BRESLAU, NIEDZIELA 8 KWIETNIA 1945 ROKU,
DZIEWIĄTA RANO

Mock czuł nieznośny ból w plecach. Powierzchnia kanapy urozmaicona była wieloma rozpadlinami, które zostały wytłoczone przez siedzenia fotografujących się ludzi. Co gorsza, w kanapowych dolinach krył się największy nieprzyjaciel snu – pluskwy. Te płaskie stworzenia o czerwonawych przeźroczystych grzbietach Mock uznał za swoich osobistych perfidnych wrogów, ponieważ ich ataki następowały kilkakrotnie – i to zawsze wtedy, gdy znajdował się na granicy jawy i snu.

Już udawało mu się wytłumić wszystkie wyrzuty sumienia, już przestawał widzieć zapłakaną twarz Karen i dobrotliwe spojrzenie doktora Zuckermanna, już rozmywał się obraz małego Artura Grüniga, z płonącymi policzkami przyglądającego się orgii, już słyszał jakieś głosy, które od dzieciństwa były zwiastunami snu, gdy nagle podrywał go piekący ból, powodowany przez wydzielinę pluskwich przyssawek.

Podskakiwał wtedy do góry i zapalał lampę naftową, mimo złorzeczeń Hanuscha dochodzących z pokoju obok: „A mówiłem, że u mnie żadne wygody”. Po chwili złorzeczenia milkły, a właściciel salonu uspokajał się, przypominając sobie cenę, jaką jegomość płaci za zapluskwiony pokój. Mock przeszukiwał wtedy koc i własną bieliznę, wytrzepywał z półtuzina pluskiew na podłogę, gdzie je wygniatał, klnąc wściekle.

Ich ciała pękały, wypuszczając smrodliwe opary, a Mock miotał się po atelier w poszukiwaniu jakichś naczyń, które mógłby napełnić wodą i wstawić do nich nogi kanapy, by chociaż odciąć pluskwom drogę od dołu. Nie znajdował jednak żadnych naczyń i znów się kładł na kanapie, wystawiając swój mózg na kąsanie erynii, a ciało na cięcia pluskiew. Nad ranem zwyciężył wszystko sen, podobny do ciężkiego odurzenia. Kapitan obudził się po prawie nieprzespanej nocy i podrapał po załamaniach ciała, rozrywając cienkie strupy.

Siedział przez dwa kwadranse na kanapie w bieliźnianym kombinezonie i przy wtórze własnych przekleństw wciskał jakąś starą linijkę za kombinezon, aby się podrapać.

Hanusch pewnie już dawno jest przy budowaniu barykad, myślał z niechęcią o swoim gospodarzu, ciekaw jestem, czy jego też gryzą pluskwy.

Wstał, zwiedził cały salon fotograficzny i znalazł w końcu miejsce, którego usilnie szukał. Oddając mocz w ciasnym pomieszczeniu, poczuł klaustrofobiczny napór ścian. Wydawało mu się, że ożyły. Uczucie to zostało spotęgowane jasnymi odblaskami, które pojawiły się na ścianach ubikacji. Błyski te dostawały się przez małe okienko ubikacji wychodzące na podwórze.

Mock boleśnie wycisnął z siebie ostatnie wydzieliny i wyjrzał na zewnątrz. Kamienica po drugiej stronie podwórka, w której mieścił się hotel, błyszczała w ogniu.

Nagle nad podwórkiem zapadła ciemność. Podmuch niedalekiego wybuchu odrzucił go od okna. Pocisk uderzył w podwórko, w sam środek piaskownicy. Fontanna piasku wzniosła się ku górze, a jego mały strumień zabrzęczał po szybach. Następny wybuch był tak blisko, że omal nie rozsadził Mockowi bębenków.

Kapitan chwycił się za uszy i usiadł na zamkniętej muszli klozetowej. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia śledztwa w sprawie morderstwa Berty Flogner poczuł paraliż strachu. Jednocześnie z tym uczuciem ogarnęły go na powrót religijne myśli i deterministyczne spekulacje. Był pewien, że teraz, kiedy zbliżał się do celu, Bóg znów mu przeszkodzi w jego osiągnięciu. Motywacja Jego postępowania jest oczywista, myślał, ja muszę wciąż „łaknąć sprawiedliwości”, czyli nie może stać się jej zadość. Co jednak, jeśli Stwórca postanowił przeszkodzić mi ostatecznie w tym „łaknieniu”?

Odrzucił tę myśl i wyjrzał przez okno. Jego eschatologiczne intuicje były potwierdzane przez zjawiska zewnętrzne: budynek drżał w posadach, dymiący gruz ścielił się po podwórku, a tynk na suficie toalety przecięły dwie ukośne rysy. Na ten widok Mock wybiegł z ubikacji do atelier i – poruszając się prawie po omacku – padł na zapluskwioną kanapę. Ręce rozpostarł na oparciu kanapy, a głowę odrzucił do tyłu, napinając boleśnie mięśnie szyi. Otwartymi ustami wciągał głośno powietrze. W jego ciele wybuchały małe eksplozje bólu. Plecy ktoś wkręcał mu zaostrzoną rurę. Oddech sprawiał coraz większą trudność.

Pomyślał o doktorze Rewem i o raku oskrzeli. Nagle trzasnęła migawka aparatu fotograficznego i półmrok atelier został rozdarty białym błyskiem. Kapitan podniósł głowę tak gwałtownie, że omal nie zemdlał od wirowania.

– Fajne to – zaśmiał się Arthur Grünig i rozpoczął całą serię trzasków. Lampa błyskowa utrwalała w pamięci chłopca zabawne obrazy. Oto kapitan Mock z otwartymi od gniewu ustami, oto trzęsie mu się brzuch w bieliźnianym kombinezonie, oto wściekły staruch grozi mu pięścią.

Górne światło przerwało zabawy Grüniga. Wściekły Mock chwycił go za ucho i zobaczył pogardliwy uśmiech. Zdawszy sobie sprawę z niedostatków swojej garderoby i aparycji, opanował się, puścił małego Arthura i pogłaskał go po sztywnych od brudu włosach.

– Poczekaj tutaj – mruknął, widząc, że chłopiec trzyma w rękach brunatną kopertę z nadrukiem i z orłem trzymającym w szponach znak wiecznej szczęśliwości. – Przebiorę się i zaraz do ciebie przyjdę.

– Tylko szybko, bo muszę wyjść – powiedział chłopiec przedmutacyjnym głosem.

Mock spoglądał na Arthura przez dłuższą chwilę. Znał go jako nieśmiałe dziecko, które wśród śmietników i komórek podwórka zmieniało się w honornego łobuziaka. Zawsze jednak mały Grünig z atencją kłaniał się Mockowi, okazując mu – jak prawie wszyscy mieszkańcy kwartału kamienic – szacunek i lekką bojaźń. Nigdy nie widział mnie w kalesonach, wytłumaczył sobie w myśli osobliwe zachowanie dziecka, w kalesonach każdy wygląda na odartego z godności, jak ten stary Żyd na Wallstrasse, którego przyrodzenie budziło niepohamowaną wesołość w młodych, zdrowych chłopakach z Hitlerjugend.

Mock spojrzał jeszcze raz w obojętne oczy chłopca i wszedł do ciemni fotograficznej, która – widać to było po brudnej pościeli – służyła Hanuschowi jako sypialnia. Ubrał się dość szybko i wyszedł po chwili nienagannie ubrany w swój ciemnobrązowy garnitur. Widok, który zobaczył, zdumiał go i rozśmieszył.

Mały Arthur Grünig stał przed aparatem fotograficznym ubrany w jakąś starą kamizelkę. Na głowie miał kapelusz Mocka. Jego biodra opinał pas z dwiema kaburami, z których sterczały dwa walthery. W dłoni dzierżył wężyk spustowy. Co chwila wyjmował z kieszeni pistolet i strzelał na niby w stronę obiektywu.

– Niezły z ciebie kowboj! – Mock uśmiechnął się wymuszenie. – Dziękuję ci za załatwienie mojej sprawy. Broń, jak widzę, zabrałeś z Urzędu Stanu Cywilnego.

– Tak, zabrałem – powiedział chłopiec i sięgnął po swój płaszcz i kaszkiet. Kapelusz Mocka rzucił na kanapę.

– Muszę już iść!

– Poczekaj. – Mock położył rękę na ramieniu chłopca. – Co się z tobą dzieje? Czemu się tak zachowujesz? Czy coś się stało? W domu wszystko w porządku?

– Nic się nie stało – chłopiec pogardliwie strącił rękę mężczyzny z ramienia i skierował się do wyjścia.

– Stać! – Mocka ogarnęła furia.

Chwycił Grüniga za kołnierz i uniósł nad ziemię. Chłopiec wyciągnął ręce ku górze i wyślizgnął się Mockowi, zostawiając w jego rękach swój płaszcz z podartą podszewką. Sięgnął do kabury wyjął pistolet. Nie zdążył jednak wystrzelić. Mock zareagował szybko i instynktownie. Chwycił chłopca za nadgarstek i wykręcił mu rękę tak, że znalazła się ona za jego plecami. Pistolet uderzył z hukiem w podłogę. Drugi walther był po kilku sekundach w wolnej dłoni Mocka.

Trzymając wciąż Grüniga w bolesnym uścisku, poprowadził go do sypialni Hanuscha i tam popchnął na pożółkłą kołdrę bez poszwy. Chłopiec leżał twarzą w pościeli i nie odwracał głowy. Mock zapalił światło i rozejrzał się po ciemni. Oglądając się za siebie, wrócił do atelier i schował oba pistolety do futerału z karabinem. Futerał położył na kanapie, a potem znów wszedł do ciemni.

Chciał zadać Grünigowi pytanie, które nie miało nic wspólnego z tymi, które przed chwilą chłopiec usłyszał. Było to pytanie natury porządkowej, a wynikało ono z zaburzonego naturalnego stanu rzeczy – tak jakby zapytać rowerzystę, dlaczego pedałuje tylko jedną nogą, albo gracza w bilard – dlaczego jedna z kul jest sześcianem. Stanął w drzwiach, chwycił się futryny i spojrzał w rozjarzone nienawiścią oczy.

– Dlaczego masz dwa pistolety? – zapytał.

– Ten drugi jest Kartofla – odpowiedział chłopiec.

– Kartofel ci go dał?

– Nie – mruknął chłopiec i uśmiechnął się triumfalnie. – Wygrałem go od Kartofla w pojedynku.

– A jak wyglądał ten pojedynek?

– Normalnie.

– A co się stało z Kartoflem? – W gardle Mocka podnosił się poziom żółci.

– Zginął w pojedynku.

– Zabiłeś go? – Mock zaczął się dławić.

– Zginął w pojedynku.

Mock stał w drzwiach ciemni, zasłaniając swym ciałem padające z atelier światło, przez co nie widział twarzy chłopca. Kamienica zadrżała w posadach i zaskrzypiała framuga. Aby poskromić rozsadzającą go furię, Mock zastosował niezawodny środek: jak zawsze przywołał przed oczy stare stronice, na których w równych rzędach maszerowała łacińska antykwa.

Bomby biły w miasto Breslau, dziesięcioletni morderca siedział gotowy do ataku jak młody skorpion, a Eberhard Mock powtarzał cicho kunsztowne, rozbudowane Cycerońskie frazy. Surowy i ascetyczny dźwięk łacińskich wyrazów, wiążących się na mocy precyzyjnych praw składniowych w ogniwa i łańcuchy, uspokoił Mocka i oczyścił z gniewu jego umysł.

– Idziemy – powiedział do zabójcy.

Chłopiec wstał i poczuł na karku silną dłoń. Mock ucapił go jak psa, przygiął jego głowę ku ziemi i poprowadził ku wyjściu przez zakamarki salonu. Znaleźli się na Teichstrasse. Waliły rosyjskie haubice. Ulica spowita była kurzem. W czarnych obłokach błyskały żółte płomienie. Pod łukowatym sklepieniem hotelu Jaschkego kłębiły się kule dymu. Jakaś krzycząca kobieta pchała dziecięcy wózek, podskakujący na kamieniach. Policjant o czarnej osmalonej twarzy walił pałką po szybach okien na parterze i po piwnicznych okienkach.

Mock stał wraz z chłopcem nieruchomo w bocznym wejściu do zakładu fotograficznego. Spojrzał na policjanta, który wyganiał ludzi do piwnic i sklepu z pończochami. Mock chciał do niego podejść i przekazać mu mordercę. Nie zdążył. Huk wybuchu wstrząsnął ulicą. Szyby wypadły i przez chwilę ich kawałki zawisły obok murów. Potem spadły, tnąc powietrze. Policjant rzucił się w bramę i zniknął w jej czeluściach. Na środku ulicy dziecięcy wózek wyciągał koła ku zagniewanemu niebu.

Mock przycisnął Grüniga do ziemi i kopnął z całej siły w chudy pośladek. Chłopak runął do przodu i padł całym ciałem w pył ulicy. Odwrócił głowę i spojrzał na Mocka obojętnie. Nad ulicą wybuchły bomby fosforowe i lunęły z nieba jasnym światłem.

– To piekło wokół jest twoim miejscem – powiedział Mock, zdając sobie sprawę, że chłopiec go nie usłyszy. – Idź do piekła!

Odwrócił się i wszedł przez rozbitą witrynę do sklepu z pończochami. Wziął kilka par, a potem wrócił do atelier „Photo – Waage”. Zatrzymał się gwałtownie. Odniósł wrażenie, że osoby widoczne na fotografiach w pozbawionej szyb witrynie uśmiechają się do niego szyderczo. Najweselej śmiał się pewien młody żołnierz z papierosem w kąciku ust.

– Ja już nie mam siły z tym wszystkim walczyć – powiedział Mock do śmiejącego się żołnierza i widząc jego całkowitą obojętność, zacytował Freuda: – Dziecinie są złośliwe. Dzieci są złe.

Загрузка...