Nazajutrz, kiedy o dziesiątej rano zajechałem pod numer dwunasty na Liverpool Street, zastałem tam już zaparkowany samochód Maggie Sheffield. Stał w tym samym miejscu co wczoraj, ale jej nie było w środku.
Niepostrzeżenie podkradłem się do salonu i usłyszałem stamtąd jej głos:
– Paul, po drodze do ciebie zadzwoniłam do szpitala. Pani Himmel powiedziała mi, że stan Jilly nie uległ zmianie i że Mac siedział przy niej przez całą noc.
Paul mruknął coś pod nosem.
– Widzę, że Mac poświęca jej więcej czasu niż ty. Jak to możliwe?
– Odpieprz się! Paul nie tyle poczuł się urażony jej pytaniem, ile był po prostu zmęczony ciągłym poruszaniem tego tematu. Nie dziwiłem się temu, bo gdyby zwróciła się w ten sposób do mnie, też miałbym ochotę nakłaść jej po ryju. Wkroczyłem do długiego i wąskiego salonu, biegnącego wzdłuż frontowej ściany domu, całej przeszklonej, z oknami wychodzącymi na ocean. Pozostałe ściany, podtrzymujące konstrukcję, pomalowano na biało. Podłoga była wyłożona kwadratowymi, białymi płytami, a meble, dla odmiany, utrzymano w kolorze czarnym. Całość jak z koszmarnego snu minimalistycznie nastawionego projektanta – żadnego akcentu stwarzającego przytulny, domowy nastrój: rozrzucone gazety, zdjęcia czy coś w tym rodzaju. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby ułożyć się tu wygodnie z książką czy obejrzeć mecz w telewizji!
Nawet obrazy reprezentowały wyłącznie sztukę abstrakcyjną i składały się z nieregularnych chlaśnięć farbą na płótnie, przeważnie czarną i białą. Wisiały na ścianie w równym szeregu jak żołnierze. Nie mogłem sobie wyobrazić, jak ktokolwiek mógł wytrzymać w tak ascetycznym wnętrzu, a już zwłaszcza Jilly. Pamiętałem, że w młodości urządzała swój pokój w turkusowych błękitach, jaskrawych oranżach i zieleniach, wieszając na tym tle plakaty z gwiazdami punk rocka. Prawda, ludzie się zmieniają, ale żeby aż tak? Czułem w tym rękę Paula.
– Mam nadzieję, że wszystko w porządku, szeryfie! – powitałem Maggie, która z otwartym notatnikiem na kolanach siedziała na obitej czarną skórą kanapie. Była w mundurze, ale na nogach miała adidasy. Przez chwilę wyobraziłem ją sobie bez munduru, czyli tak, jak widziałem ją we śnie. Na jawie jednak miała włosy ściągnięte do tyłu i spięte klamrą, którą moja koleżanka Sherlock nazywała bananem. Sama miała takie klamry we wszystkich kolorach tęczy.
– Ach, to ty, Mac! – przywitała mnie, wstając. – Dziękuję, wszystko w porządku. A co słychać u Jilly?
– Bez zmian.
– O, bardzo mi przykro. A ty, jak się czujesz?
– Dziękuję, zupełnie dobrze.
– Rzeczywiście, wyglądasz dużo lepiej niż wczoraj, już nie jak śmierć na chorągwi. Chodź tu i siadaj, bo muszę jeszcze omówić to i owo z Paulem.
Ten ostatni nawet się nie poruszył, siedział jak posąg na fotelu obitym czarną skórą, ściskając dłonie między kolanami. Sprawiał wrażenie, jakby uważnie przyglądał się jednej z białych płytek posadzki, którą miał pod nogami.
– O, tu jest rysa! – zauważył nagle.
– Jaka rysa? – Maggie nie zrozumiała, bo uwaga ta nie miała żadnego związku ze sprawą.
– O, tu, widzicie, w prawym górnym rogu. Ciekawe, skąd się wzięła.
– Wiesz co, Paul? – Zdenerwowałem się nie na żarty. – Może zakryjemy tę rysę gazetami, żeby cię nie drażniła?
– Och, Mac, jaką ty masz drobnomieszczańską, nieskomplikowaną naturę! Dobra, dołącz do zabawy, żebyśmy szybciej mieli to z głowy, bo muszę brać się do roboty.
– Jilly opowiedziała mi, że dlatego zwolniłeś się z pracy w tej filadelfijskiej firmie, bo nie pozwolili ci kontynuować badań nad twoim wynalazkiem.
– Zgadza się.
– Co to za wynalazek? – spytałem, przechodząc po dywanie w czarno-białe, geometryczne wzory, aby zatrzymać się przy jednym z okien wychodzących na ocean.
– Eliksir młodości! Jestem w trakcie doskonalenia tabletki cofającej proces starzenia.
Maggie o mało nie spadła z kanapy.
– Bój się Boga, Paul, ależ to niewiarygodne! Jak mogą nie chcieć, abyś kontynuował takie badania? Przecież wyniki byłyby warte wszystkie skarby świata!
– Aleś się dała nabrać! – Paul parsknął śmiechem. – Wszyscy się na to nabierają, bo każdy chciałby zachować młodość. Osobiście wolałbym opracować środek na porost włosów. – Wskazał na swoja rzedniejącą czuprynę.
– No, to masz pecha, bo jeśli Jean-Luc Picard w filmie Star Trek mówił prawdę, to nie doczekamy się takiej pigułki nawet w dwudziestym czwartym wieku.
– A tak na serio, nad czym obecnie pracujesz? – Wróciłem do tematu.
– Wybacz, ale te informacje są ściśle poufne. To nie ma nic wspólnego z Jilly, więc zejdźcie ze mnie, proszę.
Maggie wróciła na swoje miejsce i pstryknęła długopisem.
– Najpierw jednak chciałabym się dowiedzieć, co ty i Jilly robiliście w ostatni wtorek wieczorem. Przypomnij sobie, czy jedliście kolację w domu, czy poszliście do restauracji?
– A do czego ci to, u licha, potrzebne, gdzie jedliśmy kolację?
– Odpowiedz, Paul. Jedliście w domu? – powtórzyłem, stojąc przy oknie ze skrzyżowanymi ramionami.
– Tak, pieczonego halibuta skropionego sokiem cytrynowym. Do tego Jilly zrobiła grzanki z czosnkiem, a ja sałatkę ze szpinaku. Po kolacji chciałem trochę popracować, a Jilly oświadczyła, że ma zamiar przejechać się samochodem. To nic nowego, bo uwielbiała jeździć tym porsche. Wyszła z domu około dziewiątej.
– Rob Morrison zeznał, że wypadek miał miejsce około północy. Trzy godziny to trochę za długo jak na małą przejażdżkę.
– Nie wiem, co się potem działo, bo przysnąłem przy biurku. Zostawiłem nawet włączony komputer. Bez względu na to, czy Jilly tymczasem wróciła i wyszła znowu, czy też nie było jej przez całe trzy godziny, i tak bym tego nie zauważył. Wiem tylko, że wyszła o dziewiątej.
– A w jakim nastroju była przy kolacji?
– Nie znasz Jilly? Jak to ona, wiecznie sypała żarcikami. Zapamiętałem nawet kawał o viagrze, który opowiedziała.
– Więc nie powiesz nam, nad czym pracujesz? – znów zapytała Maggie. – Może próbujesz się sklonować?
– Na razie nie, przynajmniej dopóki nie wymyślę czegoś na porost włosów. – Przeniósł wzrok na mnie. – Ty, Mac, bardziej byś się do tego nadawał, bo masz lepsze geny. Na pewno zainteresowaliby się tobą Niemcy albo FBI. Co ty na to?
– Widzę, że wrzuciłeś nas do jednego worka z hitlerowcami – zauważyłem. Nie rozumiałem tylko, czemu z takim uporem odmawiał współpracy. Czyżby lek, którym się zajmował, miał coś wspólnego z wypadkiem Jilly na klifie?
– Cóż, znajduję wiele cech wspólnych. – Wzruszył ramionami. Ja zrobiłem to samo.
– Może zdecydowałbym się na to, gdybym był ze trzy razy starszy niż jestem, ale chyba jednak nie. Twierdzisz więc, że podczas kolacji Jilly zachowywała się zupełnie normalnie?
– Tak, tylko nie jadła zbyt dużo, bo postanowiła schudnąć o jakieś dwa-trzy kilo.
– Czy używała jakichś pastylek odchudzających? – wpadła mu w słowo Maggie.
– Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Na wszelki wypadek sprawdzę zawartość apteczki.
– Słusznie.
– A czy to prawda, że codziennie kochaliście się z Jilly? – zacząłem z innej beczki. Dałbym głowę, że Paul zarumienił się po korzonki rzedniejących włosów.
– Po cholerę o to pytasz? Co cię to obchodzi?
– Owszem, obchodzi, bo w lutym Jilly zebrało się na zwierzenia na temat jej życia intymnego. Nigdy przedtem nie opowiadała tak wylewnie o seksie z tobą. Mogło to oznaczać, że coś się skończyło, bo przeskakiwała z tematu na temat, żadnego specjalnie nie wyróżniając.
– A co takiego mówiła, Mac? Spojrzałem na Maggie i głowę bym dał, że zadając to pytanie, kierowała się nie tylko zawodową ciekawością. Pomyślałem jednak, że nie zaszkodzi podrzucić jej trochę szczegółów.
– No, na przykład o swojej nowej sukience, a zaraz potem, na jednym oddechu, jak często Paul się z nią kochał. Od tego tematu przechodziła zaraz do swojego ulubionego porsche i znajomego rodzeństwa Cal i Cottera Tarcher. O wszystkim mówiła z jednakowym zaangażowaniem. Z perspektywy czasu myślę, że to było podejrzane.
W tym momencie zadzwonił dzwonek u drzwi. Paul zerwał się na równe nogi.
– Rany boskie, może to coś z Jilly? Kiedy wybiegł z salonu, Maggie skomentowała jego zachowanie.
– Wiem, że wolałbyś tego nie słyszeć, ale z tego wynika, że ona niekoniecznie musiała uprawiać ten seks z Paulem.
Chętnie dałbym jej kuksańca. Jilly miałaby robić skok w bok? Nigdy w życiu! Nie miałem jednak czasu mocniej przycisnąć Maggie do muru, bo do salonu wrócił Paul, ale nie sam. Za nim w drzwiach ukazała się drobna dziewuszka, czy raczej kobietka, w wieku około dwudziestu pięciu lat. Włosy w kolorze ciemnego brązu, gęste i faliste, ściągnęła do tyłu dwiema plastikowymi spinkami. Skórę miała bielszą niż świeżo uprana koszula, a na nosie okulary w okrągłych, złotych oprawkach. Ubrana była w luźne dżinsy i białą, chyba męską, koszulę z zawiniętymi rękawami, wyrzuconą na wierzch i prawie sięgającą kolan.
– Cześć, Cal, cóż cię do nas sprowadza? – przywitała ją Maggie, powoli podnosząc się z miejsca.
Chryste, więc to była Cal Tarcher! Ta sama, która zazdrościła Jilly nowej sukienki, siostra tego chuligana Cottera! Rzucając ukradkowe spojrzenia na Paula, obwieściła:
– Dobrze, że tu jesteś, Maggie. Tatuś przysłał mnie, żebym zaprosiła was wszystkich do nas na jutro wieczorem. A pan to brat Jilly?
– Zgadza się. Jestem Ford MacDougal.
– A ja Cal Tarcher. Czy Jilly czuje się lepiej?
– Nie bardzo, bo wciąż jeszcze nie odzyskała przytomności.
– Tak mi przykro! Byłam u niej wczoraj po południu. Pielęgniarka prosiła mnie, żeby mówić do niej o czymkolwiek, choćby o pogodzie lub najnowszym filmie z Denzelem Washingtonem, byleby tylko mówić… Aha, zaczęłam o naszej imprezie. Przyjdziecie wszyscy?
– Oczywiście, że przyjdziemy – obiecał Paul z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Wystarczy, że twój ojciec rozkaże, a pędzimy na wyprzódki!
– To nie jest tak, Paul! – sprostowała Cal, nie patrząc jednak na nikogo z nas, tylko na obraz, który składał się jedynie z dwóch podłużnych chlaśnięć czarną farbą, przecinających po przekątnej przeraźliwie białe płótno. – Wszyscy martwimy się o Jilly, ale tatuś ma nadzieję, że uda ci się znaleźć trochę czasu i wpaść do nas przynajmniej na chwilę. Bardzo chciałby też poznać brata Jilly. Maggie, nie wiesz, czy Rob ma służbę jutro wieczorem?
– A na jakiej podstawie sądzisz, że znam jego grafik służby?
– Jak to, przecież oboje jesteście glinami. – Cal wzruszyła ramionami.
– No, właściwie masz rację.
Widać było, że Cal Tarcher czuje się zakłopotana. Najwyraźniej coś wisiało w powietrzu, czułem się, jakbym wpadł w sam środek rozgrywającego się dramatu, ale nie miałem pojęcia, o co chodzi.
– Dobrze, zadzwonię do niego – obiecała niepewnie, ale zaraz podniosła głowę i spojrzała wyzywająco w twarz Maggie. – Ale on na pewno przyszedłby chętniej, gdybyś to ty do niego zadzwoniła, bo zrobi wszystko, co mu każesz. Mnie nie lubi, uważa, że jestem głupia.
– Nie bądź śmieszna, Cal – wtrącił Paul. – Rob nie różnicuje ludzi na lepszych i gorszych, bo wymagałoby to za dużo wysiłku umysłowego. Woli utrwalać w pamięci wszystko tak, jak usłyszał. Jeśli chcesz, mogę zadzwonić do niego w twoim imieniu.
– Dziękuję, Paul. W takim razie pojadę zaprosić Geraldine. Była mocno przeziębiona, ale już jej lepiej, a mam dla niej ciasto własnej roboty. Wiesz, że nasz tato ją uwielbia.
– I żebyś mnie zabiła, nie wiem, za co – dokończył Paul, a zwracając się do mnie, dodał tytułem wyjaśnienia: – Panna Geraldine Tucker jest obecnie naszym burmistrzem, a kiedyś uczyła matematyki w szkole średniej. Przewodniczy również Komitetowi Obywatelskiemu mieszkańców Edgerton, otwartemu dla wszystkich od noworodków do staruszków po dziewięćdziesiątce, jak babcia Marco, właścicielka stacji benzynowej Union 76.
– Czy to twój tato wymyślił tę nazwę, Cal? – zainteresowała się Maggie.
– Nie, to moja mama.
– Twoja matka? Elaine? – powtórzyła Maggie z niedowierzaniem.
– A niby dlaczego nie? Mamusia ma duże poczucie humoru i jest bardzo inteligentna. Właściwie spośród naszych gości tylko pan, panie MacDougal, nie należy do tego Komitetu.
– Musiałabyś mi najpierw zdradzić, do kogo to jest aluzja.
– Niejeden już próbował się domyślić! – roześmiał się Paul. – Czy to już wszystko, Cal? Wybacz, ale jesteśmy teraz bardzo zajęci. Maggie bierze mnie w krzyżowy ogień pytań, żeby mnie obciążyć winą za wypadek Jilly.
Maggie zamachała w jego kierunku długopisem i zwróciła się do Cal Tarcher:
– Zanim stąd wyjdziesz, Cal, powiedz mi jeszcze, czy widziałaś Jilly w ostatni wtorek wieczorem?
– Wtedy była straszna mgła – odpowiedziała Cal ze wzrokiem wbitym w czubki butów, chyba od Bally’ego. – Pamiętam, że dziewczyna Cottera odwołała randkę, bo bała się prowadzić wóz w taką pogodę.
– Jilly zjechała z klifu około północy – przypomniałem. – Czy wtedy jeszcze utrzymywała się mgła?
– Nie, do tej pory prawie ustąpiła – wyjaśniła Maggie. – W tych stronach pogoda często się zmienia. Mgła albo unosi się w powietrzu, albo opada, gęsta jak mleko, a potem nagle znika. W ten wtorek wieczorem też tak było. A czy ta dziewczyna Cottera wybierała się do was?
Cal przytaknęła, przy czym zdołała wreszcie nawiązać ze mną kontakt wzrokowy.
– Tak, bo Cotter lubi, kiedy dziewczyny po niego przyjeżdżają – wyjaśniła, widząc moje uniesione brwi. – Uważa, że daje to kobietom poczucie bezpieczeństwa, jeśli to one siedzą za kierownicą. Jeśli taka dziewczyna się z nim pokłóci, zawsze może wysadzić go z wozu i zostawić na skraju szosy.
– Dobrze, ale widziałaś w końcu Jilly, czy nie? – powtórzyła swoje pytanie Maggie. Wydawało się, że nie lubi Cal, chociaż nie od razu się domyśliłem, dlaczego. Cal Tarcher wydawała mi się nieszkodliwa, najwyżej chorobliwie nieśmiała i chyba to właśnie denerwowało Maggie.
– Tak, widziałam ją – wyznała wreszcie Cal, czyniąc przy tym dwa kroki w stronę drzwi, jakby chciała jak najszybciej wyjść. – Mniej więcej o wpół do dziesiątej. Jechała porsche po Piątej Alei z głośnikami nastawionymi na cały regulator. Jadłam wtedy kolację „Pod Królem Edwardem”. Razem ze mną było tam może dziesięć albo dwanaście osób, ale kiedy przejeżdżała, z tą głośną muzyką, wszyscy wylegli na dwór, żeby pomachać jej ręką. Śmiała się wtedy i śpiewała, ile siły w płucach.
– A co takiego śpiewała?
– Piosenki z musicalu Oklahoma. I na pewno się śmiała, pamiętam to dokładnie. Mało tego, wykrzykiwała, że jedzie na cmentarz zbudzić nieboszczyków. Potem zawróciła i skierowała się na wschód.
– Wszyscy, których o to pytałam, zeznają podobnie – rzekła Maggie. – Cmentarz leży na południe od centrum miasta, bliżej oceanu, więc może rzeczywiście na początku tam pojechała. Później jednak musiała zmienić kierunek, bo bezpośrednio przed wypadkiem jechała już na północ szosą wzdłuż brzegu.
Przypomniałem sobie, że w południowej części miasta mieszkał Rob Morrison, ale nie posądzałem Jilly, aby była zdolna do sprzeniewierzenia się ślubom małżeńskim. Chciała mieć dziecko, a nie ucinać sobie z kimś romans na boku. Dla pewności wolałem jednak zapytać Maggie. Nie mogłem przecież tego tak zostawić.
– A może na cmentarzu coś jej się stało? – podsunęła Cal.
– Niby co takiego? – rzuciła zgryźliwie Maggie.
– No, nie wiem – wykrztusiła powoli Cal, nie patrząc nikomu z nas w oczy. – Tam czasem snują się takie dziwne cienie, słychać różne głosy… Zawsze wyobrażałam sobie, że drzewa szepczą między sobą, a już zwłaszcza daglezje wyglądają tak, jakby przysuwały się do grobów. Może oplatają korzeniami stare trumny i otwierają je…? Wzdrygnęła się, ale zaraz zdobyła się na uśmiech.
– Mówię głupstwa, prawda?
– Oczywiście, nawet duże – potwierdziła sucho Maggie. – Na cmentarzu nie ma nic ciekawego poza spróchniałymi kośćmi. A swoją drogą nie wiedziałam, że masz taką bujną wyobraźnię. Mac jeszcze gotów wziąć cię za artystkę!
– Mimo wszystko nie chciałabym przejeżdżać tamtędy w nocy! – upierała się Cal. – Nawet gdybym była zalana w drobny mak.
– Czy chcesz przez to powiedzieć, że Jilly była zalana, kiedy ją widziałaś o wpół do dziesiątej wieczorem? – podchwyciłem. Cal milczała. Odpowiedziała za nią Maggie.
– Nikt ze świadków nie zeznał, że Jilly mogła być pijana. Wszyscy podkreślali tylko, że była w świetnym humorze. Kiedy po wypadku przywieziono ją do szpitala, robiono jej testy na zawartość alkoholu we krwi. Wykryto u niej ilość promili odpowiadającą dwóm kieliszkom wypitego wina, a test toksykologiczny dał wynik ujemny, więc stan upojenia nie wchodzi w grę. A później już jej nie widziałaś?
Cal przecząco pokręciła głową i cofnęła się o dalszy krok ku drzwiom. W tym momencie wkroczyłem do akcji.
– Maggie, wy tu sobie z Paulem gadajcie, a ja odprowadzę pannę Tarcher – zaproponowałem. Domyśliłem się bowiem, że Cal będzie chciała jak najszybciej stąd uciec. Ta dziewczyna musiała coś ukrywać!
– Poczekaj, Cal! – poleciłem, tym razem chłodnym, urzędowym tonem, typowym dla agenta FBI na służbie. Oczywiście zatrzymała się natychmiast. Ująłem ją pod łokieć i wyszedłem z nią na zewnątrz.
Poranek był chłodny, lecz pogodny, z lekkim wietrzykiem o sile zdolnej co najwyżej zwichrzyć człowiekowi włosy. Z lubością wdychałem morskie powietrze, którego dawno nie miałem w płucach. Nie odezwałem się ani słowem, dopóki nie doszliśmy do jej jasnoniebieskiego bmw z opuszczanym dachem. Cal przez cały czas patrzyła pod nogi i kombinowała, jak by mi się wymknąć. Dopiero kiedy otworzyła drzwiczki wozu, położyłem rękę na jej ramieniu.
– Chwileczkę, panno Tarcher. Co panią gryzie? Kogo się pani boi?
Po raz pierwszy nie uciekała przed moim wzrokiem, tylko popatrzyła mi prosto w oczy. Jej oczy za okularami były bladoniebieskie z lekkim odcieniem szarości, a spojrzenie chłodne, inteligentne i miało w sobie jeszcze coś, czego nie umiałem na razie określić. Kiedy się wyprostowała, nie wyglądała już na taką drobną jak przedtem, przeciwnie – spoglądała na mnie jakby z góry, z chłodną arogancją, która dźwięczała także w jej głosie.
– To nie pańska sprawa, panie MacDougal. Miłego dnia i do zobaczenia jutro, chyba że pan wcześniej stąd wyjedzie. – Rzuciła jeszcze okiem w stronę domu Paula i dodała mimochodem: – Zresztą, kogo to obchodzi?
– Mnie! – rzekłem szybko.
Obojętnie skinęła mi głową, wskoczyła do swojego samochodu i nie minęło nawet dziesięć sekund, a już zniknęła za zakrętem Liverpool Street. Nie obejrzała się nawet za siebie. Zrobiła na mnie wrażenie ulepionej z dwóch różnych, przeciwstawnych osobowości. Szlag mnie trafiał, że nie mogłem dokopać się do żadnych wskazówek, które pomogłyby mi zgrać to wszystko w jedną całość.
Stałem więc, gapiąc się na morze, którego tafla aż do linii horyzontu była dziś spokojna i nieporuszona. Około dwustu metrów od brzegu unosiła się na wodzie samotna łódka, w której dwie osoby łowiły ryby. Z westchnieniem skierowałem się powoli w stronę domu, z którego wyszedłem.
Tymczasem po schodach zbiegała już Maggie, chowając po drodze komórkę do kieszeni bluzy mundurowej.
– No, to na razie, Mac! – zawołała do mnie. – Dzwonił właśnie Doc Lambert, że ktoś rąbnął starego Charliego Ducka w głowę. Dobrze, że Charlie mieszka po sąsiedzku z Docem i zdołał przyczołgać się pod jego drzwi, zanim stracił przytomność, ale Doc twierdzi, że nie wygląda to dobrze. Zaraz tam jadę.
– Aha, to ten starszy facet, którego wczoraj spotkaliśmy na lunchu „Pod Królem Edwardem”! – przypomniałem sobie. – Chciał, zdaje się, ze mną porozmawiać. Kto mógł go tak załatwić? Kurczę, Maggie, to wszystko jest jakieś popieprzone!
– Zgadzam się z tobą, ale muszę już jechać. Cześć, zobaczymy się później.
Miałem nadzieję, że dziadek wyjdzie z tego obronną ręką, ale wiedziałem przecież, że z rana nikt głowy nie ma żartów. Byłem ciekaw, co miał mi do powiedzenia, a jeszcze bardziej – kto go pobił.