BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
SIÓDMA WIECZÓR

Kapitan Mock i profesor Brendel siedzieli w jednej z ostatnich czynnych w Breslau knajp, która oficjalnie była bunkrem przeciwlotniczym. Była to piwnica restauracji „Schlesierland” przy Gartenstrasse.

Jej prawny właściciel, przedwojenny restaurator Artur Bittner, oraz jego cichy wspólnik, dowódca jednego z batalionów Volkssturmu Heinz Frank, nieszczególnie dbali o ostatnich klientów, którzy byli na tyle zamożni, aby kapitulacji twierdzy Breslau doczekać w stanie kompletnego upojenia, i na tyle ustosunkowani, aby nie przejmować się patriotycznym obowiązkiem pracy. Byli wśród nich oficerowie po cywilnemu, którzy chcieli tu odpocząć od wydawania bezcelowych rozkazów, wojenne wdowy i niewdowy, tak zwane narzeczone z twierdzy Breslau, które swymi wdziękami wywinęły się od styczniowej ewakuacji i teraz dzięki nim zdobywały przywilej niepracowania lub miskę zupy dla chorego dziecka, właściciele firm pogrzebowych i duchowni bez oznak swego duchowieństwa. Ci ostatni topili w trunkach rozterki teologiczne i podejmowali wszystkie tematy oprócz filozoficznych i politycznych.

Goście tłoczyli się w ciasnej, zadymionej piwnicy i wodzili pijanym wzrokiem po sobie. Najczęściej w milczeniu słuchali wojennych ballad śpiewanych z akompaniamentem rozstrojonego akordeonu albo na migi ustalali ceny wdzięków narzeczonych z twierdzy Breslau.

Właściciele knajpy, nie mając prawie w ogóle konkurencji, niedbali ani o jakość podawanych trunków, ani o uprzejmość obsługi.

Kapitan Mock i profesor Brendel raczyli się nader obficie wytrawnym likierem ziołowym „Rubezahl” i zagryzali mocno naczosnkowanym pasztetem z zająca. Mogło to świadczyć o wielkiej przenikliwości masarza, który chciał swój towar sprzedawać jak najdłużej i wytłumić dzięki tym przyprawom inne wonie, niemiłe dla kupujących.

Obaj mężczyźni, poniżeni dziś dotkliwie przez Gnerlicha, nie zwracali specjalnej uwagi ani na posiłek, ani na kelnera, który podał im zakąski z taką siłą, że kawałek pasztetu stoczył się z półmiska na poplamiony piwem obrus. Siedzieli w milczeniu i żaden z nich nie wiedział, jak najdelikatniej zadać drugiemu pytania, które każdego z nich bardzo nurtowały.

Po oddaniu ciała Berty Flogner w bardzo ostatnio spracowane ręce medyka sądowego, dobrze znanego Mockowi doktora Lasariusa, spojrzeli po sobie jakby na komendę – zacisnęli mocno zęby.

W głowie Mocka aż huczało od pytań i wątpliwości, lecz zdał sobie sprawę, że – stawiając je – wejdzie zbyt głęboko w sprawę, która była bardzo prosta i zakończyła się wraz z identyfikacją zwłok.

Profesor Brendel pierwszy przerwał milczenie.

– Dlaczego pozwolił pan tak sobą poniewierać?

– Jestem katolikiem – uśmiechnął się Mock drwiąco, kiedy stłumił już w sobie chęć zrugania ciekawskiego profesora.

– Kiedy mnie uderzył w jeden policzek, nadstawiłem drugi.

Na profesorze Brendlu odpowiedź ta wywarła ogromne wrażenie. Oparł ręce na ramionach kapitana i wyszeptał:

– Naprawdę pan tak uważa? To cudownie! Myślałem, że dziś już nikt nie traktuje literalnie wskazówek Biblii. Musimy o tym koniecznie porozmawiać.

– Tutaj będziemy o tym rozmawiać? – zapytał Mock i rozejrzał się znacząco dokoła.

Dzielne hordy obrońców twierdzy obracały w perzynę kamienice przy Kaiserstrasse.

W Auenstrasse wdzierał się czarny, lepki obłok sadzy.

– Szybko, chodźmy z powrotem do prosektorium. To najlepsze miejsce na takie rozmowy.

– Znam lepsze – powiedział wtedy Mock.

W tym lepszym miejscu siedzieli teraz bez słowa i słuchali rzewnej akordeonowej opowieści Annemarie, która była córką całego batalionu i nie lubiła oficera, bo dziewczętom obiecywał zbyt wiele.

Akordeonista przerwał, aby napić się wódki.

Profesor Brendel i kapitan Mock poszli w jego ślady.

– Niech mi pan wreszcie powie, kapitanie – profesor wytarł usta serwetką i wypił resztkę likieru, nie pozostawiając na brzegu szklanki nawet kropelki; pił ten likier jak najlepsze bordeaux – dlaczego jest pan zawieszony w czynnościach służbowych? Może to z powodu nieprzejednania, niezgody na zło?

– Drogi profesorze! – Mock powiedział to po chwili, kiedy upewnił się, że Brendel nie drwi z niego.

– Nasza niezgoda na zło jest nic niewarta. Nawet mój dzisiejszy woźnica, który widział niezgodę na zło, jutro o niej zapomni.

– Nasz naród składa się nie tylko z zapijaczonych jednostek o moralności ameby – powiedział żarliwie profesor.

– Ale również z ludzi honoru takich jak pan, który rzuca się na pomoc maltretowanej kobiecie, i – nie pochlebiając sobie – z takich jak ja, którzy zamiast uciekać z oblężonej twierdzy, starają się ocalić przed śmiercią najbardziej wartościowego człowieka, jakiego znam – hrabinę Gertrudę von Mogmitz.

– Jak pan ją ocali? Przecież wystarczy jedno słowo Gnerlicha, a właściwie jeden mały ruch palca na cynglu, a następnego dnia jego psy będą miały sporo nowego żarcia.

– To straszne, co pan mówi, kapitanie. – Brendel schował twarz w dłonie.

– Ale Gnerlich jej nie zabije.

Jej śmierć byłaby jego końcem.

Mój ojciec, który jest zaprzyjaźniony z von Mogmitzami od ponad ćwierćwiecza, zniszczyłby Gnerlicha.

Ona zginie tylko wtedy, gdy sąd skaże ją na śmierć.

A czy sąd wojenny może skazać na śmierć kogoś, kogo jedyną winą jest pomaganie polskim robotnikom i bycie żoną znanego antyfaszysty, uczestnika spisku na Hitlera?

– Niestety. Może. Ale mam do pana pytanie. Dlaczego pański ojciec nie interweniuje, kiedy Gnerlich ją tak upokarza? – Mock zdał sobie sprawę, że nie potępiając przeciwników Hitlera, odsłania się.

– Może pan tego nie zrozumieć – Brendel spojrzał na Mocka między palcami. – Ona sobie tego nie życzy.

– Rzeczywiście nie rozumiem – Mock mówił teraz głośniej, aby jego słowa dotarły do profesora poprzez śpiew akordeonisty, który z kolei informował gości lokalu o śmierci, która we Flandrii jeździ na czarnym jak węgiel koniu.

– Ale niechże pan rozwinie myśl! Może nie jestem taki tępy.

– Jakże o tępocie może mówić słynny oficer śledczy! – krzyknął Profesor. – Ona podziwia pana.

– Za moje śledztwa? – Mock trzasnął palcami na kelnera. – Przecież nie może ich znać!

– Nie, panie kapitanie, ona podziwia pana za postawę w jakiejś niedawnej głośnej sprawie. Niech się pan nie gniewa, ale zapomniałem, o jaką sprawę chodzi.

– To jest to – Mock, trzymając papierosa w kąciku ust, odbierał od kelnera dwie ćwiartki likieru i półmisek z wątłym śledziem – o co pan pytał, profesorze, na ulicy. Dlaczego pozwoliłem Gnerlichowi na takie zachowanie? Bo jestem starym, słabym człowiekiem, a ta kanalia jest ode mnie blisko dwadzieścia lat młodsza.

– Ależ drogi panie kapitanie! – przerwał Brendel. – Przecież tu nie chodzi o silę fizyczną! Jak on może poniżać starszego i tak znanego człowieka jak pan?

– Jeśli nie będzie mi pan przerywał – uśmiechnął się Mock – to panu wszystko wytłumaczę. Jestem w stanie zawieszenia. De facto jestem cywilem, a widział pan, jak postępuje Gnerlich z cywilami. Mam go podać do sądu i oskarżyć o pobicie?

– Ach, już przypominam sobie – profesor wychylił kolejną szklaneczkę likieru i trochę bełkotał. – Jest pan zawieszony z powodu tej sprawy, o której zapomniałem.

– Tak, tak zwanej sprawy Roberta – potwierdził Mock i zamilkł. Był na siebie zły, że zaufał temu dystraktowi.

– Wiem, już wiem! – krzyknął Brendel.

– Ciszej, profesorze, ciszej – zniecierpliwił się Mock.

– Ona właśnie podziwia pana za pańskie zachowanie w sprawie Roberta – wyszeptał profesor Brendel. – To był jakiś zboczeniec, gwałciciel małych dziewczynek, a pan go unicestwił.

– Tego mi nie udowodniono.

– Ale ona jest przekonana, że tak było, i uważa pański czyn.

– To tylko hipoteza.

– …pański hipotetyczny czyn za coś wspaniałego! Za zgodny z Ewangelią! Pamięta pan ten fragment Kazania na Górze: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości”? Ona twierdzi, że pan łaknął i pragnął sprawiedliwości, bo ten zboczeniec mógł zostać uniewinniony, a pan do tego nie dopuścił.

– A ona żyje zgodnie z Ewangelią? – Mock postanowił skierować tę rozmowę na inne tory.

– Oczywiście! – profesor rozlał resztę ćwiartki do dwóch szklanek. – Ewangelia jest dla niej jedynym drogowskazem! A najbardziej Kazanie na Górze. Wskazówki w nim zawarte traktuje literalnie. Dlatego, zanim trafiła do tego psychopaty Gnerlicha, rozdała cały swój majątek ubogim. „Błogosławieni ubodzy.”

– A naprawdę Gnerlich był jej kamerdynerem?

– Naprawdę. – Profesor uderzył się w piersi. – Jedynym ich kamerdynerem, jak sięgam pamięcią. Von Mogmitzowie bardzo dobrze traktowali służbę. Był prawie domownikiem, a na pewno przyjacielem domu. Tak, wiem to z całą pewnością.

U von Mogmitzów bywałem od dziecka. Znałem pana hrabiego starszego. Z hrabią młodszym byłem na ty. A ten cham usługiwał mi. Odbija sobie teraz.

– Lata upokorzeń? – domyślił się Mock.

– Ależ skąd! – krzyknął profesor, coraz bardziej pijany. – Czy w takim chrześcijańskim domu ktoś może kogoś upokarzać? – Podparł głowę pięścią. – Nie wiem, co się obudziło w tej bestii. Zerwał ze swoimi chlebodawcami wstąpił do partii. Od początku wojny służył w oddziałach wartowniczych SS w Buchenwaldzie. Potem zgłosił się do dywizji SS – Totenkopf walczącej najpierw we Francji, a Potem na froncie wschodnim. Zyskiwał awans za awansem. Był ciężko ranny i ewakuowany. Po wyleczeniu został zastępcą komendanta obozu w Gross Rosen. I kiedy nagle w sierpniu 1944 zaproponowano mu niebywały awans na dowódcę tegoż właśnie obozu, on – proszę sobie wyobrazić! – odmówił. Poprosił o funkcję policyjną, szczególnie był zainteresowany stanowiskiem komendanta obozu na Bergstrasse. Akurat wtedy, gdy trafiła tam pani hrabina. Przeniósł się, aby dręczyć tę świętą kobietę. Pijmy, panie kapitanie. – Podniósł szklankę. – Po nas choćby potop!

– A fe, nieładnie, profesorze. – Mock uśmiechnął się drwiąco. – To zawołanie godne osiemnastowiecznych rozpustnic, nie chrześcijanina literalnie pojmującego Biblię. Ja panu powiem inaczej. Pijmy, po nas na pewno potop!

Mock rozejrzał się dookoła. Wielu gości nadstawiało ciekawie uszu, a Brendel krzyczał zbyt głośno. Zmiana tematu niczego nie dawała. Najwidoczniej hrabina Gertruda von Mogmitz była obsesją profesora. Mock wstał od stołu i podszedł do baru z nieheblowanych desek. Siedząca przy nim samotna kobieta spojrzała na niego i odwróciła się z odrazą. Kapitan nie przejął się tym zbytnio i smakowicie obejrzał jej wydatne piersi i pełne biodra. Poczuł, że i na niego działa wiosna. Wiosna w twierdzy Breslau.

Загрузка...