BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
DZIEWIĄTA RANO

Mock poczuł nacisk na przedramię. Ciepła głowa Karen leżała w zgięciu jego łokcia. Przez rękę przebiegł mu dreszcz odrętwienia. Podniósł się ciężko i zabolałego w kręgosłupie. Wolną dłoń zatopił w gęstych włosach żony i uniósł nieco jej głowę. Uzyskawszy trochę wolnej przestrzeni, wyciągnął rękę. Spojrzał na zmarszczki wokół oczu Karen i poczuł gorycz w gardle. Pewnie znowu się rozpłacze. Pochylił się i pocałował ją wszyję. Kątem oka zauważył skorka wychodzącego z jej ucha. Zamiast obrzydzenia ogarnęło go zaciekawienie. Dlaczego „szczypawka” to po niemiecku „uszny robak”, a po łacinie forficula auricularia, „nożyczki uszne”? Czyżby naprawdę przegryzał bębenki? Z ucha Karen wyszedł drugi robak i przebiegł prędko po ramieniu Mocka, wyginając się na boki. Mock poczuł łaskotanie pod pachą, a potem bolesne ukłucie. Zerwał się i usiadł na łóżku.

Głowa Karen opadła na poduszkę. Z jej uszu wypływał żółty, gęsty płyn, a zanurzone w nim skórki wznosiły swe cęgi na odwłokach. Mock wrzasnął przeraźliwie i ujął w dłonie głowę żony, nie zważając naskórki, którego zpełzały się w gęstych włoskach pokrywających jego przedramiona. Usłyszał lekki trzask. Głowa Karen oderwała się, a z szyi buchnął ciemny dym. Mock zakrztusił się własną śliną i poczuł łaskotanie na twarzy. Skórek wbił cęgi w kącik jego oka, czyjeś palce rozciągały jego dolne i górne powieki, palce delikatne, przyzwyczajone do pióra.

Bruzdy zatroskanej twarzy profesora Brendla były podcienione szarością. Rozciągnęły się i prawie zanikły pod wpływem uśmiechu.

– Śniły się panu jakieś koszmary, kapitanie – powiedział Brendel. – Chce pan wymiotować?

Mock pokręcił przecząco głową i zebrał siły. Usiadł na twardej pryczy i czuł wirowanie w głowie. Wydawało mu się, że jakaś miękka, ciepła substancja wypełnia czaszkę i zatyka wszystkie jej otwory.

– Pamięta pan, co mówiłem po łacinie? – zapytał profesor.

Mock kiwnął głową i zwlókł się z kozetki. Szorstka koszula nocna lepiła się do skóry, zaschnięte owoce czarnego bzu biły w szybę, podłoga drżała od niedalekich wybuchów.

– Kto mnie przebrał w koszulę nocną? – Mówiąc to, kapitan wyobraził sobie swoje tęgie, starcze ciało, którego dotyka hrabina von Mogmitz, i poczuł obrzydzenie do samego siebie. – I po co?

– Pański mundur jest brudny i porwany – odpowiedział Brendel. – Uległ zniszczeniu pod czas pańskiego bohaterskiego czynu.

– Podał Mockowi paczkę zawiniętą w gazetę.

– Tutaj ma pan ubranie jednego z więźniów, pożycza je panu zastępca komendanta Helmut Gerstberger.

Proszę się przebrać, ja poczekam pod drzwiami.

Brendel wyszedł, a Mock drżącymi rękami rozerwał paczkę.

Wsunął cienkie, wykrzywione nogi w szerokie nogawki.

Zapinając spodnie na liczne guziki, uświadomił sobie sens ostatniej wypowiedzi profesora.

Wirowanie w głowie ustąpiło, a ciepła i lepka substancja w jego czaszce stężała.

Pytania, które gwałtownie mu się nasuwały, postawiły go na nogi.

Zagadki przyczynowo – skutkowe zawsze potrafiły reanimować jego mózg – niezależnie od tego, czy był obolały od alkoholu, czy od uderzeń.

– Jak to? – zawołał, zapinając pasek. – Dlaczego ten Gerstberger jest taki dla mnie łaskaw?

– Powiem więcej – doleciał zza drzwi głos Brendla. – Zastępca komendanta podstawił pod bramę swój motocykl z kierowcą. Zawiezie on pana do domu.

Mojego motoru nie można na razie wydobyć spod ziemi.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie, profesorze.

– Mock z trudem uporał się z tasiemkami, które zamiast spinek służyły do wiązania rękawów koszuli.

– Nazywa pana bohaterem z Drezna. – Głos zza drzwi był bardzo poważny.

– Rozumiem.

– Mock przymierzył marynarkę i potarł skronie palcami.

Wszystko wracało do równowagi – jedynie lekki ból głowy i kwaśny niesmak w ustach przypominał Mockowi o minionych sensacjach.

Wiążąc jakiś stary krawat, na który w innych okolicznościach nawet by nie spojrzał, usłyszał lekki szmer – taki jak ten, który wydało z siebie ciało Karen, gdy jej głowa odrywała się od szyi.

Usiadł i poczuł łzy napływające mu do oczu.

Wiele by dał, aby wziąć teraz Karen w ramiona; teraz – kiedy ona siedzi bezradnie przed toaletką i ogląda przebijające przez farbę pasma siwizny, teraz – kiedy po kryjomu płacze za swoim zaginionym dobę temu mężem; właśnie teraz – kiedy za nic nie chce się przyznać do chwili słabości i wykonuje swe zwykłe czynności kosmetyczne.

To udawanie nie potrwa długo, za chwilę żrące łzy zaczną żłobić ściśnięte gardło, za chwilę Karen rzuci się na łóżko i wybuchnie, za chwilę będzie wznosić wśród łkań modły do Boga i zagniewanego nieba, aby zrzuciło bomby na kamienicę przy Zwingerplatz i pogrzebało pod ruinami jej nieodwzajemnioną miłość.

Mock wiele by dał, aby wziąć teraz Karen w ramiona.

Dzieliło go od niej tylko kilka kroków do motocykla i niecałe dwa kwadranse jazdy przez dymiące miasto, potem ją uspokoi i przeprosi, a potem odlecą stąd do Kopenhagi.

Zabije Gnerlicha kiedy indziej, po wojnie, i rzuci wtedy jego głowę jak trofeum pod nogi świętej kobiety – Gertrudy hrabiny von Mogmitz.

Brendel, słysząc trzask desek na pryczy, zaniepokoił się i wszedł do izolatki. Mock natychmiast przyłożył ręce do oczu. Ostatnie krople łez wcierał twardymi palcami w delikatną błonę poparzeń pokrywającą jego twarz. Chyba zauważył, że płaczę, pomyślał. Gdy oderwę ręce od twarzy, zobaczy ślady łez.

Kiedy Mock był studentem, ogarniała go często niepojęta wesołość. Wystarczyło, że połączył w myślach jakieś dwa zdarzenia – odległe i nie mające ze sobą nic wspólnego – i natychmiast wybuchał śmiechem, który musiał tłumić, krztusząc się i chowając głowę pod ławkę. Pół biedy, jeśli pusty śmiech ogarniał go na wykładzie łagodnego profesora archeologii Richarda Förstera. Niestety – raz zwijającego się ze śmiechu studenta Eberharda Mocka dotknęło surowe spojrzenie profesora Eduarda Nordena. Student zdawał sobie sprawę, że jeśli się natychmiast nie uspokoi, narazi się, na straszne skutki gniewu profesora. Głupawy wesołek zaczął więc rozmyślać o rzeczach smutnych i ostatecznych – wyobraził sobie śmierć swoich rodziców i minę lekarza chorób płciowych informującego go o zakażeniu syfilitycznym. Wesołość minęła, profesor Norden wrócił do Plautowych anapestów i bakchejów, a student Mock poznał jeszcze jedną możliwość obrony w sytuacjach trudnych.

Tak też teraz, kiedy jego słabość mogła zostać odkryta przez Brendla, na silę zmienił ton swoich myśli – z czułego i melancholijnego na gniewny i złowrogi. Wzbudził w sobie złość na Karen. Karen jest taka słodka i przesadnie patetyczna, myślał, jej wypowiedzi są głupie i pełne truizmów – jak zachwyty pensjonarki. Brakuje jeszcze, żeby podskakiwała w wystudiowanej egzaltacji i wolała ze swoim skandynawskim akcentem: „Och, Ebi, jaki świat jest piękny!” albo „Brawo, brawo, jak to ślicznie ująłeś!” Oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na zaniepokojonego Brendla. Wstał i wyszedł z nim z baraku sanitarnego.

Niebo drżało od eksplozji. Znad Grabschener Strasse ciągnęła fala czarnego dymu. Mock nie widział jednak tego wszystkiego. Nie dostrzegał ani dymu, ani zasieków obozu, ani budki wartowniczej, ani zatroskanego profesora, który pomagał mu wsiąść do wózka bocznego. Przed oczami miał pogardliwie wygięte usta swojej żony; oto Karen rozmawia z przyjaciółką; opisuje jej swojego szwagra Franza; mówi o nim „ten kolejarz” i prycha, rozpylając wokół cząsteczki śliny, identycznej jak ta, którą toczyli z ust arystokraci germańskiego świata – jej przodkowie, dumni wikingowie.

Cóż innego niż pogardę mogła czuć ta nordycka księżniczka wobec prostego mieszkańca Altstadt, zakazanej dzielnicy Breslau? Nienawidziła go i gardziła nim, myślał Mock, ta egzaltowana idiotka, absolwentka filozofii, nie mająca pojęcia o zdecydowanych wyborach uczciwego umysłu, o sercu na dłoni, o prostej rozpaczy, o jasnych, atawistycznych pryncypiach.

Brendel otulił kapitana siedzącego w motocyklowym koszu jakimś płaszczem pachnącym naftaliną i usiadł za kierowcą. Motocykl ruszył. Przejechali pod wiaduktem kolejowym na Markischestrasse i znaleźli się na Friedrich – Wilhelm – Strasse. Większą część ulicy zajmowały połamane stoły, szafy bez drzwi i żelazne łóżka. Brendel lawirował między stosami wyrzuconych mebli a trupami koni leżącymi na skraju ulicy. Jakieś Brennkommando polewało benzyną i spirytusem kamienicę na rogu.

Mock tego wszystkiego nie widział ani nie czuł. Do jego nozdrzy docierał teraz zapach „Paradiso” – ulubionych perfum Karen. Wracają z filharmonii. Jest letni wieczór 1937 roku. W silniku adlera zabrakło oleju. Jedziemy taksówką! Ludzie czekają na postoju. Już nasza kolej. Taksówka podjeżdża. Nadbiegają trzej młodzieńcy. Odpychają Mocka. Wskakują bez kolejki. Jeden z nich uśmiecha się do Karen. Taksówka odjeżdża, a Mock, napęczniały z furii, szuka na próżno pistoletu.

Uśmiechnęła się wtedy do tego skurwysyna w mundurze kadeta, myśli teraz Mock, nie zwracając uwagi na ostrą woń dobywającą się z wiader niesionych przez dwóch sanitariuszy.

– Strasznie śmierdzi ten środek na poparzenia fosforem – wrzeszczał Brendel, przekrzykując łoskot walących się murów. – Sama woda z mielonym wapnem tak nie śmierdzi.

Huk był tak silny, że oderwał na chwilę myśli kapitana od żony, którą usiłował sam sobie zohydzić. Spojrzał na profesora Brendla. Ten uśmiechnął się w chmurze pyłu.

– Nietzsche powiedział w Tako rzecze Zaratustra: „Bądźcie twardzi!”

– Słucham? – Mock uznał, że się przesłyszał.

– Powiedziałem tylko, że te kamienice były pokryte żółtą farbą. – Mock rzeczywiście się przesłyszał. – A teraz wszystkie są czarne.

Mock umilkł i zastanawiał się, w jakim stanie będzie jego żona Karen, kiedy ją za chwilę ujrzy: będzie płakała czy uśmiechnie się drwiąco? A może uśmiechnie się przyjaźnie i łobuzersko – jak do tego przystojnego młodzieńca w mundurze kadeta, który odtrącił w kolejce do taksówki jej purpurowego ze złości, tęgiego męża?

– Nietzsche powiedział: „Idziesz do kobiet? Nie zapomnij bicza!”

Mock tym razem nie spojrzał na profesora i nie prosiło powtórzenie. Pewnie by się okazało, że znowu się przesłyszał.

Dojeżdżali do Königsplatz. Brendel przystanął, aby przepuścić kolumnę starszych mężczyzn, którzy dźwigali na ramionach zardzewiałe karabiny. Szli noga za nogą, a nad nimi wznosiły się dwa pomniki Herkulesa walczącego z lwem nemejskim. Brendel zanurzył się w plątaninę małych uliczek Altstadt i po dziesięciu minutach parkował pod kamienicą na Zwingerplatz.

Mock wyszedł z kosza i narzucił płaszcz na ramiona. Jego myśli były tak zajęte osobą Karen, że nawet nie podziękował profesorowi Brendlowi za opiekę, ba! – za uratowanie życia. Kiedy profesor chciał go wziąć pod rękę i wprowadzić do bramy, odprawił go ruchem dłoni jak natrętnego domokrążcę.

Wchodził powoli po schodach. Drzwi od mieszkania były otwarte.

Stała w nich Gertruda hrabina von Mogmitz. Mock padł przed nią na kolana. Objęła dłońmi jego głowę. Poczuł, że się trzęsie. Niemożliwe, żeby hrabina miała tak tłuste, trzęsące się ciało, pomyślał Mock i usłyszał głos Karen:

– Myślałam, że nie żyjesz, kochany – wyszeptała wśród łez.

Mock wstał z kolan. Jego oczy były czarne i nieruchome – jak u małpy.

– Obiecywałem ci, że wyjedziemy stąd, prawda? – powiedział łagodnym tonem.

– O tak, to prawda! – wykrzyknęła Karen emfatycznie, a potem zrozumiała.

Przez ślizgające się po policzkach łzy patrzyła w nieruchome oczy męża. Wiedziała, co zaraz usłyszy, wiedziała, co oznacza ten łagodny ton: on zwiastuje jej przyszłość pod ruinami tego miasta. Intuicja jej nigdy nie zawiodła. Teraz też.

Загрузка...