8

Mijając poczekalnię na trzecim piętrze, usłyszałem głos Maggie Sheffield.

– Powiem ci tylko tyle, Cotter, że ktoś uderzył Charliego Ducka w głowę. Zdążył jeszcze przyczołgać się do domu Doca Lamberta, ale zaraz potem zmarł.

– I nie znaleziono żadnych śladów? Żadnych poszlak?

– Żebyś wiedział, że najtrudniej wykryć sprawcę morderstwa takiego nieszkodliwego staruszka. To nie Salem ani Portland, tylko Edgerton, malutkie miasteczko. Nie pamiętam, kiedy ostatnio wydarzyło się tu morderstwo, ale faktem jest, że ktoś zaciukał Charliego.

Gdy wkroczyłem do poczekalni, przekonałem się, że pani szeryf rozmawia z młodym człowiekiem, którego nigdy przedtem nie widziałem. Na oko w moim wieku, był niższy, za to atletycznej budowy, w typie ciężarowca. Wyglądał na niebezpiecznego osobnika, choć jako mężczyzna nie powinienem wyciągać takich wniosków. Musiałem jednak ze wstydem przyznać, że od razu poczułem do niego antypatię.

– Cotter Tarcher – przedstawił się nieznajomy, czyniąc w moją stronę powitalny gest. – Pan jest bratem Jilly, prawda?

– Tak, nazywam się Ford MacDougal. A pan jest bratem Cal?

– Rzeczywiście, zapomniałem, że pan już ją poznał w domu Paula. Przyjdziecie do nas dziś wieczorem? Jak co roku, obchodzimy urodziny naszej pani burmistrz.

Zdecydowaliśmy jednak nie odkładać tej imprezy, mimo śmierci Charliego.

– To było morderstwo, Cotter! – przypomniała Maggie.

– Prawdę mówiąc, zupełnie o tym zapomniałem – przyznałem się. – Dla mnie najważniejsze, że Jilly się obudziła, o niczym innym nie myślałem.

Cotter Tarcher wyglądał jak Cygan ze smolisto-czarnymi włosami i krzaczastą brodą. Byłem pewien, że baby do niego lgnęły, bo rajcowała je taka zbójecka uroda. Gdyby jednak miały olej w głowie, powinny uważać. Cal opowiadała, że lubił, kiedy dziewczyny przyjeżdżały po niego własnymi samochodami, bo to dawało im złudzenie przewagi. Miałem jednak wrażenie, że celowo stosuje ten sprytny chwyt, aby je rozbroić. Przypomniałem sobie, że Jilly też go nie lubiła.

– Ach, tak, rzeczywiście! – rzucił luźno Cotter. – Dopiero co ją widziałem, akurat jakaś praktykantka myła jej włosy. To cud, że wygląda zupełnie normalnie.

Zwróciłem się do Maggie.

– Podsłuchałem, że mówiliście o Charliem Ducku. Dla takiego małego miasteczka jak Edgerton to musiał być prawdziwy szok. Zawiadomiłaś już specjalistów od medycyny sądowej z Portland? Mają tam najlepszych biegłych na Zachodnim Wybrzeżu. Szczególnie dobry jest taki jeden Ted Leppra…

– Po co? – Potrząsnęła głową. – 1 tak wiem, jak doszło do zgonu. Od uderzenia w głowę zrobił mu się krwiak, który razem z odłamkami kości uszkodził mózg. Szkoda czasu na biegłego, który tłumaczyłby mi to wszystko z medycznego na nasze. W każdym razie szkoda chłopa, bo mieszkał u nas dobre piętnaście lat. Pogrzeb odbędzie się we wtorek, a nabożeństwo żałobne w kościele Komitetu.

– Komitetu? – powtórzyłem.

– No, Komitetu Obywatelskiego, nie pamiętasz? Należą do niego wszyscy mieszkańcy miasta, więc wyznaczyli jeden budynek na wspólną świątynię wszystkich wyznań. Nabożeństwa różnych kościołów odbywają się o różnych porach, a na pogrzebach przedstawiciele grup wyznaniowych mają limity czasowe na wystąpienia. Stary Charlie był niewierzący, więc wszystkie wyznania otrzymają po tyle samo minut, bo gdyby był na przykład baptystą, to oni dostaliby najwięcej czasu. Przyjdź, Mac, jeśli możesz, będziesz miał okazję poznać większość mieszkańców naszego miasta. Chyba że chcesz wracać do Waszyngtonu, skoro Jilly już się obudziła? Opowiedziała ci, co naprawdę zdarzyło się tamtej nocy? Czy to się zgadza z twoim snem?

– Właśnie dzisiaj mam zamiar z nią o tym pomówić – obiecałem, choć byłem zły na Maggie, że wygadała się w obecności Cottera Tarchera. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie, nawet gdyby ktoś pomyślał, że mam nierówno pod sufitem? Tarcher, mimo że należał do Komitetu, na razie nie zachowywał się jak osioł.

– Miejmy nadzieję, że wszystko ci powie – podchwyciła Maggie. – Chociaż, gdy pytałam ją o to rano, utrzymywała, że nic nie pamięta. A kiedy wspomniałam, że według relacji Roba celowo prowadziła wóz prosto do morza, wyglądała na zszokowaną. Nie powiedziała mi nic więcej, może ty się czegoś dowiesz.

– A może nie ma nic więcej do powiedzenia?

– Obyś miał rację. Boję się tylko, by znów nie próbowała coś sobie zrobić.

Cotter spoglądał to na jedno, to na drugie z nas, wreszcie wydusił:

– Postaraj się przyjść dziś do nas, Mac. Moi rodzice chcieliby cię poznać.

Uścisnął mi rękę mocniej niż należało, ukłonił się Maggie i wyszedł, na odchodnym rzucając mi spojrzenie mówiące, że jeszcze zdąży nakopać mi do dupy. Stanowczo nie mógł wzbudzać pozytywnych uczuć! Po jego wyjściu zwróciłem się do Maggie.

– Czy w tamten wtorek byłaś zaproszona do domu Paula i Jilly na imprezę?

– Nie, a bo co?

– Laura Scott powiedziała mi, że Paul i Jilly oczekiwali jeszcze innych gości, ale ona musiała wcześniej wyjść, więc nie widziała, ile osób przyszło i kto to był.

W gruncie rzeczy nie wiedziałem, dlaczego ta informacja ma mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. Jedynym, co się teraz liczyło, było zdrowie Jilly i pewność, że wyszła z dołka i nie będzie już próbowała żadnych sztuczek.

Myślałem też o Laurze, bo jeszcze dotąd nie spotkałem kobiety, która by mnie tak rajcowała. Postanowiłem na razie nie wracać do Waszyngtonu. Nabrałem ochoty na imprezę u Tarcherów.

– Słuchaj, Mac, jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, zanim pójdziesz do Jilly. Coś tajemniczego, co ma związek ze śmiercią Charliego Ducka. Nie chciałam tego mówić przy Cotterze, ale w końcu ty też jesteś z naszej branży.

– Dowiedziałaś się czegoś nowego?

– Chyba tak, choć nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie. Mało tego, że ktoś załatwił Charliego, także splądrował jego dom. Wysłałam już tam chłopaka, żeby zebrał odciski palców, i sama dokonałam oględzin. Nie zauważyłam niczego, co mogłoby kogokolwiek zainteresować. Jeśli morderca czegoś szukał, prawdopodobnie znalazł. Zabrał też ze sobą narzędzie zbrodni. – Przerwała, aby wziąć głęboki oddech, i ciągnęła: – Ale jest jeszcze coś. Może pomożesz mi to rozgryźć? Doc Lambert powiedział mi później, że Charlie na chwilę przed śmiercią odzyskał przytomność…

Serce zaczęło mi bić szybciej, chociaż nie wiedziałem, dlaczego. Z zapartym tchem czekałem na ciąg dalszy.

– Doc Lambert twierdzi, że Charlie był wyraźnie podniecony, bełkotał jakieś słowa bez ładu i składu, ale dało się w tym wyróżnić jeden sensowny fragment: „…mocne uderzenie… za mocne… a jednak mnie dopadli!”. Co o tym sądzisz?

– Koniecznie sprowadź patologa z Portland i zarządź sekcję zwłok – poleciłem. – Zrób to nawet zaraz!

– Po co?

– Bo czuję przez skórę, że to nie jest zwykłe zabójstwo i włamanie. Charlie Duck chciał rozmawiać z tobą, a także ze mną. Szkoda, że nie zdążył, ale widać nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Ktoś uderzył go tak mocno, że staruszek tego nie przeżył.

– Ależ, Mac, to jak w najgorszym kryminale. Ofiara w ostatnim przebłysku świadomości próbuje wskazać mordercę? To się zdarza w filmach, ale nie w życiu.

– Kim właściwie był ten Charlie Duck?

– Policjantem w Chicago, już od ponad piętnastu lat na emeryturze.

Serce znów mi przyspieszyło.

– Zastanów się, Maggie. Jilly taranuje samochodem barierę nad brzegiem morza, a równocześnie ktoś zabija emerytowanego policjanta. Może te dwa zdarzenia nie mają z sobą nic wspólnego, ale mam przeczucie, że mają -

– Co jego śmierć mogła mieć wspólnego z wypadkiem Jilly? To się nie trzyma kupy!

– Proszę cię, Maggie, zarządź sekcję zwłok. Zadzwoń do tego biegłego, on się nazywa Ted Leppra. Miejmy to już za sobą!

„Mocne uderzenie, za mocne, jednak mnie dopadli…” Co tu, do jasnej cholery, się dzieje? Zastałem Jilly samą. Czytała gazetę, ale na mój widok jakby znieruchomiała. Czym prędzej znalazłem się u jej boku.

– Jilly, kochanie, co ci jest? Podniosła do mnie uśmiechniętą twarz i odłożyła gazetę.

– Nic, Fordzie, po prostu znowu zaczynam wyglądać jak człowiek. Przyszedłeś się ze mną pożegnać?

– Nie, na razie przyszedłem, aby z tobą porozmawiać. Powtórnie zamknęła się w sobie, jakby nie chciała mnie więcej widzieć ani tym bardziej ze mną rozmawiać. Nie miałem pojęcia, dlaczego się tak zachowuje, ale postanowiłem spróbować:

– Jilly, przecież jesteś moją siostrą i znasz mnie od urodzenia. Wiesz, że cię kocham. Jeśli chciałaś popełnić samobójstwo, powiedz mi, co cię do tego pchnęło. Wiesz, że możesz na mnie liczyć. Naprawdę chcę ci pomóc, tylko zechciej ze mną porozmawiać!

Znałem ją na tyle dobrze, że umiałem rozpoznać po oczach, kiedy kłamie, więc szybko dodałem:

– Tylko mi nie mów, że nic nie pamiętasz. Taki kit możesz wciskać Maggie, mnie musisz powiedzieć prawdę. Czy próbowałaś skończyć ze sobą?

– Ależ skąd, nigdy nie popełniłabym takiego głupstwa! Prawda jest taka, że po prostu straciłam panowanie nad porsche. Śpiewałam za głośno, jechałam za szybko i nie wyrobiłam się na zakręcie. Przysięgam, że tak było!

– Rob Morrison zeznał, że przyspieszyłaś, kiedy leciałaś na klif.

– Jeśli tak utrzymuje, to się myli. Mówię ci, że straciłam panowanie nad wozem. No, może przypadkiem nacisnęłam na gaz, kiedy rąbnęłam w barierkę. Nie pamiętam dokładnie, ale myślę, że to możliwe. A ty najlepiej wróć do domu, bo dobrze wiesz, że nie jesteś jeszcze w pełni formy. Weź przynajmniej z tydzień urlopu i jedź na ryby nad jezioro Tahoe. Przecież to lubisz, a ja czuję się już zupełnie dobrze.

– W porządku, pomyślę o tym.

– No więc uważaj na siebie, w razie gdybyśmy się już nie zobaczyli. Spotkamy się wszyscy na Boże Narodzenie w Nowym Jorku, u Gwen.

Była to nasza tradycja rodzinna – Kevin, Gwen, Jilly i ja co roku organizowaliśmy nasz świąteczny zjazd. Kiedy w zeszłym roku nie udało się nam spotkać w święta, przełożyliśmy to na luty. Na razie więc tylko przycisnąłem Jilly mocno do piersi i zapewniłem, że bardzo ją kocham.

– Ja cię też kocham, Fordzie. Nie martw się już więcej o mnie, tylko nie zapomnij zadzwonić do Kevina i Gwen, żeby im powiedzieć, że wszystko jest w porządku.

Dom Tarcherów położony był w ślepym końcu ulicy Brooklyn Heights. Zbudowany w stylu dworkowym, chyba ze trzy razy większy niż dom Paula i Jilly, wyraźnie dominował nad innymi budynkami z tej samej ulicy, z rzadka rozrzuconymi i schowanymi wśród świerków i daglezji. Przypominał monumentalne, wiktoriańskie gmaszyska z San Francisco. Elewację utrzymano w kolorze kremowym, ale ramy okienne, parapety, poręcze balkonów, gzymsy i inne ozdóbki, których nawet nie umiałem nazwać, wnosiły chyba ze cztery lub pięć innych barwnych akcentów. Całość wyglądała jak wielopiętrowy, przeładowany, urodzinowy tort. Projektanci takiej rezydencji musieli mieć za dużo pieniędzy i wyobraźni.

Czterej służący ubrani w czerwone koszule i czarne spodnie zajmowali się samochodami gości. Zanim Paul i ja przyjechaliśmy jego fordem explorerem, po obu stronach krętej alei stało już około trzydziestu wozów. Chyba całe miasto zjechało się na tę imprezę!

Jilly też chciała pojechać z nami do Tarcherów. Najwidoczniej chodziło jej o to, aby pokazać wszystkim, że jest już na chodzie, przynajmniej ona, skoro nie porsche. Nawiasem mówiąc, wspomniała mi, że zamówiła już pomoc drogową, aby sprawdzić, czy da się wyciągnąć samochód z morza. Odpowiedziałem perfidnie, że owszem, może pojechać, jeśli da radę przejść bez pomocy do końca korytarza. Skończyło się na tym, że zrobiła osiem kroków i osunęła się na podłogę. Jednak wyniki badań, jakie przeprowadził doktor Coates, wypadły pozytywnie. Spytałem go, czy też się wybiera na przyjęcie do Tarcherów, a on mi na to, że za nic nie opuści tej imprezy, chyba że musiałby przyjmować na świat trojaczki! Myślę, że moja siostra Gwen, która akurat ma trojaczki, też by mu tego nie darowała.

Wysiedliśmy z explorera, ale zanim skierowaliśmy się w stronę domu gospodarzy, zaczepiłem Paula:

– Słuchaj, powiedz mi coś więcej o tym Tarcherze!

– Właściwie nazywa się Alyssum Tarcher, ale nie pytaj mnie, skąd wzięło się to idiotyczne imię. Mieszka tu chyba ze trzydzieści lat i jest nieprzyzwoicie nadziany. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że połowa naszego stanu należy do niego. Każdy w tym miasteczku coś mu zawdzięcza i nic tu nie dzieje się bez jego akceptacji, a nasza pani burmistrz je mu z ręki i zrobi wszystko na pierwsze jego skinienie. Zresztą przypuszczam, że większość z nas zachowałaby się tak samo.

– Czy pytałeś go o zgodę na powrót z Pensylwanii? – zainteresowałem się.

– Prawdę mówiąc, ułatwił mi ten powrót – odpowiedział Paul chłodnym i oficjalnym tonem. – Nie jest to żadną tajemnicą, podobnie jak to, że sfinansował mój aktualny temat badawczy, a nasz dom też kupiliśmy od niego.

– Aha! – To wyjaśniało, z czego żyli, on i Jilly. Z tym tylko, że ich luksusowy dom i porsche Jilly wykraczały znacznie ponad minimum egzystencji. – Chodzi o ten eliksir młodości?

– Trafiłeś w dziesiątkę. – Paul zatrzasnął drzwiczki wozu. – Słuchaj, Mac, nie masz pojęcia, jak mi ulżyło, kiedy się dowiedziałem, że Jilly po prostu straciła panowanie nad pojazdem. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby to była rzeczywiście próba samobójstwa.

– Ja też nie wiem. Ktoś z obsługi parkingu przybiegł w te pędy, wręczył Paulowi dużą, liliową kartę i odprowadził explorera gdzieś dalej.

– Ale odwalił sobie chałupę, co?

– Rzeczywiście – przyznałem, pokonując pół tuzina stromych schodków do drzwi frontowych. Ze środka promieniowała feeria świateł i łagodna muzyka kameralna. W przestronnym holu zatrzymałem się na chwilę, aby powdychać jedyny w swoim rodzaju zapach, jakim przesycone było wnętrze tego domu. Przypominało to konglomerat woni zalanego słońcem lasu, wilgotnego mchu, leśnych kwiatów i czystego powietrza. Zaczerpnąłem w płuca dużo tego pachnącego powietrza i odwróciłem się w samą porę, bo zbliżał się do nas wysoki mężczyzna z orlim nosem. Nie miałem wątpliwości, że był to sam Alyssum Tarcher, patriarcha miasteczka Edgerton.

Sam mam metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, a przed zamachem bombowym ważyłem siedemdziesiąt pięć kilo. On przy takiej samej wadze musiał mierzyć przynajmniej o pięć centymetrów więcej. Na oko mógł mieć około sześćdziesięciu lat, włosy gęste i szpakowate. Wyglądał na silnego, energicznego mężczyznę, bez śladu brzuszka czy sflaczałych mięśni. Stojący za nim jego syn, Cotter, czarniawy i z byczym karkiem, dla kontrastu przypominał kryminalistę. Na pewno dopiero co się golił, ale już na jego policzkach przebijał czarny cień zarostu. Trzaskał stawami palców, a spojrzeniem przewiercał mnie na wylot.

– Pan Ford MacDougal? – spytał tymczasem Alyssum Tarcher głosem tak pełnym i nasyconym, jak najlepszy burbon z Kentucky.

– Tak, proszę pana – odpowiedziałem. Uścisnąłem wyciągniętą do mnie rękę, przy czym spostrzegłem, że przypominała dłoń artysty – szczupła, o długich palcach i nieprzyzwoicie wręcz gładka.

– Nie jest pan nic a nic podobny do Jilly – oświadczył Alyssum Tarcher, jakby mógł widzieć wszystkie moje komórki. Od razu uznałem go za bardziej niebezpiecznego osobnika niż jego nieokrzesany syn.

– Rzeczywiście nie jestem – przyznałem.

– Tyle tylko, że macie podobny koloryt i oboje jesteście parą przystojnych, młodych ludzi. Poznał pan już mojego syna, Cottera?

Uścisnąłem rękę Cottera, witając go przyjaznym uśmiechem. Czekałem tylko, kiedy zaczniemy się nawzajem prowokować, i nie musiałem czekać długo. Ustawiłem dłoń pod takim kątem, aby wywrzeć większy nacisk i patrząc mu prosto w oczy, o mało nie zmiażdżyłem mu palców. Zwolniłem chwyt dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem skurcz bólu w okolicy ust. Chyba jedynym spośród obecnych, który to zauważył, był Paul. Natomiast Cotter zareagował dosyć dziwnie, bo wściekłość na jego twarzy walczyła o lepsze ze skupieniem, jakby chciał przejrzeć mnie na wylot, aby dzięki temu łatwiej mi dołożyć. Nie wątpiłem, że odtąd będę miał w nim wroga, co zresztą mało mnie wzruszało. Byłem tylko ciekaw, o czym mógł teraz myśleć. Przez ostatnie pół roku nie miałem do czynienia z tak zdecydowanie aspołecznym typem!

Cotter nie spuszczał ze mnie wzroku, ale odwróciłem się od niego, gdy usłyszałem głos Alyssuma Tarchera:

– No, Paul, teraz, kiedy Jilly jest już zdrowa, możesz znów zabrać się do roboty. Wiem, że przeżywałeś ciężkie chwile, ale chyba najgorsze masz za sobą.

– Oczywiście – potwierdził Paul. – Jilly nawet chciała tu dziś przyjechać, ale jest jeszcze zbyt słaba. Bardzo była zawiedziona, ale zasnęła, zanim odjechaliśmy. Prosiła tylko, żebym przekazał wam pozdrowienia i przekonał wszystkich, że wcale nie zamierzała się zabić, tylko straciła panowanie nad samochodem. Dała także słowo, że nigdy już nie będzie jeździć z taką szybkością.

– Chwała Bogu! – Alyssum Tarcher zdjął dwa kieliszki szampana z obnoszonej przez kelnera tacy i podał Paulowi i mnie. Sobie wziął trzeci i wzniósł toast: – No, to za naszą dalszą współpracę. Oby sukces naszego wynalazku przeszedł najśmielsze oczekiwania!

– W twoje ręce! – zawtórował mu Paul. Ani Cotter, ani ja nie przyłączyliśmy się do toastu, tylko w milczeniu popijaliśmy kiepskiego szampana. Z łezką wspominałem piwo Bud Light, które Midge przyniosła mi tamtej nocy w szpitalu. Jej mąż, Doug, ten to miał farta! Odstawiłem więc kieliszek na tacę, choć Alyssum karcąco uniósł brew. Jednak nie przejąłem się tym.

– Z tym Charliem Duckiem, to dopiero tragedia! – Paul zmienił temat. – W życiu nie spodziewałbym się czegoś takiego w naszym pięknym mieście.

– To rzeczywiście straszne – pokiwał lwią głową Alyssum Tarcher. – Wszyscy próbujemy się domyślić, kto mógł to zrobić i dlaczego.

– Ten wścibski dziadyga niejednego wnerwiał, kiedy się wtrącał w nie swoje sprawy! – wyrwał się Cotter z nietaktownym komentarzem.

– Na pewno ktoś obcy włamał się do jego domu – rzekł Alyssum. – To czysty przypadek, że trafił akurat na niego. Nikt z Edgerton nie tknąłby włosa na jego głowie!

– No, tych włosów nie miał znów tak wiele – mruknął Paul, wywołując powściągliwy uśmiech na twarzy Alyssuma.

Przeszedłem do miejsca, gdzie Rob Morrison dotrzymywał towarzystwa Maggie Sheffield. W czarnych spodniach, takiejże koszulce i sportowej marynarce wyglądał jak atleta. Natomiast kompletnym zaskoczeniem dla mnie okazał się widok Maggie bez munduru. Czerwona sukienka szczególnie korzystnie prezentowała się na kobiecie niezbyt szczodrze wyposażonej w naturalne okrągłości, do tego włosy upięte na czubku głowy i ponad siedmiocentymetrowe obcasy! Korciło mnie, żeby podejść chyłkiem, ugryźć ją w ucho i szybko zwiać. W porę rękę Roba Morrisona na jej nagich plecach widocznych w głębokim dekolcie. Stanowczo za śmiało sobie poczynał!

– Cześć, Mac, do twarzy ci w tym garniturze! – Z tyłu podeszła do mnie Cal Tarcher.

Odwróciłem się i zobaczyłem, że ubrana była pretensjonalnie, w długą spódnicę, czarną, jedwabną bluzkę z wysokim kołnierzykiem i baletki na płaskim obcasie. Dobrze choć, że spódnica i bluzka z grubsza na nią pasowały. Rude włosy przyczesała gładko i ściągnęła czarną wstążką na karku, a okulary, które założyła, też miały czarne oprawki. Dobrze przynajmniej, że ubrała się do koloru!

– Cześć! – przywitałem ją, zachodząc w głowę, jak ta sama dziewczyna, którą spotkałem w domu Jilly i Paula, mogła tak błyskawicznie przechodzić od chłodnej i aroganckiej wyższości do rozbrajającej niezręczności i pruderii.

– Widziałam, jak się gapiłeś na Maggie! Wygląda odlotowo, no nie?

– Mnie też bardziej się podobają kobiety bez mundurów. Może i ty w końcu wyzbędziesz się swojego i też włożysz taką czerwoną sukienkę?

Przez chwilę jej twarz przybrała wyraz chłodnej i aroganckiej kobiety, ale zaraz rysy jej złagodniały.

– Przywitałeś się już z moją mamą, Elaine? – zmieniła temat.

– Założycielką Komitetu Osielskiego? Nie, jeszcze nie.

– Właśnie! – potwierdziła Cal, wyraźnie zadowolona, że to zapamiętałem. – Słyszałam, że Jilly doszła już do siebie. Myślałam, że znajdę dziś chwilę czasu, żeby wpaść do szpitala, ale byłam strasznie zaganiana w związku z tą imprezą. Nie masz pojęcia, ile ci wszyscy goście mogą zjeść! I uwierzyłbyś, że ktoś mógł załatwić poczciwego, starego Charliego?

– Rzeczywiście, to nie do wiary.

– Jesteś głodny?

– Owszem, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dostaniemy coś na ząb. Aha, Cal, wiesz może, czy Paul przesypiał się z innymi kobietami oprócz Jilly?

Cal zrobiła oczy jak spodki. Albo zaszokował ją poruszony przeze mnie temat, raczej nieodpowiedni w wytwornym towarzystwie, albo też była zaskoczona, że wiem o tym. Zdecydowałem więc, że na razie dam spokój tej sprawie. Grunt, że Jilly czuła się dobrze i nie popełniono żadnego przestępstwa… oczywiście oprócz zabójstwa Charliego Ducka. Tymczasem po namyśle Cal jednak udzieliła mi odpowiedzi.

– Paul kocha Jilly i w życiu nie poszedłby do łóżka z inną kobietą. A w ogóle to jest za chudy na te rzeczy. Chociaż Jilly mówiła mi, że jest dobry w łóżku i lubi seks.

– Oj, Cal, czy ty czasem nie jesteś zazdrosna o Jilly?

Загрузка...