Oczy Mocka otworzyły się i napotkały biały sufit z kilkoma zaciekami. Gałki oczne przesunęły się w lewo i w prawo. Zarejestrowały bandaże, fiolki i brązowe lamperie. Nagle stały się nieruchome. Nie mogły się oderwać od innych oczu – błękitnych i wilgotnych.
– Już po operacji – powiedziała melodyjnym austriackim akcentem właścicielka błękitnych oczu. – Już po wszystkim. Chce pan może pić?
Mock nie odpowiedział. Chciał teraz tylko jednego. Nie pragnął ani jeść, ani pić, ani – jak mawiał cesarz Klaudiusz – oddawać długu naturze. Marzył o swojej masce, która by zakrywała jego twarz przed spojrzeniami ślicznej jak sen pielęgniarki.
Podniósł lewą dłoń, aby dotknąć swej twarzy. Jednak zamiast aksamitnego dotknięcia karnawałowej maski poczuł przeszywający ból w piersi. Płuca zareagowały wstrzymaniem oddechu, gruczoły potowe wypchnęły duże krople, głowa opadła w koleinę poduszki.
– Niech pan leży spokojnie – powiedziała siostra i otarła mu pot z twarzy.
Mock, poczuwszy jej dłonie na swojej twarzy, nie miał już żadnych złudzeń co do posiadania maski. Zamknął oczy, aby nie widzieć obrzydzenia na twarzy pielęgniarki.
– Gdzie ja jestem? – Aż się zdziwił, słysząc swój zwykły tubalny głos zamiast wątłego zachrypniętego rzężenia, którego się spodziewał. – I jak długo tu będę?
– W szpitalu polowym przy Rehdigerplatz – odpowiedziała siostra. – Przeszedł pan małą operację. Wyjdzie pan za tydzień. Do wesela się zagoi.
A zatem trafiłem do tego szpitala, w którym leży Gnerlich, pomyślał Mock, do którego właśnie szedłem, kiedy mnie postrzelono.
To jest kolejny znak. Im bliżej bestii jesteś, tym bardziej łakniesz sprawiedliwości. W szpitalnej sali wibrowały jeszcze wysokie nuty głosu pielęgniarki. Niektóre z nich były naznaczone rozbawieniem.
Otworzył oczy i zobaczył jej uśmiech. Pomachała mu ręką i odwróciła się do wyjścia. Nie miał wątpliwości, że istota ta była aniołem, nie zwykłą bożą emanacją.
– Siostro! – zawołał tak głośno, że chorzy leżący po jego bokach poruszyli się gwałtownie. – Mam do siostry wielką prośbę.
– Tak, słucham – dziewczyna spojrzała na niego bardzo poważnie. Obawiała się, że ten starszy pan, na którym wywarła niemałe wrażenie, zacznie ją emablować, błaznować i opowiadać głupie dowcipy, jak ci frontowcy z drugiego piętra, którzy na jej widok wkładali ręce pod kołdry.
Poparzone oblicze pacjenta było onieśmielone i spokojne, a oczy patrzyły prosto i uczciwie.
– Czy siostra mogłaby przynieść mi Biblię?