Profesor Brendel ledwie uścisnął dłoń Mocka i opadł na fotel. Przeczącym ruchem głowy odrzucał propozycje otrzymania kawy, herbaty, papierosa i cygara. Wyglądał na ciężko skacowanego. Jego oczy ginęły w opuchliznach, z ust wydobywał się nieświeży oddech, a sztywne włosy sterczały na boki. Szary garnitur był wygnieciony, krawat krzywo zawiązany, a rondo kapelusza załamywało się w kilku miejscach.
Mock wyglądałby również nieszczególnie, gdyby jego oblicze nie było w połowie zasłonięte aksamitną maską.
Albo będzie mnie przepraszał za wczorajsze zachowanie, myślał Mock, albo dziękował za opiekę, albo cytował biblijne frazy.
Żadne z przypuszczeń Mocka się nie sprawdziło.
– Dostałem dziś rano wiadomość, panie kapitanie – powiedział wolno Brendel – od zaufanego człowieka z obozu. Dziś rano przestała mówić. Byłem u niej. To prawda. Nie mówi.
– Kto? Hrabina von Mogmitz? – Mock po raz drugi nie wykazał się przenikliwością.
– Tak.
– Profesor nie miał siły komentować głupiego pytania Mocka.
– Ona. Przestała mówić. Otwiera usta i nie może wyrzec ani słowa. Tak się nieraz dzieje pod wpływem szoku.
– Może spełni się kolejne błogosławieństwo? – Mock uśmiechnął się szeroko. – Czyż nie jest w Biblii powiedziane: „Błogosławieni cisi”?
– Tak, to zostało powiedziane przez Chrystusa w Kazaniu na Górze, kapitanie. – Profesor Brendel był bardzo poważny. – Chodźmy. Muszę być przy niej cały czas.
Teraz, kiedy nie mówi, jestem jej jeszcze bardziej potrzebny. Zabieram pana. Na dole stoi motocykl.
– Popieram pana zamiar. Ma pan kolejne błogosławieństwo. – Mock wykonał znak krzyża i wstał. – Krzyżyk na drogę, profesorze!
– Ona chce się z panem widzieć. – Profesor siedział nieporuszony. – Koniecznie! Takie wyraziła życzenie.
– Odpowiedź brzmi: nie – powiedział Mock krótko.
– Ona błaga, kapitanie. Musi pan pomóc tej nieszczęsnej kobiecie.
– Nie muszę i nie pomogę. Nie mam ochoty być znów spoliczkowany przez Gnerlicha. Ja swoje zadanie wykonałem.
– A jakie było to pańskie zadanie? Przywiezienie zwłok panny Flogner? Tylko na tym miałoby polegać pańskie zadanie? Czy pan jest grabarzem, kapitanie? Jakie zadanie miał pan na myśli?
– Miałem na myśli moje dawne policyjne obowiązki – mruknął Mock, czując, że przegrywa w dyskusji.
– Stwierdziłem, że sprawcami gwałtu i okaleczenia Berty Flogner byli Rosjanie.
Na tym się moja rola kończy. Nikt podczas wojny nie jest wstanie ująć sprawców i oddać ich w ręce sprawiedliwości.
– Proszę, kapitanie. Ta święta kobieta stała się niema. – Profesor przechylił się przez biurko Mocka i chwycił go za wyłogi bonżurki. – Być może nie powie już nigdy ani słowa. Nie wiem, czego chce od pana, ale może jest to coś, co ukoi jej skołatane nerwy i pomoże odzyskać panowanie nad sobą, także nad swoim językiem.
Pan w tej sytuacji nie jest już policjantem, pan jest zapewne jedynym człowiekiem, który może przywrócić jej mowę. Dzięki panu hrabina będzie mogła dalej czynić dobro.
– Może je również czynić jako niemowa. – Mock chwycił profesora za przeguby i odsunął od siebie. – Ale dobrze już, dobrze, jedziemy. Tylko się ubiorę.
Profesor aż podskoczył z radości. Pewnie by się mniej cieszył, gdyby poznał powód, dla którego Mock zgodził się spotkać po raz drugi z hrabiną Gertrudą von Mogmitz. Aby nie czuć poalkoholowego i kacowego smrodu, jaki dobywał się z ust profesora Brendla, Mock zgodziłby się dzisiejszego południa na spotkanie ze wszystkimi naraz bandytami i mordercami, którymi zapełniał przez lata niemieckie więzienia.