze godzinę.

– To ciekawe, co pan mówi, Hauptsturmführer – powiedział Gnerlich. – Ale pozwolę sobie zauważyć, że Viktoriastrasse znajduje się bodaj od soboty w rękach rosyjskich. Jak pan tam się dostał? Czyżby nowy komendant twierdzy wydał stałą przepustkę oficerowi zawieszonemu w obowiązkach?

– Jestem rosyjskim szpiegiem – odparł Mock.

Gnerlich roześmiał się głośno. Jego pies i adiutant poruszyli się niespokojnie.

– Świetny dowcip, Hauptsturmführer! Przedni żart! – wykrzyknął Gnerlich i dodał jadowitym tonem: – Rozumiem, że wyżsi oficerowie SS i policji czasami zaplączą się za linię wroga, ale proszę mi jeszcze powiedzieć, czemu zawdzięczam pańską wizytę?

– Nazwiska właścicieli mieszkania sprawdziłem na liście lokatorów. Rüdiger i Gertruda von Mogmitz. Jak każdy mieszkaniec Breslau, znam losy generała von Mogmitz i jego małżonki. Wiem, co się stało z generałem i z jego żoną po zamachu na Führera. Nie byłem jednak dobrze poinformowany. Wiedziałem, że hrabina von Mogmitz przebywa w jakimś obozie w Breslau, ale nie wiedziałem, że na Bergstrasse. O tym dowiedziałem się dzisiaj całkiem przypadkowo od pewnego oficera, który był świadkiem śmierci jej siostrzenicy.

– Skąd pan wie, że zgwałcona to jej siostrzenica?

– Powiedział mi to ten oto pan – Mock wskazał głową na Brendla, który wynurzył się spośród krzewów okalających barak medyczny.

– Jak się dowiedziałem, jest on przyjacielem hrabiny.

– Szmaty, nie hrabiny! – wrzasnął Gnerlich. – Ostatniej szmaty, bo jak inaczej można nazwać zdrajczynię ojczyzny? Od pana słyszę tylko te przeklęte tytuły! Generał, hrabia, hrabina. Nie wie pan, że ten podły zdrajca został przed rozstrzelaniem zdegradowany do stopnia szeregowca, a ta wściekła suka była angielskim szpiegiem, ostatnim wycieruchem w sypialniach lordów? Mówmy zatem o szeregowcu von Mogmitz i kurwie von Mogmitz.

– Milcz, chamie! – Brendel miał równie mocny głos jak Gnerlich. – I nie waż się powiedzieć złego słowa o pani hrabinie, famulusie, marny kamerdynerze! Czemu nie szczekałeś kiedyś tak zajadle, ty świnio? Co, nie wiedział Pan? – zwrócił się do Mocka. – Ten cham był kamerdynerem von Mogmitzów w ich majątku w Kanthen. Nie raz i nie dwa podawałeś mi, kmiocie, konfitury i leguminę. Kłaniałeś się w pas i krzywiłeś się w uśmiechu.

– Dziwi pana jego zachowanie, kapitanie Mock? – Gnerlich roześmiał się drwiąco. – Mnie nie dziwi, bo go już długo znam. To wariat, ale wariat, którego nie mogę oddać do eutanazji ani nawet obić po pysku szpicrutą. Muszę go tolerować, kapitanie Mock, dopóki ogranicza się do słów. A dlaczego? Przedstawił się panu jako Rudolf Brendel, profesor filozofii, prawda? Dlaczego nie powiedział po prostu „profesor Brendel”? Bo mógłby go pan pomylić z jego ojcem, Rudolfem Brendlem starszym, profesorem fizyki i inżynierem, twórcą nowego pocisku przeciwpancernego z utwardzanym rdzeniem uranowym. Muszę go znosić, kiedy tu się kręci, kiedy mnie obraża. Czekam na jeden tylko jego wrogi gest dłonią, na próbę ataku. Wtedy go zabiję. Bo ja tu rządzę. A on jedynie może przebywać za tą bramą, w baraku sanitarnym. Nie ma prawa wstępu na teren obozu, tam ja rządzę.

Pokazać panu, jak rządzę?

– Wiem, że pan tu rządzi – powiedział Mock zmęczonym tonem.

– Pan profesor Brendel junior zidentyfikował zwłoki. Ja swoje zadanie spełniłem. Proszę mi pozwolić opuścić pańskie królestwo, komendancie.

Gnerlich nie słuchał Mocka. Dał znak porucznikowi Schmollowi, a ten pobiegł w stronę bramy prowadzącej do obozu. Gnerlich uderzał nerwowo szpicrutą o ziemię, pies zatańczył wokół swojego pana i przysiadł nerwowo obok lśniących oficerek.

Włochaty ogon wzbijał obłoczki kurzu.

Gnerlich uśmiechał się szeroko do Mocka, uśmiechał się do Brendla, uśmiechał się również do czterech żołnierzy i swojego adiutanta, którzy ciągnęli po piaszczystym podwórzu wyrywającą się i krzyczącą kobietę w brudnej sukience, uśmiechał się do krępej strażniczki, która kopniakiem przepchnęła więźniarkę przez bramę, uśmiechnął się nawet do psa, gdy ten rzucił się więźniarce do gardła.

– Oto pani hrabina. – Gnerlich oddał Schmollowi psa i swoją czapkę.

Jego długie szpakowate włosy zjeżyły się na ciemieniu.

– Powiedziałeś, Mock, że albo z nią pogadasz, albo zostawisz nam trupa w sadzawce, co? Gadaj zatem! Tylko nie wiem, czy ona coś ci powie.

Mówiąc to, wymierzył kobiecie cios nogą w brzuch. Hrabina zwinęła się na ziemi, chwytając się za podbrzusze. Zlepione włosy całkiem zasłoniły jej twarz. Gnerlich świsnął szpicrutą.

Mock nie zauważył, gdzie trafił.

Brendel ruszył na Gnerlicha z wściekłym wrzaskiem.

– Nie rób tego – jęknęła kobieta i odgarnęła włosy z czoła. – Rudi, błagam, niech pan tego nie robi! On tylko na to czeka, żeby pana zabić.

Brendel zatrzymał się, opadł na kolana i zacisnął pięści. Żołnierze skierowali w jego stronę swoje mauzery. Brendel łkał całą piersią. Gnerlich spojrzał na Mocka i uśmiechnął się.

– Widzisz, kto tu rządzi, Mock? – powiedział i naskoczył na leżącą kobietę obiema nogami.

Obcasy oficerek zadudniły po jej żebrach. Gnerlich potknął się i omal nie przewrócił. Dla utrzymania równowagi podparł się dłonią. Wolno zacisnął pięść.

W jego rękawiczce znalazła się garść piasku. Pochylił się nad hrabiną von Mogmitz i podniósł ją za włosy. W szeroko otwarte oczy i usta sypnął piaskiem.

Szrama na czole po uderzeniu szpicrutą zrobiła się szara od pyłu.

– Masz, kurwo jedna. – Gnerlich schylił się, by znowu nabrać piasku. – Lubisz to, co? No żryj, kurwo jedna!

Mock zamknął oczy i zobaczył swojego brata Franza, jak szepcze wściekle do zgwałconej dziewczyny: „Mów wszystko, kurwo jedna”. Zobaczył też swój podbity blaszką obcas – jak trafia Franza w środek głowy. Zobaczył poszarpane ścięgna Berty Flogner, zobaczył też swój krawat od Amelunga nasiąkający krwią, poczuł ostatnią pieszczotę zdrowej ręki panny Flogner i ruszył na Gnerlicha.

Seria z karabinu maszynowego osadziła go na miejscu.

Stanął i patrzył w oczy Gnerlicha. Niedługo je widział. Po pierwszym zadanym ciosie zobaczył niebo nad Breslau. Drugie uderzenie sprawiło, że poraniona twarz kapitana zanurzyła się w suchej warstwie piachu. Kątem oka dostrzegł, jak krępa strażniczka czule i troskliwie ociera z potu twarz Gnerlicha.

– Widzisz, Mock, kto tu rządzi? – Gnerlich odgonił strażniczkę jak natrętną muchę. – Już nie ty. Zostałeś zawieszony w obowiązkach, staruchu. Jesteś nikim w tym mieście. Won z tego miasta! Ono już nie twoje! Zostaw nam trupa na placu, a moje psy będą miały żarcie.

Mock leżał w pyle, hrabina von Mogmitz gryzła ziemię, Gnerlich glancował buty, Brendel płakał, a zza drutów patrzył na nich pijany woźnica Taraba.

Загрузка...