Laura siedziała na brzegu łóżka. Zielona szpitalna koszula zsunęła się z jej lewego ramienia. Rozpromieniła się na mój widok.
– O, Mac, dobrze, że jesteś. Zaczynałam się już zbierać do wyjścia. Może byłbyś tak miły i odwiózł mnie do domu?
Zapewniłem ją, że zrobię to z przyjemnością. W szafie wisiały jej rzeczy, które miała na sobie, kiedy ją przywieźli, więc wyszedłem, aby mogła się przebrać. Przez ten czas uciąłem sobie pogawędkę z Haroldem Hobbesem, który nie krył swojego oburzenia.
– Co za draństwo, żeby jakiś skurwysyn chciał załatwić taką ładną babkę! – W tym przyznałem mu rację. – Ale tu nikt się nie zbliżył, nawet na przeszpiegi.
Zapukałem do drzwi pokoju i Laura odkrzyknęła, że już mogę wejść. Nie trzymała się jeszcze zbyt pewnie na nogach, ale wyglądała dużo lepiej niż przedtem. Pielęgniarka zwiozła ją windą na wózku, co wcale się jej nie podobało. Posadziłem ją na przednim siedzeniu taurusa i szybko zatrzasnąłem drzwi.
– Co to ma znaczyć, Mac? – zaczęła, kiedy sadowiłem się za kierownicą. Zamiast odpowiedzi odwróciłem się i rzuciłem w stronę tylnego siedzenia: – Cześć, chłopaki! Wszystko w porządku?
– Skuaak!
– A co u ciebie, Grubster? Nie usłyszałem odpowiedzi.
– Co tu się dzieje, Mac? – Laura domagała się wyjaśnień. Ja tymczasem wyjechałem ze szpitalnego parkingu.
– A nic takiego, zrobimy sobie małe wakacje. Wynająłem dla nas uroczy, mały domek nad morzem. Nazywa się „Chata pod Mewami”. Będziemy mieszkać razem i do tego za frajer, bo pan Alyssum Tarcher był tak wspaniałomyślny, że na miesiąc umorzył nam czynsz!
Laura przetrawiała tę wiadomość przez mniej więcej dwadzieścia dwie sekundy.
– Niemożliwe, muszę wracać do Salem, inaczej stracę pracę.
– Bynajmniej, bo załatwiłem ci dwa tygodnie bezpłatnego urlopu. Powiedziałem w bibliotece, że zachorowałaś na boreliozę, a sam podałem się za twojego brata. Rozmawiałem z niejakim panem Dirksonem i chyba zrobiłem na nim wrażenie. To chyba dobrze?
– A co z moim mieszkaniem?
– Powiedziałem administratorowi, że wyjechałaś, i poprosiłem, by miał je na oku.
– Nie mam nic do przebrania…
– Wszystko jest w bagażniku.
Na razie skończyły się jej wymówki, a tymczasem wyjechaliśmy z Salem i skręciliśmy na szosę 101.
– Uwierz mi, Lauro, naprawdę tak będzie lepiej – zapewniałem ją z uśmiechem. – Tyle tylko, że naszym gospodarzem jest Alyssum Tarcher, ale gdyby miał z tym zamachem coś wspólnego, i tak wiedziałby już, że się im wymknęłaś. Za to teraz niech wszyscy wiedzą, że nie jesteś sama, masz dobrą obstawę, a mianowicie niżej podpisanego.
– Co ty tam wiesz, Mac!
– Jeśli nawet nie wiem, to się niedługo dowiem. Nie myśl, że prowadzę cię prosto do jaskini lwa, bo będę tam z tobą i mam broń. Gdybyśmy uciekli, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, co naprawdę stało się w Edgerton, a szczególnie z moją siostrą.
Czekałem, co Laura na to powie, ale się nie odezwała, tylko po jakimś czasie kiwnęła głową. Tymczasem zaczęło padać. Najpierw była to tylko mżawka, potem rozpadało się na dobre.
– Przykro mi, ale nie zabrałem twojego płaszcza od deszczu – powiedziałem. Ale Laura nie odzywała się przez następne jedenaście kilometrów, aż musiałem spytać: – No więc jak? Dobrze będzie?
– Naprawdę chcesz, żeby całe miasto się dowiedziało, iż ktoś szykował zamach na moje życie? Albo zamierzasz trzymać się wersji, że chodziło o nas oboje?
– Powiedziałem już Alyssumowi, że sprawa dotyczy tylko ciebie. Kiedy dojedziemy do Edgerton, wstąpię jeszcze do Paula, żeby wziąć jakieś rzeczy na zmianę. Muszę też zobaczyć się z Maggie, bo może dowiedziała się czegoś nowego o Jilly. No i niedługo będą już znane wyniki sekcji zwłok Charliego Ducka.
– Uważasz, że jego śmierć ma coś wspólnego z tą sprawą, prawda?
– Mój szef w FBI, Duży Carl Bardolino, zwykł mawiać, że w naszej branży nie zdarza się coś takiego jak zbieg okoliczności.
– Skuaak!
– Na tylnym siedzeniu jest torebka z ziarenkami dla Nolana. Możesz mu dać trochę, jeśli uważasz, że jest głodny.
Samochód jadący za nami zamierzał nas wyprzedzić. Nie świadczyło to zbyt dobrze o jego kierowcy, jako że wchodziliśmy właśnie w zakręt. Na wszelki wypadek zwolniłem i zjechałem na prawy pas, aby go przepuścić.
Laura sięgnęła po torebkę z nasionami słonecznika i chciała coś powiedzieć, gdy rozległ się trzask, a zaraz potem drugi. Odruchowo odchyliłem się do tyłu, nim zdałem sobie sprawę, że to kula przebiła szybę w oknie po prawej stronie, minęła o centymetry moją szyję i wypadła na zewnątrz przez moje okno, pozostawiając na szybie siatkę pęknięć.
Skręciłem gwałtownie kierownicą w prawo, a potem zaraz w lewo, ledwo unikając zderzenia czołowego. Oczyma wyobraźni zobaczyłem siedzącego obok kierowcy mężczyznę podnoszącego pistolet. Tuż przed nami dostrzegłem ciemnoczerwoną hondę. Dodałem gazu, ale pod strachem Boga, bo przy takim deszczu mogliśmy łatwo wylecieć z szosy. Honda wyrwała się do przodu i ścięła ostry zakręt, ale wiedziałem, że taurus nie ma takiego przyspieszenia ani takiej zwrotności. Musiałem zwolnić, a zanim pokonałem zakręt, honda zwiększyła odległość między nami.
– O Boże, Mac, nic ci się nie stało?
– Nie, a tobie?
– Myślę, że nie, ale gdybym się akurat nie odwróciła…
– Wiem, wiem. Na razie usiądź normalnie i zapnij pas.
– Skuaak!
– W porządku, Nolan, niech ci się zdaje, że to taka fajna przygoda!
Laura zapięła pas, więc przyspieszyłem na tyle, że zdołałem wyprzedzić dwa wozy, chociaż z drugiego omal nie zdrapałem lakieru. W uszach zadźwięczały mi ich klaksony. Zbliżyłem się nieco do hondy.
– Chyba ich nie złapiemy, ale może uda nam się odczytać numer rejestracyjny – podsunąłem Laurze.
– Spróbuję – obiecała i opuściła przebitą szybę. Do środka wdarły się strugi deszczu.
Usiłowałem się odprężyć i swobodnie trzymać kierownicę, ale serce waliło mi mocniej, ilekroć spojrzałem na wylot kuli, otoczony pajęczyną pęknięć. Wyprzedziłem następny samochód – landrovera, którego kierowca puścił siarczystą wiązankę i pokazał mi obraźliwy gest palcem. Nie miałem mu tego za złe.
Od hondy dzieliło nas raptem ze czterdzieści metrów. Widziałem więc wyraźnie, jak z przedniego okna wychylił się mężczyzna z pistoletem w ręku i patrzył do tyłu.
– Padnij! – krzyknąłem Laurze. Posłusznie rozpłaszczyła się na tylnym siedzeniu i w tym samym momencie pasażer hondy oddał pięć czy sześć strzałów.
– Ty też masz spluwę, prawda, Mac? – spytała.
– Mam, ale muszę ich pilnować.
– To daj mnie, umiem strzelać.
Nie bardzo mi się to uśmiechało, a ściślej mówiąc, była to ostatnia rzecz, jakiej pragnąłem. Laura jednak zręcznie wyłuskała pistolet z kabury, którą miałem pod pachą.
– Wolałbym, żebyś tego nie robiła! Przynajmniej uważaj!
– Dobra, bylebyśmy mogli zbliżyć się do tej pieprzonej hondy!
Udało mi się zmniejszyć odległość do jakichś piętnastu metrów. Niestety, ten odcinek szosy 101 obfitował we wzniesienia, wiraże i wyboje. Dobrze, że przynajmniej deszcz nieco zelżał. Już prawie dostrzegałem numer rejestracyjny hondy, gdy znowu znikła za kolejnym zakrętem.
Laura ściskała kurczowo klamkę tylnych drzwi i czekała, tak skupiona i spokojna, że aż wydało mi się to podejrzane. Na wszelki wypadek zapytałem:
– Dobrze się czujesz?
– Ja świetnie, a ty siedź im na ogonie i spróbuj podjechać jeszcze ciut bliżej.
W jednej chwili wysunęła się do połowy przez otwarte okno i mimo siąpiącego deszczu wystrzeliła szybko połowę magazynka.
Kule roztrzaskały tylne okno hondy, prze? boczne natychmiast wychylił się mężczyzna z wycelowanym w nas pistoletem. Zanim jednak zdążył wypalić, Laura wystrzeliła dalsze trzy naboje. Najwyraźniej trafiła? bo widziałem, jak z jego ręki wyleciał pistolet i potoczył się po szosie, ale za zakrętem znów zniknęli nam z oczu.
Dodałem gazu i pokonałem zakręt, po to tylko, aby zobaczyć, jak na krótkim odcinku prostej honda zwiększa dystans dzielący ją od nas.
– Kurczę, myślałam, że ją trafię w tylne koło! – zżymała się Laura.
Po raz ostatni zobaczyliśmy hondę, jak znosiło ją po mokrej szosie, a kierowca usiłował wyprowadzić ją z poślizgu. U szczytu wzniesienia udało mu się to i błyskawicznie pomknął naprzód. Spróbowałem jeszcze przyspieszyć, ale przeszkodził nam deszcz. Na śliskim odcinku taurus wykonał pełny obrót w miejscu i zatrzymał się na poboczu o niecałe dwa metry od rowu.
– Cholera, nie zdołaliśmy spisać numerów! – narzekała Laura.
– No i dranie nam uciekli. Na drugi raz wynajmę porsche.
Teraz dopiero Laura zaczęła się śmiać, ja też się roześmiałem, a że oboje byliśmy napompowani adrenaliną, śmiech cudownie rozładował napięcie. Najważniejsze, że oboje wyszliśmy z tego z życiem. Aby się zupełnie uspokoić, zaczęliśmy głaskać Grubstera i czule przemawiać do Nolana.
– Wszystko w porządku? – spytałem. Przytaknęła, nie przestając drapać Grubstera za uszami.
– Jezu, Mac, serce mi wali jak młotem. Kurczę, przecież byliśmy o włos od śmierci! Poziom adrenaliny tak mi się podniósł, że chyba mogłabym wyfrunąć przez to rozpieprzone okno!
Nachyliła się do mnie i zawadziła łokciem o kierownicę, chcąc zarzucić mi ręce na szyję. Grubster siedział między nami, mrucząc z ukontentowania. Przytuliłem Laurę tak mocno, że aż czułem przy swoim boku bicie jej serca i ciepły oddech na szyi. Rzeczywiście, chwała Bogu, że przeżyliśmy tę strzelaninę, bo mało brakowało… Pobieżnie obejrzałem uszkodzenia taurusa. Miał jedno wybite okno, a drugie, po stronie kierowcy, pokryte siateczką pęknięć, z małym, okrągłym otworem w środku. Szkoda, że nie zatrzymało kuli, gdyż przydałby się jakiś konkretny dowód.
– Co teraz robimy? – spytała Laura. Spodobało mi się, że mówiąc to, nie zmieniła pozycji.
– Gdybym miał przy sobie komórkę, zadzwoniłbym do Castangi, a może nawet do prezydenta i szefa Sztabu Generalnego.
– Mojej też nie mam, została na stole w jadalni… – wyszeptała mi w szyję.
– Skuaak!
– O rany, zapomniałam zupełnie o Nolanie i Grubsterze!
Przesadziła Grubstera ze swoich kolan na tylne siedzenie, a Nolanowi dała garstkę nasion słonecznika. Tymczasem Grubster przeciągnął się, zaczepiając przednimi łapami o oparcie mojego siedzenia. Wydał mi się w tym momencie nieomal tak wysoki, jak ja. Nie potrwało długo, a już przeskoczył z powrotem na kolana Laury i zwinął się tam w kłębek.
Sięgnąłem ręką, aby złapać pasemko włosów, które wymknęło się spod klamry podtrzymującej uczesanie Laury. Zacząłem miąć to pasemko w palcach, na co nie zareagowała.
– Tak się cieszę, że jeszcze żyjemy! – wyznała rozmarzonym głosem.
– Chyba najbardziej z nas wszystkich cieszy się Grubster.
Kocur mruczał tak donośnie, że musiała podnieść głos, abym ją słyszał. Przyjąłem więc normalną pozycję za kierownicą, bębniąc w nią palcami.
– To był świetny strzał – dodałem jeszcze.
– Dziękuję.
Uśmiechnąłem się do niej, zastanawiając się, jak bardzo przypomina to prawdziwy uśmiech.
– Teraz przynajmniej wiem, co przede mną ukrywałaś. Jesteś gliną, Lauro, i to tajniakiem, bo podawałaś się za bibliotekarkę. Mam rację?
Na jej twarzy odbiły się kolejno różne emocje, od powątpiewania poprzez strach do poczucia winy. Pewnie w końcu zdała sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia, tylko musi powiedzieć prawdę.
– Możesz mi zaufać, Lauro – zachęciłem. – Nie mam zamiaru cię skompromitować, zdekonspirować ani oczernić przed przełożonymi. Uważam tylko, że powinnaś wprowadzić minie w swoje zadanie, bo za wiele razem przeszliśmy, abyś mogła mnie teraz zostawić na lodzie. Jeśli nie będę poruszał się po omacku, będę mógł ci pomóc.
Zanim podjęła decyzję, zaczerpnęła głęboki oddech. Trzymałem ją przy tym za rękę i przysiągłbym, że jej oczy pojaśniały co najmniej o dwa tony. Przypuszczalnie zrozumiała już, że nie ma sensu dalej brnąć w kłamstwach.
– Tak, jestem gliną – wyznała wreszcie. Kiwnąłem tylko głową, aby nie przeszkadzać jej w dalszych wynurzeniach. Grubster nadal mruczał melodyjnie, uderzając do taktu ogonem w górę i w dół. Laura nerwowo zacisnęła w dłoni kępkę jego sierści. – Oni chcieli mnie zabić! Pomyśleć tylko, co by było, gdybym nie odwróciła się po te ziarenka dla Nolana…
– Zawrzyjmy układ – zaproponowałem, podnosząc szybko swój pistolet z siedzenia i chowając go z powrotem do kabury. Wygładziłem nad nim marynarkę i przyciągnąłem Laurę do siebie. Między nami leżał kot, a ja usadowiłem się tak, aby Laura mogła oprzeć się głową o moje ramię. Nasze czoła zetknęły się i ująłem w dłonie jej głowę. – Za długo już dźwigałaś ten ciężar sama. Teraz będę cię wspierał. Masz pojęcie, czego będziemy w stanie dokonać we dwójkę?
– Niewiele dokonamy, odkąd się zdekonspirowałam. Teraz już muszę cię wtajemniczyć we wszystko, bo moje instrukcje straciły aktualność.
– No więc mów, słucham.
Pracuję w DEA, to znaczy w brygadzie antynarkotykowej. Jeszcze ze szpitala zadzwoniłam do szefa i zameldowałam mu, że chciano mnie otruć. Kazał mi się na razie przyczaić i czekać, aż spróbuje przewąchać, co oni już wiedzą i jak się tego dowiedzieli. Oczywiście wspomniałam mu o tobie, ale wtedy jeszcze bardziej się zawziął, że niby nie po to tyramy jak dzikie osły, żeby FBI zdmuchnęło nam sprawę sprzed nosa. Przepraszam cię, Mac, że musiałam cię okłamywać.
– Ten wasz szef musi być strasznie pewny siebie, ale chyba jeszcze nie załapał, że to był zamach na twoje życie!
– Na razie zdążyłam zdobyć kwalifikacje dyplomowanej bibliotekarki. Przyswoiłam prawie cały materiał wymagany na tym stanowisku.
– A jak się naprawdę nazywasz?
– Laura to moje prawdziwe imię, zmieniłam tylko nazwisko, bo naprawdę nazywam się Bellamy. Przybyłam tu przed czterema miesiącami w tajnej misji dotyczącej narkotyków…
– …a także Paula i Jilly, prawda? – dodałem powoli, przyglądając się jej uważnie. Laura zbladła, lecz z odpowiedzią zwlekała, mając świadomość, że to, co powie, może mnie zmartwić. Pomogłem jej więc: – No, wyrzuć to wreszcie z siebie!
Tymczasem Grubster głośno miauknął, więc Laura zwróciła się najpierw do niego:
– Prześpij się teraz, Grubster, masz dosyć wrażeń jak na jeden dzień. – Przymknęła oczy, przebierając palcami w futrze kota. Po chwili jego mruczenie wypełniło wnętrze samochodu i dopiero wtedy Laura zaczęła mówić: – Jakieś pięć miesięcy temu policyjne jednostki prewencji zaalarmowały nas, że wynaleziono nowy narkotyk, szybko uzależniający i tani w produkcji.
– Czyli coś, o czym marzy każdy dealer?
– Właśnie, przynajmniej takie pogłoski miał rozgłaszać niejaki John Molinas. Podejrzewaliśmy, że szmugluje prochy na większą skalę, ale nie mieliśmy na to dowodów. W przeszłości miał powiązania z mafią narkotykową, której bossem był Del Cabrizo.
– Coś o nim słyszałem.
– Czasem pojawia się w Stanach, ale tylko po to, aby zagrać nam na nosie. Mnie natomiast przysłano tutaj, gdy doszły nas słuchy, że w tę sprawę zamieszany jest miejscowy rekin finansowy, mianowicie pan Alyssum Tarcher.
Muszę przyznać, że mnie zatkało, wytrzeszczyłem na nią oczy.
– Tarcher jest wspólnikiem Dela Cabrizo?
– Gorzej, bo John Molinas jest szwagrem Tarchera. Pewnie dlatego wciągnął go w swoje nieczyste interesy.
– No, to rzeczywiście sensacja! – przyznałem. – Wiedziałem, że to wpływowy facet, a tu się okazuje, że do tego kawał drania!
– Na to wygląda. Nas to też trochę zaskoczyło, bo przez ostatnie kilka lat John Molinas siedział cicho. Nie wiedzieliśmy, czy sumienie go ruszyło, czy może lekarz wykrył u niego raka? Dopiero kiedy do tej układanki doszlusował jeszcze Alyssum Tarcher, nietrudno było skojarzyć to z niespodziewanym przybyciem z Filadelfii dwojga biegłych farmakologów, Paula i Jilly Bartlettów, którym Tarcher sprzedał dom za symboliczną cenę. Zestawiliśmy z sobą te fakty i wzięliśmy na spytki ich poprzednich pracodawców, firmę VioTech. Udało się nam wyciągnąć od nich, że Paul i Jilly pracowali przedtem nad specyfikiem wspomagającym pamięć. Brzmi to jak pomysł z kiepskiej powieści, ale nasi ludzie powtórzyli całe doświadczenie i przekonali się, dlaczego VioTech nakazał przerwać prace nad tym środkiem. Może on i coś poprawiał, ale przede wszystkim był toksyczny jak jasna cholera. Zwierzęta laboratoryjne dostawały po nim obłędu. Bartlettowie wpakowali miliony dolarów w preparat, który nie nadawał się do niczego! To jednak nie wyjaśnia, dlaczego ni stąd, ni zowąd przenieśli się do Edgerton. Wprawdzie Paul stąd pochodzi, ale to jeszcze słaby powód.
– Na pewno stał za tym Alyssum Tarcher – podsunąłem.
– Zgadza się i właśnie dlatego podjęłam pracę bibliotekarki w Salem, inaczej nie byłam w stanie zbliżyć się do naszych głównych bohaterów. Myślałam, że Grace przyjmie mnie do pracy w swoich delikatesach, ale nie potrzebowała pomocy. Nie mogłam tak sobie wprowadzić się do Edgerton, bo w takim małym miasteczku byłoby to podejrzane.
– Ale dlaczego wybrałaś właśnie bibliotekę?
– Mac, naprawdę mi przykro, że muszę to powiedzieć, ale wyśledziliśmy, że Jilly Bartlett regularnie trzy razy w tygodniu przyjeżdża do biblioteki w Salem. I jeszcze raz cię przepraszam, ale nasz wywiad wykrył, że spotyka się tam z kochankiem, miejscowym torakochirurgiem. Na miejsce schadzek wybrali akurat dział naukowy i dlatego musiałam się tam zatrudnić. Prawdziwy bibliotekarz dostał nieograniczony, płatny urlop, a ja postarałam się zaprzyjaźnić z Jilly, co mi się udało.
Wyłowiłem z tej informacji tylko jeden, interesujący mnie fakt.
– Jilly miała kochanka? I trzy razy w tygodniu spotykała się z nim w bibliotece?
– Tak, chociaż nie udało nam się dojść, gdzie i jak się poznali. Na razie nie mamy powodów podejrzewać, że może być zamieszany w to, co dzieje się w Edgerton.
Zauważyłem, że mija nas policyjny wóz patrolowy, którego załoga nas obserwuje. Pomachałem im ręką i włączyłem silnik.
– Zawróćmy do baru McDonalda, koło którego przejeżdżaliśmy – zaproponowałem. – Chciałbym trochę odetchnąć i napić się kawy.
Musieliśmy się cofnąć około siedmiu kilometrów autostradą nr 133. Oprócz McDonalda znajdowały się obok siebie zajazdy „U Denny’ego” i „U Wendy”, a każdy z tych lokali dysponował własną stacją benzynową.
Grubster nie zbudził się, kiedy wsadziliśmy go do pojemnika transportowego, a Nolan bez protestu pozwolił przykryć swoją klatkę.
Przy Big Macach i kawie podsumowałem:
– A więc twoja tajna misja trwała cztery miesiące. Czego się w tym czasie dowiedziałaś?
– Na temat Jilly i Paula?
– Oczywiście. Gówno mnie obchodzą Molinas, Tarcher, a nawet Del Cabrizo!
– Jeszcze raz cię przepraszam, Mac, ale prawda jest taka, że Jilly od początku mnie okłamywała. Wmówiła mi, że chce za wszelką cenę zajść w ciążę i że nie ma wykształcenia. Nie doszłam jeszcze, czy chciała tym sposobem chronić siebie, czy mnie, ale mimo wszystko naprawdę ją lubię. Kiedy powiedziałeś mi, że nie może odzyskać przytomności, byłam wstrząśnięta. Ona ma w sobie tyle radości, że gdy wbiega do pokoju, z rozwichrzonymi włosami, powiewając spódniczką, od razu robi się jaśniej. Wydawało mi się, że byłyśmy ze sobą zaprzyjaźnione, ale najwyraźniej nie na tyle, aby szczerze otworzyła się przede mną.
– Dosyć tego, Lauro! – zdenerwowałem się. – Nie masz żadnego haka na Jilly ani na Paula i nic takiego nie znajdziesz. W życiu nie uwierzę, żeby moja siostra miała coś wspólnego z narkotykami! Przecież oboje z Paulem są naukowcami, nie kryminalistami, na miłość boską! To ludzie z zasadami moralnymi, którzy na pewno nie wynaleźliby jakiegoś świństwa do trucia ludzi. Mylisz się co do nich, Lauro, a przynajmniej co do Jilly.
Broniłem Jilly zażarcie, jak brat siostry, nie zważając, że zachowuję się agresywnie i obraźliwie. Nie mogłem ani nie chciałem przyjąć do wiadomości, że moja siostra byłaby zdolna do uczestnictwa w tak niecnym procederze. Nie powstrzymałem się też od zadania Laurze złośliwego pytania, choć czułem się przy tym podle:
– Nadal utrzymujesz, że ani razu nie przespałaś się z Paulem?
– Nie – odpowiedziała rzeczowo, ale czułem, że ją zaskoczyłem i uraziłem. Upuściła trzymaną w ręku frytkę z powrotem na talerz i uzupełniła: – Jilly nigdy nie powiedziałaby czegoś takiego. W gruncie rzeczy nadal kocha Paula.
– A mówiła, że ją zdradziłaś! – przypomniałem. – Myślałem, że miała na myśli twój romans z Paulem, gdy tymczasem chodziło całkiem o co innego. Pewnie domyśliła się, że jesteś agentką, prawda?
– Chyba tak, choć nie mam pojęcia, jak na to wpadła. Musiałam się przy niej z czegoś wygadać. W każdym razie na pewno zarówno ona, jak i Paul wiedzieli już o tym tamtej fatalnej nocy. Wystarczyło, że ktoś z nich wykonał telefon do Molinasa. To on jest odpowiedzialny za wszystko, co się potem zdarzyło.
– Teraz znów sugerujesz, że moja siostra uczestniczyła w planowaniu morderstwa? Nigdy w to nie uwierzę. Pewnie Molinas sam cię rozszyfrował, Jilly nie potrafiłaby nikogo wkopać.
Laura ujęła moją rękę w obie swoje dłonie.
– Zauważ, że znikła, ledwo wybudziła się ze śpiączki – tłumaczyła. – Zorientowała się, że współdziałamy, i wolała się ukryć.
– W takim razie, dlaczego Paul nie ukrył się razem z nią?
– Nie wiem, choć dużo o tym myślałam. Może dlatego, że nie mamy przeciw żadnemu z nich bezpośrednich dowodów? Natomiast chciałabym ci powiedzieć coś jeszcze. Przez ostatnie dwa miesiące Jilly zachowywała się dziwnie. Wciąż rozprawiała o seksie i dowodziła, że teraz sprawia jej dużo większą przyjemność niż kiedyś. Wracała do tego w każdej rozmowie, a kiedy przechodziłyśmy na inne tematy, zdarzało się, że mówiła zupełnie od rzeczy, jakby duchem była gdzie indziej.
– Sądzisz, że testowała własny wynalazek na sobie?
– Nie chcę nic sugerować, ale zachowywała się inaczej niż zwykle.
Wolałem nie rozwijać tego tematu, bo zbyt świeże było jeszcze w mojej pamięci wspomnienie ostatnich odwiedzin Jilly w lutym zeszłego roku. Zamiast tego zapytałem:
– A gdzie się w tej chwili obraca Molinas? Czy widział się z Jilly i Paulem, pokazał się choć raz w ich domu lub domu Tarcherów?
– Nie, ale faktem jest, że to Alyssum Tarcher sprowadził Paula i Jilly do Edgerton, sprzedał im dom na korzystnych warunkach, a Jilly sprezentował porsche. Przykro mi, Mac, ale takich rzeczy nie robi się bez powodu! Zakładamy, że zadaniem Paula i Jilly było takie udoskonalenie tego preparatu, aby stał się mniej toksyczny lub bardziej uzależniający. Wtedy można by skierować go do masowej produkcji i rozprowadzać choćby na ulicach.
– Dobra, załóżmy, że masz rację, ale musiałby to być jakiś superśrodek, który fundowałby klientom taki odlot, jakiego jeszcze nie przeżywali. Czy ten środek tak działał?
– Nie wiemy dokładnie, ale na pewno miało to coś wspólnego z seksem.
Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić Jilly opętanej obsesją seksu!
– To znaczy, że facetowi staje jak po viagrze, a potem tylko leży i przeżywa orgazm za orgazmem?
– Być może, w każdym razie badania przeprowadzane przez VioTech wykazały istotne zmiany w zachowaniach płciowych zwierząt laboratoryjnych. Wykraczały one poza przyjęte ramy i często przybierały charakter wyraźnie agresywny. Oczywiście potrzeba na to więcej dowodów, ale przypuszczam, że niektóre wyniki Jilly i Paul mogli zabrać ze sobą. Wprawdzie szef kazał mi się przyczaić, ale nie mogłam wytrzymać, żeby przynajmniej nie próbować czegoś przewąchać. Nie wiem, jak daleko zdążyli się posunąć w udoskonalaniu tego narkotyku, ale usiłuję nie dopuścić do jego rozpowszechnienia. Nie wiem tylko, jak się do tego zabrać.
– W każdym razie, Lauro, nie mam zamiaru zaprzestać poszukiwań mojej siostry. Nie widzę też innego wyjścia poza połączeniem naszych wysiłków.
– Tak, ale i ty możesz mieć kłopoty w swojej firmie. Przede wszystkim jednak nie chcę narażać cię na niebezpieczeństwo. W końcu wplątałeś się w to wszystko przypadkowo, a już o mały figiel nie przypłaciłeś tego życiem. Nie zniosłabym, gdyby tak się stało!
– Coś podobnego! – udałem zdziwienie. – Przecież znamy się dopiero od dwóch dni.
– Dziwne, prawda?
– Daj spokój, Lauro, przecież wiesz równie dobrze jak ja, że jeśli nie zawiadomisz swojego przełożonego o tej strzelaninie na szosie, to twoja kariera w DEA szybko się skończy. Jesteś w niebezpieczeństwie i powinnaś myśleć przede wszystkim, jak ratować swoją skórę. Najlepiej byłoby wyjechać na przykład na Bainbridge Island i zamelinować się w jakimś motelu. Dobrze ci radzę, zrób to.
– Ależ ja nie chcę wszczynać alarmu, tylko znaleźć Jilly! – zaprotestowała Laura. – Gdybym zadzwoniła do mojego szefa, na pewno kazałby mi się usunąć i nasłałby na to miasto całą brygadę antynarkotykową. Tym sposobem nic by nie znalazł, bo ci ludzie są na to za sprytni.
– Tymczasem Jilly i Paul ulotniliby się pociągiem – uzupełniłem. – Muszę się upewnić, czy naprawdę tkwią po uszy w szambie, czy tylko wplątali się w to przypadkiem, jak ja dwa dni temu.
Oczy Laury zabłysły, a jej dłonie zacisnęły się w pięści.
– Lauro… – zacząłem, ale nie dała mi skończyć.
– Nie, Mac, to musi być moja decyzja. Na dłuższą metę nie mam zamiaru odwracać się plecami ani do Jilly, ani do ciebie. Będę z tobą współpracować.
– Świetnie! – Uśmiechnąłem się do niej i powoli próbowałem rozgiąć jej ściśnięte palce. – Jesteśmy oboje zawodowcami i wiemy, jakie podejmujemy ryzyko. Wracasz ze mną do Edgerton?
– Tak, bo nie widzę innego wyjścia. Dopiłem do końca kawę, która tymczasem zdążyła wystygnąć.
– Czy w tamten wtorek Paul rzeczywiście dobierał się do ciebie? – zaryzykowałem, spoglądając na nią spod oka.
– Owszem.
– Tak też myślałem – westchnąłem. – Paul nie umie tak dobrze kłamać jak ty.
– On nie jest agentem, tylko naukowcem, a my mamy to prawie w genach. W tej sprawie prawda tak często miesza się z kłamstwem, że można się pogubić. No, ale jeśli wrócimy do Edgerton, zagramy im wszystkim na nosie.
– Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, aby próbowali wyciąć jakiś numer w Edgerton. Zwłaszcza, kiedy Alyssum Tarcher wynajmie nam mieszkanie i wszyscy będą wiedzieli, że jestem z tobą. Pod latarnią jest najciemniej.
– Nie tak bardzo, bo ci dranie mają taki tupet, że mogą równie dobrze stuknąć nas na Piątej Alei, jak na szosie 101. To już nie twoja działka, Mac.
– Masz rację, bo to więcej niż moja działka. Tu chodzi o moją siostrę! Daj spokój, Lauro, bo sama wiesz najlepiej, że będę ci potrzebny. W końcu jestem z FBI, a zacznę akcję od tego, że ściągnę tu dwoje moich kolegów z Waszyngtonu, agentów Savicha i Sherlock.
Musiałem zamówić rozmowę na rachunek adresata, bo nie miałem przy sobie dosyć drobnych na automat. Na szczęście zastałem ich w domu i w ciągu piętnastu minut wyjaśniłem, w czym rzecz. Po powrocie do stolika mogłem z zadowoleniem poinformować Laurę:
– No, wkrótce zrobi się nas dwa razy więcej. Sherlock i Savich niedługo tu będą.
Na przedmieściach Edgerton zadecydowałem:
– Musimy wstąpić do Tarchera po klucz do naszej „Chaty”. Na razie nie chcę go podpuszczać, ale nie wierzę, aby mógł jeszcze o nas nie wiedzieć. Molinas musiał dać mu cynk.
Znów zaczęło padać. Zauważyłem, że Laura drży, więc włączyłem ogrzewanie.
– Za parę minut powinno zrobić się cieplej.
– Ależ mnie tu jest zupełnie dobrze.
Przechyliła się do tyłu i pogłaskała po głowie Grubstera. Wyjęła go z pojemnika transportowego i kot wyciągnął się na tylnym siedzeniu na całą swoją długość, przyciskając nos do klatki Nolana.
W taką pogodę nawet okazały dwór Tarcherów prezentował się nader żałośnie. Sytuacja wyglądała na beznadziejną, więc biegiem przebyłem drogę od samochodu na werandę, odwracając się jeszcze, by gestem dać Laurze znak, że ma zostać w wozie. Zaraz jednak uświadomiłem sobie, że zostawiam ją samą, a więc bardziej narażoną na atak. Mimo deszczu zawróciłem więc do taurusa, otworzyłem drzwi i wręczyłem Laurze swój rewolwer. Ze słowami: „Trzymaj go dobrze”, zamknąłem ponownie drzwi.
Służąca ubrana w dżinsy i sweter wprowadziła mnie do przestronnego holu i poprosiła, bym zaczekał. Wolała najwidoczniej, żebym ociekał wodą na marmurowej posadzce niż na dębowych parkietach salonu.
Z kuchni położonej na zapleczu wyłonił się, pogwizdując, Cotter Tarcher. Na mój widok stanął jak wryty.
– Co się stało? Czyżby Jilly się znalazła?
– Nie, przyjechałem tylko po klucz do „Chaty pod Mewami”, którą wynajął nam pański ojciec. Laura Scott i ja pomieszkamy tam przez jakiś czas.
– Po co? – Patrzył na kałużę wody u moich stóp. Sam miał na sobie dres i adidasy, ale suche jak pieprz.
Zamiast odpowiedzi zrewanżowałem się pytaniem:
– To panowie obydwaj pracujecie w domu?
– Przeważnie tak. Zwykle kończę robotę około piątej i idę pobiegać albo poćwiczyć w siłowni. Ale dlaczego pan z Laurą chcecie wprowadzić się do naszej „Chaty”?
– Ponieważ ktoś próbował ją zabić, więc myślę, że będzie bezpieczniejsza tu ze mną niż sama w Salem. Nie za mokro dzisiaj na bieganie?
– Pewnie, dlatego dziś ćwiczyłem w siłowni. Gdzie jest Laura Scott?
– W samochodzie.
– A ona zna Jilly?
– Nawet bardzo dobrze.
Ze schodów po mojej prawej stronie zszedł majestatycznym krokiem Alyssum Tarcher. Robił wrażenie tyleż bezczelnego, co inteligentnego, jego wzrok był bardziej wyzywający niż wzrok syna. Jakimś dziwnym trafem wydał mi się też wyższy niż wczoraj.
– O, pan MacDougal, witam! – Wylewnie uścisnął mi rękę. – Proszę, tu jest klucz do „Chaty pod Mewami”. Sprawdziłem, że w środku jest wysprzątane i telefon działa. Ogrzewanie także, co jest ważne zwłaszcza przy tej pogodzie. Czy ta pani Laura Scott przyjechała z panem?
– Tak, czeka w samochodzie z pistoletem gotowym do strzału, ponieważ usiłowano ją zabić.
Napomknąłem o tym celowo, ale zdecydowałem się nie wspominać o istnieniu Grubstera i Nolana, aby nasz gospodarz, pod pretekstem, że nie życzy sobie zwierząt, nie wycofał się z umowy. Podziękowałem mu tylko i zabierałem się do odejścia, gdy mnie zatrzymał:
– W razie jakichś problemów, niech pan do mnie zaraz dzwoni.
– Tak, ojciec zawsze przeżuwa każdy problem i wypluwa gotowe rozwiązanie! – dodał Cotter. Alyssum Tarcher roześmiał się dobrodusznie i szturchnął syna w ramię.
– Kto tam jest, Aly? Elaine Tarcher nie czekała na odpowiedź, tylko lekko zbiegła ze schodów. Podobnie jak syn, miała na sobie dres i adidasy. W tym stroju nie wyglądała na dużo starszą niż Cal. Nagle uświadomiłem sobie, że nie myślałem o Cal już od dłuższego czasu. Z daleka ukłoniłem się pani Tarcher i uprzedziłem:
– Niech pani nawet nie zbliża się do mnie, bo jestem cały mokry.
– Widzę, widzę. Słyszeliśmy też, że miał pan jakieś zatrucie. Dobrze się pan już czuje?
– Dziękuję, w porządku. Czy małżonek uprzedził panią, że Laura Scott i ja wprowadzamy się na jakiś czas do „Chaty pod Mewami”?
– Tak, powiedział mi też, że ktoś planował zamach na życie pani Scott. Nie przywykliśmy do tego w naszym mieście, agencie MacDougal! Chyba to pan sprowadził na nas te wszystkie nieszczęścia, bo do chwili zamordowania biednego Charliego Ducka Edgerton nie miało nigdy problemów z przestępczością. Dowiedział się pan może czegoś nowego o Jilly?
Odpowiedziałem przecząco, a po trzech minutach, w strugach deszczu, ponownie pokonałem biegiem odcinek drogi do samochodu. Zmokłem tak, że trząsłem się z zimna jeszcze pięć minut po włączeniu ogrzewania. Laura zatkała rozbite okno swoją kurtką, co chroniło wnętrze przed deszczem, ale nie przed uciekaniem ciepła na zewnątrz.
Po drodze wstąpiłem do domu Paula i nawet się ucieszyłem, że go nie było. Prawdę mówiąc, nie byłem przygotowany na konfrontację z nim, a nie chciałem go tak wystraszyć, aby uciekł lub może nawet znikł jak Jilly. Spakowałem tylko swoje rzeczy i zostawiłem dla Paula liścik z informacją o moim aktualnym miejscu pobytu. Oczywiście z niczego mu się nie tłumaczyłem.
Podjechaliśmy jeszcze do sklepiku spożywczego o nazwie „Nad Zatoką”, aby zaopatrzyć się w niezbędne produkty. Za każdym razem Laura pozostawała w samochodzie, trzymając na kolanach mój pistolet.
Ściemniło się już, zanim przybyliśmy do „Chaty pod Mewami”, położonej zaledwie około piętnastu metrów od skraju klifu. Wyobrażałem już sobie, jaki za dnia musi być stamtąd widok na wybrzeże Oregonu! Teraz jednak, po ciemku i przy zimnym, ulewnym deszczu wszystko wydawało się czarne i jednostajne. Do tego całkowicie bezwietrzna pogoda sprawiała, że strugi deszczu uderzały w ziemię prawie prostopadle. Surowość krajobrazu łagodziło jedynie chyba ze sześć świerków.
Otrzymanym od Tarchera kluczem otworzyłem drzwi, sprawdziłem, czy wewnątrz wszystko jest w porządku, i dopiero wtedy pozwoliłem Laurze wejść.