BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZY KWADRANSE NA ÓSMĄ WIECZÓR

Major Wiaczesław Komarenko wystartował z pola pod Kanthen i po chwili znalazł się nad wioską Opperau, o której wiedział, że jest typową miejscowością letniskową, gdzie latem wypoczywali zamożni mieszkańcy Breslau. Z zainteresowaniem przyglądał się niezbyt okazałym jednopiętrowym domom, kompleksowi sportowemu z basenem, który teraz zamiast wodą był wypełniony zardzewiałym żelastwem, oraz pięknemu pałacykowi, stojącemu na rogu głównej ulicy wśród starych drzew.

Strażnik obozu na Bergstrasse podniósł szlaban i kibelwagen przejechał przez bramę. SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich siedział wygodnie rozparty na tylnym siedzeniu pod plandeką.

Oprócz kierowcy towarzyszył mu jeden tylko żołnierz z odbezpieczonym karabinem.

Żołnierz wodził wzrokiem na wszystkie strony, a najczęściej wbijał go w niebo, skąd dochodziły gniewne pomruki rosyjskich kukuruźników.

Samochód wolno przejechał w poprzek ulicę i znalazł się na terenie fabryki Lindnera.

Heinrich Zupitza siedział w opancerzonej wartowni i wpatrywał się w żarówkę sygnalizacyjną pod sufitem stróżówki. Jak się dowiedział od dwóch żołnierzy, którzy teraz leżeli związani na podłodze wartowni, żarówka zapalała się wtedy, gdy ruszała winda. Teraz kabina windy tkwiła w górnym położeniu, a obsługujący ją żołnierz czekał na bardzo ważnego pasażera, który punktualnie o ósmej miał zjechać w dół.

Petlakow wleciał już w przestrzeń powietrzną twierdzy Breslau. Sunął nad bezlistną gęstwiną drzew dużego parku ze stawem, nad którym stał piękny, reprezentacyjny budynek. Majora Komarenkę ogarnęła złość na faszystów, których ogromne gmachy były alegorią pychy i patosu, i w pewnej chwili zapragnął spuścić jedną ze swoich pięćdziesięciokilogramowych bomb wprost na przesuwający się pod nim budynek. Przezwyciężył ten nagły impuls i klnąc na samego siebie, minął wielki park i skierował się na północny zachód.

Po kilku minutach dostrzegł cel.

Auto wiozące Gnerlicha wjechało do hali fabrycznej. Zatrzymało się na jej końcu obok jakby wyrastającej z ziemi wielkiej blaszanej budy. Buda ta była przystankiem końcowym windy zjeżdżającej pod powierzchnię fabryki. Esesman pożegnał kierowcę hitlerowskim błogosławieństwem i wszedł do windy w towarzystwie żołnierza z odbezpieczonym schmeisserem. Żołnierz obsługujący windę trzasnął obcasami, wzniósł dłoń i zakręcił kołowrotem. Kołowrót uruchomił małe dynamo, które przekazało prąd do stalowych sznurów windy. Siecią podtynkowych przewodów prąd dotarł do żarówki w wartowni.

Zupitza, widząc zapalającą się żarówkę, schylił się i podniósł z podłogi pancerfaust – tak lekko, jakby to była aluminiowa rurka. Wymierzył broń w środkową część szybu windy. Zgrał szczerbinkę z głowicą i czekał.

Tunel, którym poruszała się drezyna, był ślepy. U jego końca znajdował się wlot innego korytarza, który tworzył kąt prosty z tunelem. Mock wiedział doskonale, że drezyna dojeżdżała do miejsca, gdzie tory kolejowe się kończyły, tam stawała, a pasażerowie wysiadali i szli dalej owym prostopadłym korytarzem.

Niekiedy na pasażerów czekał jakiś pojazd.

Dzisiaj na Gnerlicha czekał motocykl.

Kierowca nie siedział jednak na kanapie pojazdu, lecz leżał obok niego, gryząc knebel.

Eberhard Mock i Cornelius Wirth kucnęli przy ślepej ścianie i wpatrywali się w ciemność.

Stamtąd miał nadjechać drezyną Heinrich Zupitza, wiozący trupa komendanta Gnerlicha.

Bombowiec petlakow, pilotowany przez majora Wiaczesława Komarenkę, znalazł się nad fabryką.

Zaryczały spusty bomb. Artyleria przeciwlotnicza zostawiała w powietrzu białe obłoki, które otaczały samolot majora Komarenki jak barokowe ornamenty. Major dał znak i jego kadłub stał się lżejszy o dwieście kilogramów. Bombowiec odleciał, robiąc miejsce swojemu następcy. Bomby wyrwały dziurę w kilkupiętrowych halach. Ogień i dym, uwolnione przez bomby, prawie polizały podwozia rosyjskich samolotów.

Zupitza widział już kabinę windy zjeżdżającą z góry. Mógł teraz łatwo trafić granatem, ale był cierpliwy. Czekał, aż kabina dojedzie do połowy szybu i zwolni. Kiedy to się stało, zatrzęsła się ziemia, stalowe liny naprężyły się i pękły. Zupitza wystrzelił, pocisk runął w stronę szybu jak złowrogi szerszeń i trafił w szyb windy – w miejsce, gdzie ona powinna się właśnie znajdować. Ona była jednak niżej, leciała już w stronę ziemi. Szyb, wartownia i drezyna widoczne były bardzo wyraźnie wśród iskier sypiących się spod windy. Nieoczekiwanie kabina zazgrzytała przeraźliwie. Zadziałał mechanizm blokujący. Winda zatrzymała się dwa metry nad ziemią. Od góry szybu buchnęły dym i kurz, które natychmiast wypełniły cały podziemny tunel.

Zupitza zszedł po omacku, dźwigając drugi pancerfaust. Nic nie widział. Dymi kurz dostawały się do oczu. Zupitza wymierzył po raz drugi w miejsce, gdzie powinna znajdować się winda, i wystrzelił. Usłyszał jęk blachy i poczuł, jak jej kawałki przeleciały mu obok ucha. Wykonał swoje zadanie. Rozsadził windę, Gnerlich nie żyje. Zbliżył się do drezyny i poruszył wajchą. W jej mechanizmie zazgrzytały kawałki gruzu. Kiedy ruszał, zdawało mu się, że ktoś wskakuje na drezynę. Wyciągnął pistolet i strzelił w kierunku, z którego dochodził ten odgłos.

Trzęsienie ziemi, kurz i dym wypełniły tunel. Mock i Wirth założyli gogle. Pod stopami poczuli drżenie. Mock przyłożył policzek do szyn. Drgania były bardzo wyraźne.

– Jedzie! – krzyknął do Wirtha. – Już po wszystkim!

Obaj ruszyli naprzeciw drezyny. Po kilkudziesięciu metrach przystanęli i zapalili latarki. Zaczęli nimi gwałtownie poruszać. Tak się umówili z Zupitzą. Ten na widok latarek miał zwolnić i się zatrzymać, aby nie uderzyć o ścianę zamykającą ślepy tor. Drżenie było coraz wyraźniejsze. Powoli zamieniało się w dudnienie. Huk stawał się nie do zniesienia.

– Co jest! – krzyknął Wirth. – Czemu się nie zatrzymuje?

To było ostatnie, co powiedział, a może ostatnie, co pomyślał. Drezyna wynurzyła się z obłoków dymu.

Oświetlała ją mała lampa naftowa umocowana na burcie. Obaj uskoczyli przed piekielną machiną i przylgnęli do ścian. Wirth poczuł potworne przyciąganie, któremu nie mógł się oprzeć. Potem usłyszał zgrzyt i mlaskanie. Usłyszał to, choć żadnym zmysłem nie powinien już niczego percypować. Nie mógł przecież widzieć ani słyszeć, że kawałki jego ciała rozpryskują się po ścianach, a kończyny łamią pod kołami drezyny.

Mock też poczuł to przyciąganie wieczności, ale mu się nie poddał. Burta drezyny rozorała jego skórzany płaszcz na plecach. Poczuł silne uderzenie w kręgosłup i upadł na tory. Za drezyną. Poparzoną twarz paliły iskry. Leżał na torach. Między palcami przeciekała mu miękka, lepka i ciepła galareta nieznanego pochodzenia. Położył policzek na drgającej szynie. Snopy iskier sypały się za drezyną, która hamowała. Mock niczego więcej nie widział z powodu śmierdzącej mgły, składającej się z sadzy i dymu, którą przeciąg wessał w tunele podziemnego miasta. Nie miał czym oddychać. Zacisnął palce na nosie i nie otwierał ust. Wciąż drgały mu przed oczami sylwetki dwóch ludzi na drezynie: roześmiany komendant Gnerlich trzymający nogę na zakrwawionym ciele Zupitzy. Kiedy Mock uświadomił sobie treść swego widzenia, postanowił więcej nie walczyć. Oderwał palce od nosa i zaczerpnął głęboko powietrza. W jego płuca wtargnęła ognista sadza. A potem usłyszał huk drezyny rozbijającej się o ślepą ścianę.

Загрузка...