Doktor Willy Schötzl, chirurg w szpitalu przejściowym przy Rehdigerplatz, nie spał od trzydziestu godzin.
Czuł piasek pod powiekami i słaniał się na nogach, kiedy wbijał wzrok w plątaninę tkanek w mięśniu piersiowym większym i starał się trafić pęsetą w spłaszczony ołów, który tkwił niezbyt głęboko, w części obojczykowej mięśnia. Pęseta ześlizgiwała się z ołowiu i naruszała uszkodzone tkanki.
Wtedy w ranie przelewały się niewielkie fale krwi i wypływały na ciało pacjenta. Doktor Schötzl odłożył narzędzie i kiwnął głową na pielęgniarza, który znak ten zrozumiał natychmiast.
Podał doktorowi szklankę wódki i patrzył, jak jego grdyka lekko się porusza. Schötzl zanurzył pęsetę w spirytusie.
Kiedy poczuł działanie alkoholu i niewielki zawrót głowy, wcisnął narzędzie w krwisty befsztyk rany i bezbłędnie uchwycił ołów.
Z satysfakcją ściskał mocno kawałek metalu. W lewej dłoni wciąż trzymał szklankę. Wiedział, że kula już mu się nie wymknie. Wyciągnął ją pewnie i wyrzucił do miednicy. Zadźwięczała obtłuczona blacha, kiedy wpadała do niej kula, pęseta i pusta szklanka.
Doktor Schötzl usiadł ciężko na krześle i zaciągnął się papierosem, którego pielęgniarz włożył mu w usta i zapalił. Oczy mu się zamykały, pielęgniarz wyjął papierosa z jego ust i sam chciwie się nim zaciągał. Obraz ten doktor Schötzl widział w półśnie i nie był pewien, czy bezczelność pielęgniarza nie jest wytworem jego własnej imaginacji. Tym bardziej nie był pewien realności następnej wizji.
Oto operowany pacjent, starszy mężczyzna z poparzoną twarzą, ocknął się z narkozy i zapytał go dudniącym głosem:
– Jest pan emanacją Boga, doktorze?
– Takiego komplementu jeszcze dotąd nie słyszałem – mruknął doktor i zasnął.