BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,
POŁUDNIE

Mock i Brendel siedzieli w pokoju widzeń już cztery godziny.

Mock oparł ręce na brzuchu i kręcił młynka palcami. Brendel wpatrywał się w niego błagalnym wzrokiem, prosząc bez słów o cierpliwość. Zaschnięte baldachimy czarnego bzu smagały pękniętą szybę okna. Strażnik drzemał na stołku. Zapadał zmierzch.

Zegar wybijał kolejne godziny. Sekundnik na eleganckim zegarku Mocka marki „Schaffhausen” kręcił się po swojej małej tarczy. Mock kręcił młynka palcami. Brendel wpatrywał się w niego błagalnie. Mock jeszcze raz pokręcił kciukami, Brendel jeszcze raz spojrzał. Wtedy Mock wstał tak gwałtownie, że upadło krzesło, na którym siedział, strażnik obudził się i chwycił walthera, Brendel zawołał: „Błagam, kapitanie”, Mock skierował się ku drzwiom, gałązki czarnego bzu waliły w szybę, Mock włożył płaszcz, drzwi otworzyły się, do pokoju widzeń weszła krępa strażniczka, która wczoraj troskliwie ocierała z potu twarz komendanta, Mock zatrzymał się, dwie inne strażniczki posadziły na krześle hrabinę Gertrudę von Mogmitz, Mock oniemiał na jej widok, Brendel rzucił się całować jej dłonie, Mock zakrył twarz maską, by pani hrabiny nie brzydził widok jego twarzy, krępa strażniczka uśmiechnęła się krzywo i opuściła pokój widzeń.

Hrabina von Mogmitz była piękną trzydziestokilkuletnią blondynką. Jej włosy związane były grubym sznurem. Ubrana była dzisiaj w skromną, szarą sukienkę, sięgającą jej kształtnych kolan, których widok przypomniał Mockowi o tym, że wczoraj chciał celebrować święto wiosny.

Wyraz jej twarzy skierował jednak jego myśli zupełnie w inną stronę. Jej duże szare oczy wypełnione były łzami. Mięśnie twarzy straciły napięcie i policzki lekko opadały ku brodzie. Drżące usta przypominały siny znak nieskończoności.

Hrabina von Mogmitz była personifikacją cierpienia. Mock zapomniał o święcie wiosny. Jego myśli stały się gorzkie i filozoficzne.

– Właśnie przywieźliśmy ją z pogrzebu – powiedziała strażniczka i dodała tonem usprawiedliwienia: – Dlatego panowie musieli czekać tak długo.

– Bardzo to wspaniałomyślne ze strony komendanta – zauważył sucho Mock – że pozwolił hrabinie na pożegnanie swej siostrzenicy.

– Komendant jest wyznawcą prawdziwej pragermańskiej religii – powiedziała strażniczka i uśmiechnęła się do Mocka – w której niezwykle ważny jest kult zmarłych. To dlatego.

– To by się nie zgadzało, panno Hellner – Brendel klęczał u stóp hrabiny von Mogmitz i patrzył ze wściekłością na strażniczkę. – Ten cham nie do końca jest posłuszny zasadom religii pragermańskiej. Ona przecież zaleca uprzejmie traktować gości, nie tak jak wczoraj.

Twarz Hellner zmieniła się nie do poznania. Wykrzywił ją grymas, który sprawił, że strażniczka stała się odrażająca jak jej myśli. Zacisnęła zęby, a skóra na twarzy napięła się, by za chwilę znów pokryć się siecią zmarszczek. Wyglądało to, jakby przez jej blade, upstrzone wągrami oblicze przebiegły krótkie fale, jakby pod skórą przemieszczały się małe insekty.

– Zgodził się przecież na wasze odwiedziny, mimo że wczoraj go zdenerwowaliście. Macie szczęście, że teraz go nie ma – powiedziała z zaciśniętymi zębami i wzięła potężny zamach.

Szpicruta trzasnęła o blat stołu.

– Macie pięć minut. – Na stole położyła dłoń z rozcapierzonymi palcami o poogryzanych paznokciach, Mock poczuł od niej woń potu i wódki. – Pięć, rozumiecie?

Hellner wyszła, Mock usiadł na krześle i przyglądał się hrabinie. Ta uśmiechnęła się do Mocka przez łzy zamknęła nagle oczy. Spod długich rzęs wypływały powoli słone, ciężkie krople. Wszystko to odbywało się cicho i bezszelestnie, bez szlochu i łkania. Ta rozpacz była jak płacz bohaterów Homerowych – wyniosła i heroiczna, bez udziału nosa. Mocka aż kusiło, by obetrzeć jej łzy. Nie musiał tego jednak robić. Nagle Gertruda von Mogmitz przestała płakać. Otworzyła usta. Dobył się z nich nieokreślony jęk.

Brendel szybko podsunął jej kartkę z monogramem R.B. i czarne wieczne pióro z zakręcaną skuwką.

Zaczęła stenografować. Było w tym coś pospolitego. Mock przypomniał sobie jedną ze swoich dawnych kochanek, Ingrid, która była stenografką. Dziewczyna ta kochała różowe sukienki, trwałą ondulację i skoczną muzykę, a można było jej zaimponować kotletem wieprzowymi kuflem piwa. Mock, któremu stenografowanie kojarzyło się z tą właśnie nieskomplikowaną dziewczyną, uważał tę czynność za coś równie płaskiego i banalnego, jak prasowanie i gotowanie. Teraz jednak, patrząc na hrabinę, na jej wysmukłe palce, zaczerniające papier kolistymi i kanciastymi liniami, nobilitował w swym umyśle stenografowanie i stawiał je na równi z polowaniem lub tańczeniem walca.

W jego wspomnieniach rumiana, wesoła twarz Ingrid stawała się zadumana i uduchowiona, jej spocone dłonie i krótkie palce z krwistoczerwonymi paznokciami zmieniały się w długie i wiotkie rączęta o wypielęgnowanych paznokciach, pokrytych eleganckim czerwonym lakierem. Porównania Ingrid z hrabiną, które w głowie Mocka dokonywały się automatycznie i bez udziału jego woli, były sprzężone zwrotnie.

Bo oto skomplikowane układy cielesne i wyuzdane praktyki, którym oddawał się z rumianą stenografką, pojawiły się znów przed jego oczami, lecz głównej roli nie odgrywała już w nich owa ochocza i szybko się czerwieniąca dziewczyna.

W jego rozbuchanej wyobraźni pojawiło się smukłe trzydziestokilkuletnie ciało i blond włosy, a piersi, które skakały teraz przed jego twarzą, zmieniły się z niewielkich i sterczących w dojrzałe i słodkie jak gruszki klapsy. Mock, mimo swoich sześćdziesięciu dwóch lat, czuł w lędźwiach delikatny powiew wiosny.

Profesor Brendel zaczął tłumaczyć stenograficzny zapis, Mock zawstydził się swoich myśli i zamienił się w słuch.

– Błagam pana, niech pan znajdzie mordercę mojej Berty – dukał Brendel, wydzielając woń podłego bimbru i spróchniałych zębów.

– Przecież pan jest sprawiedliwy. Ostatni sprawiedliwy w Sodomie. Powiedziano: „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”. A pan niczego tak nie pragnie jak sprawiedliwości.

Mock patrzył w oczy hrabiny, teraz nie zakryte błoną łez, lecz jasne i czyste jak woda w górskim jeziorze. Miały w sobie uległość, oddanie i ciemne obietnice, od których Mockowi zrobiło się gorąco.

Potrząsnął głową i spojrzał na zegarek. Był to bardzo skuteczny sposób na opanowanie myśli. Kapitan, z natury niecierpliwy i pedantycznie punktualny, poczuł palące zdenerwowanie. Oto kolejny zmarnowany dzień, poświęcony wariatowi i wariatce, którzy żądają od niego odszukania rosyjskiego żołnierza. Pewnie mam go przyprowadzić przed jej oblicze, a wcześniej mam się z tym Ruskiem zameldować u komendanta Gnerlicha i prosić o pozwolenie na wejście na teren obozu!

Chyba powinienem w ciągu kilku dni nauczyć się rosyjskiego, przejść na stronę wroga i wtopić się w tłum żołnierzy, przeprowadzić dyskretne śledztwo, wytropić mordercę, a potem wziąć go za ucho i kanałami dostarczyć na niemiecką stronę, tak?

Mock spojrzał na zegarek i się wściekł. Pilnował się wysiłkiem woli, by tego nie powiedzieć, przywoływał wciąż krzywdę, jaką świat wyrządził szlachetnej arystokratce, patrzył na jej smutne, a jednocześnie proszące oczy. Punktualny i akuratny Mock boleśnie odczuwał stratę dzisiejszego popołudnia, może nie tak dotkliwie, jak hrabina von Mogmitz śmierć swojej siostrzenicy, ale równie destrukcyjnie.

Rozpaczliwie starał się zachować proporcje w swych porównaniach, lecz demon niecierpliwości znów się zaktywizował i krzyczał: „Straciłeś cztery godziny, dżemper didisti” Mock uderzył ręką w stół i powiedział bardzo wolno, czując, jak lodowaty ton mrozi mu wargi:

– Hrabino, przyjechał do mnie profesor Brendel wcześnie rano. Przekazał mi prośbę o znalezienie mordercy panny Flogner. Kiedy się opierałem, przekonywał mnie argumentami biblijnymi oraz swym – tu pochylił się do ucha hrabiny, szepcząc: – smrodliwym oddechem. Przyjechałem tutaj – mówił dalej głośno – bo uległem pani rozpaczy i cierpieniu. Jestem stary i miękki jak krótko gotowane jajo. Ulegam nieszczęściu innych.

– „Zwłaszcza pięknych kobiet”, podpowiedział mu w myśli złowieszczy demon.

– I niekiedy podejmuję nieracjonalne działania. Nigdy jednak nie uczyniłbym czegoś tak głupiego i bezsensownego, jak szukanie rosyjskich gwałcicieli, ponieważ musiałbym zaaresztować całą Armię Czerwoną, proszę mnie zrozumieć!

– Proszę – powiedział Brendel, podsuwając Mockowi jakiś drukowany tekst i odczytując dalsze stenograficzne znaki, które hrabina stawiała podczas długiej wypowiedzi kapitana.

– Proszę, niech pan to przeczyta i zrozumie, dlaczego ona tak bardzo wierzy, że pan znajdzie morderców jej siostrzenicy.

Mock spojrzał na nieznany mu tekst. Był to wykład inauguracyjny na rok akademicki 1944 – 1945 na Wydziale Prawa Uniwersytetu w Erlangen. Wykład opatrzony był tytułem Samosąd w prawie niemieckim. Mock zaczął cicho czytać urywek zakreślony kopiowym ołówkiem:

– „A oto inny przykład samosądu i jego konsekwencji. W roku 1927 dokonano w Breslau napadu na furgon aresztancki przewożący czterdziestodwuletniego szlifierza Klausa Roberta, oskarżonego o zgwałcenie i zamordowanie dziesięcioletniej Adeli G.

Napastnicy sterroryzowali strażników i porwali aresztowanego. Kilka miesięcy później wyłowiono z Odry ciało wykastrowanego K. Roberta. Śledztwo umorzono pół roku później z braku jakichkolwiek postępów.

W roku 1944 brat zabitego SS – Obergruppenführer Adolf Robert, chcąc oczyścić pamięć swojego brata z zarzutu morderstwa i zboczenia, wniósł o ponowne wszczęcie śledztwa w umorzonej sprawie.

Głównym podejrzanym o zorganizowanie porwania i o zamordowanie K. Roberta został Hauptmann und Polizei – Hauptsturmführer Eberhard Mock, w roku 1927 zastępca szefa Komisji Morderstw Prezydium Policji w Breslau. Zeznania świadków, uczestników napadu na furgon aresztancki, obciążyły kapitana Mocka.

Został on zawieszony w czynnościach służbowych i oddany do dyspozycji prokuratora Volkstribunal w Breslau.

Niezależnie od tego, kto był sprawcą tego samosądu, mamy tu do czynienia z motywem „samotnego mściciela”, wyraźnie kontrastujący z motywem linczu, który teraz omówimy.”

Mock przestał czytać i słuchał dalej tłumaczenia stenograficznych notatek:

– Pan jest samotnym mścicielem, jedynym sprawiedliwym. Musi pan znaleźć morderców mojej Berty. Niech się pan nade mną ulituje. Niech pan zabije mordercę, tak jak pan zabił zboczeńca Roberta. Czyżbym była za mało miłosierna, by dostąpić pańskiego miłosierdzia?

Teraz przesadziła, pomyślał Mock, porównała mnie do Boga. Poczuł w ustach niesmak. Wstał, by się pożegnać. Wtedy hrabina uklękła przednim i złożyła ręce jak do modlitwy. Wznosiła ku niemu jasnoszare oczy i składała usta do jakichś niewypowiedzianych słów. Jej pełne wargi nie były już sine. Błagalne nieme inkantacje sprawiły, że napłynęła do nich krew. Z konopnego sznurka wysunęły się pasma jasnych włosów.

Mock nie mógł oderwać wzroku od klęczącej u jego stóp kobiety z potarganymi włosami. Przez moment widział swe krótkie, grube palce, jak wślizgują się w jej włosy i przyciągają jej głowę ku sobie. Poczuł się nieswojo.

Demon niecierpliwości gdzieś zniknął, a zamiast niego w jego głowie i lędźwiach budził się zupełnie inny demon.

Mock odpędził go cichym przekleństwem i odwrócił się, by odejść. Hrabina podjęła go pod kolana, a jej włosy jeszcze bardziej się wzburzyły. Hrabina zastygła, a Mock skulił się i obciągnął mundur, aby choć trochę ukryć swe prawdziwe uczucia wobec hrabiny Gertrudy von Mogmitz.

– Dobrze – powiedział głośno i odetchnął z ulgą, kiedy hrabina go puściła. – Znajdę tego bydlaka i rzucę pani do stóp. Rozpoczynam śledztwo.

Wtedy weszła strażniczka Hellner, oznajmiając koniec widzenia, bez słowa chwyciła hrabinę zaszyję i pociągnęła ją ku sobie. Mockowi zdawało się, że sadyzm sprawia ospowatej strażniczce perwersyjną przyjemność. Wszystko było grzeszne i nieprzyzwoite. Nawet ruch dłoni profesora Brendla, gdy ten przesuwał po stole kluczyki do motocykla, oznajmiając Mockowi, że on sam tu zostaje, a motocykl bardziej się przyda kapitanowi w czasie zadeklarowanego śledztwa, nawet ten ruch dłoni wydał mu się lubieżny.

Siadając na motocykl, czuł wciąż złośliwego demona w opiętych i zbyt ciasnych na biodrach spodniach od munduru.

Wtedy runął gęsty wiosenny deszcz.

Mock wystawił twarz ku niebu, grzmiącemu bombami, i uspokoił myśli. Zapiął aż pod szyję skórzany płaszcz, poprawił gogle, a na czapkę nałożył ceratową osłonę przed deszczem.

Motocykl zündapp był niesforny i zarzucał nieco na śliskiej nawierzchni Markischestrasse. Kapitan opanował go szybciej niż swoje myśli. Te też wróciły do normy właściwej jego wiekowi. Eberhard Mock zdusił w końcu demona i poczuł nieokreślony smutek, spowodowany nie wyrzutami sumienia, które mówiłyby mu: „Stary lubieżniku, przed tobą błagalnie klęczała nieszczęśliwa kobieta, a ty roiłeś sobie dziką z nią rozpustę, ta nieszczęśliwa kobieta prosiła cię o znalezienie mordercy najbliższej jej istoty, a ty zgodziłeś się, wyobrażając sobie, że rozpusta będzie podziękowaniem z jej strony”.

Głos sumienia wcale nie szeptał Mockowi: „Ty kanalio, już w momencie składania obietnicy wiedziałeś, że jej nie dotrzymasz – jak zwykle, jak zwykle.” Głos sumienia mówił zupełnie coś innego.

Na Freiburgerstrasse niebo chlusnęło bombami. W kamienicy, w której znajdowała się doskonale znana Mockowi agencja detektywistyczna Theodora Borka, wybuchł gaz i rozsadził żebra domu. Okna pękły, a na baku motocykla, za którym ukrył się kapitan, rozprysnęło się szkło i drzazgi z okien, tworząc swoistą ostrą mgiełkę.

Kamienica zawalała się powoli i majestatycznie, rury syczały i pluły wokół wodą, kafle w piecach odrywały się od swoich fug, sprężyny przebijały powierzchnię tapczanów, kominy strzelały sadzą, a kurz podnosił się z ziemi białymi i czarnymi smugami.

Mock wskoczył na motocykl i smagany po piętach ułamkami cegieł ruszył prosto w stronę więzienia i nowego gmachu Prezydium Policji.

Skacząc przez tory tramwajowe obok gmachu sądu, nie odczuwał już najmniejszych wyrzutów sumienia. Pojawiły się one jednak znowu, kiedy ruszył szybko w stronę Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych. Koło neoklasycystycznego gmachu zatrzymał zündappa pod młodymi kasztanami, których bezlistnymi gałęźmi szarpał porywisty wiatr.

Postanowił przeczekać deszcz, który właśnie przybrał na sile. Podprowadził motocykl pod schody i sam ukrył się w podcieniach muzeum. Przywarł plecami do drzwi i wbrew zaleceniom obrony przeciwlotniczej zapalił papierosa. Tytoniowy dym zaciemnił płuca i rozjaśnił umysł. Mock potrafił już zdefiniować swój smutek i niepokój.

Nie były to wyrzuty sumienia człowieka zacnego, który zamienił się w starego pożądliwego satyra, ani wyrzuty sumienia męża honoru przekształcającego się w oszusta, który składa obietnice równie łatwo, jak je łamie. Były to wyrzuty sumienia policjanta, któremu kilkakrotnie zdarzyło się niewinnego człowieka uznać za mordercę.

Głos sumienia był skrzeczący i zrzędliwy jak głos jego nieżyjącego już długoletniego szefa, Heinricha Mühlhausa. Stary policjant Mock słuchał tego głosu i czuł – mimo przenikliwego zimna – rumieńce wstydu. Głos ten śmiał się szyderczo: „Ejże, gwiazdo policji, wspaniały gończy psie, który nie porzucasz nawet najlżejszego tropu, czyżbyś stracił węch na starość? Czy naprawdę myślisz, stary idioto, że Bertę Flogner zgwałcili Ruscy? Cekiny na mundurze wskazują niby na Ruskich, tak? Dziwni by to byli Ruscy, którzy ogołocili mieszkanie von Mogmitzów, natomiast oszczędzili meble i maszynę do szycia krawca Ubera! A kto zawiadomił twojego brata Franza o jakiejś tajemnicy mieszkania von Mogmitzów?

Czy to był też jakiś Rusek, którego ruszyło sumienie? Rusek, który zgwałcił, wbił w dziewczynę butelkę, a potem napisał list do Franza? Rusek, który znał sprawę twojego bratanka Erwina sprzed prawie dwudziestu lat Możesz mi wmówić wszystko, ale nie to, że Bertę Flogner zgwałcili Ruscy!”

Mocka paliły ze wstydu już nie tylko policzki, paliło go całe ciało. Odwrócił się do drzwi muzeum i uderzył w nie z całej siły.

Huk, który usłyszał w pustej przestrzeni gmachu, nie uspokoił go.

Zaczął walić w odrzwia obiema rękami, a wraz z narastaniem bólu pięści i nadgarstków wygasał płomień wstydu. Czuł, że zwycięża kolejnego dziś demona. Oparł twarz o drzwi i triumfował w myślach nad kolejną bestią.

Wtedy stracił równowagę i wpadł do muzeum prosto pod nogi wystraszonego kustosza, który właściwie zareagował na dobijanie się do drzwi.

Muzealnik Erich Klamke patrzył ze zdziwieniem, jak oficer w skórzanym płaszczu motocyklowym podnosi się z posadzki i mówi do niego z uśmiechem:

– Czy pan wie, że Bertę Flogner zgwałcili i zamordowali Ruscy? To byli Ruscy! Na pewno Ruscy!

– Pomódlmy się za jej duszę – odparł stary kustosz, a z jego oblicza nie schodził wyraz bezgranicznego zdziwienia.

Загрузка...