– No, wyrzuć to wreszcie z siebie, Mac. Co tam się właściwie stało?
– Molinas nie żyje – poinformowałem Laurę – ale to nie myśmy go załatwili, tylko ludzie Dela Cabrizo. Zjawili się tam przed nami i zastrzelili go.
– To dlatego zawsze bał się Dela Cabrizo!
– I miał nosa. Niestety, nie udało się nam odnaleźć jego córki. Zanim wraz z kostarykańską jednostką wojskową dotarliśmy do ich obozu, zdążyli się wynieść. Na wszelki wypadek policja spaliła go do fundamentów, żeby powtórnie ktoś nie wykorzystał tego obiektu jako punktu tranzytowego. Wojsko i policja planują również stałe patrolowanie przestrzeni powietrznej.
– A czy są jakieś wiadomości z Edgerton?
– Agenci przeszukali dom Tarcherów od poddasza do piwnic. Sprawdzają również ich dokumentację finansową, ale jak dotąd nie znaleźli nic, co wskazywałoby na jakiekolwiek powiązanie z narkotykami. A Paul zniknął i zabrał ze sobą wszystko, co mógł, łącznie z komputerem. Tarcher wciąż utrzymuje, że nie ma pojęcia, o co tu chodzi, a na razie nie ma powodów, aby go zatrzymać. Trwają również poszukiwania Jilly, ale przynajmniej dwie godziny temu nie znaleziono jeszcze nic konkretnego.
Pomogłem Laurze oprzeć się wyżej na poduszce.
– O, właśnie, tak jest dużo lepiej – podziękowała mi. – A czy wiadomo coś więcej na temat śladów narkotyku, jakie biegły wykrył w zwłokach Charliego Ducka?
– Tarcher uparcie twierdzi, że nie wie, jakim sposobem Charlie mógł zetknąć się z narkotykiem Paula. Sugeruje, że może Paul go zabił. – Ucałowałem dłoń Laury, gładką i miękką. Jej palce zacisnęły się wokół moich, a siła tego uchwytu była już wyraźnie większa. – Możesz sobie wyobrazić, jak zachwycona jest tym wszystkim pani szeryf Maggie Sheffield. Przepycha się z Athertonem jak dwa koguty nad jedną kurą…
Laurę rozśmieszyło to porównanie, więc szybko się poprawiłem:
– To znaczy, chciałem powiedzieć, dwa psy nad jedną kością. W każdym razie wiesz, o co chodzi. Oczywiście Atherton nie wyraził się w ten sposób, zaznaczył tylko, że ta policjantka w Edgerton była strasznie upierdliwa.
– A co my teraz zrobimy, Mac? Pocałowałem ją najpierw w usta, potem w czubek nosa i płatek uszny.
– Na razie zostaniemy tu tak długo, dopóki nie poczujesz się lepiej. A potem… – zaczerpnąłem w płuca dużo powietrza – muszę wracać do Edgerton, aby odnaleźć Jilly.
– Poczekaj jeszcze ze dwa dni, Mac, a pojedziemy tam razem.
Cztery dni później cała nasza czwórka wylądowała na lotnisku w Portland, w stanie Oregon. Sherlock i Savich nie chcieli puścić nas tam samych.
W wypożyczalni na lotnisku wynajęliśmy samochody – Savich toyotę cressidę, a ja forda explorera. Pracownicy wypożyczalni patrzyli na nas nieufnie, bo pamiętali, co stało się z wynajętymi przez nas poprzednim razem wozami, ale zwróciliśmy je w dobrym stanie, pokrywając koszty wszystkich napraw.
Na szosie do Edgerton trzymałem się za samochodem Savicha, wyzywająco czerwonym. Trochę więcej niż godzinę później, o drugiej po południu, podjechaliśmy pod dom Paula i Jilly na Liverpool Street. Był to czwartek, początek maja, kiedy nad wybrzeżem utrzymywała się gęsta mgła, szczególnie gęsta przy domu Paula, który znajdował się nie dalej niż piętnaście metrów od morza. Słabo widziałem nawet czerwony samochód Savicha, a wilgoć właziła mi we wszystkie stawy, jeszcze wrażliwe po obrażeniach odniesionych w Tunezji. Zastanawiałem się tylko, czy Laura nie odczuwa z tego powodu żadnych dolegliwości w ranie barku.
Na szczęście nikt w okolicy nie widział, jak odbijałem zamek przy drzwiach wejściowych. Savich osłaniał mnie przy tej czynności i przekonywał, że to nie jest prawdziwe włamanie, bo przecież ten dom należał także do mojej siostry.
Wnętrze okazało się równie chłodne i nieprzytulne jak zawsze, a przy tym zupełnie puste. Nawet gdyby Paul pozostawił jakieś notatki, czasopisma lub sprzęt, z pewnością zabezpieczyła je policja. Obawiałem się jednak, że Paul zabrał wszystko.
– Co szkodzi się rozejrzeć? – namawiała mnie Laura. – Przecież nigdy nic nie wiadomo…
Sherlock, podśpiewując pod nosem, wyszła na zaplecze domu, a ja zostałem w salonie, zastanawiając się, gdzie Paul mógł schować to, czego nie zabrał. Rozejrzałem się naokoło, z najwyższą abominacją patrząc na nowoczesne meble i obrazy utrzymane w tonacji czarno-białej. Po trzech minutach wyszedłem stamtąd i dołączyłem do Savicha, który przeszukiwał laboratorium Paula.
Nucąc jakąś kowbojską balladę, zaglądał do pustej szafy, a ja rozglądałem się po wąskim pomieszczeniu, wypatrując przedmiotów wyraźnie nie pasujących do otoczenia. Nie znalazłem jednak niczego podejrzanego.
Savich, podśpiewując o jakimś Tommym, który zdołał uciec z mrocznego i dusznego meksykańskiego więzienia, wystawił głowę z szafy:
– Ostukałem nawet ściany i nic! Wytarł ręce o spodnie i zaproponował:
– Jedźmy lepiej do Tarcherów i zobaczmy, jak się ucieszą na nasz widok.
– Wstąpmy najpierw do Roba Morrisona, dobrze? Może to głupi pomysł, ale przypomniałem sobie, jak kiedyś Maggie wspomniała mi, że Jilly przez pewien czas z nim żyła. A nuż wie coś więcej?
Domek Morrisona stał pusty, nie parkował przed nim żaden samochód, nie dostrzegliśmy śladów opon. Miejsce wyglądało na opuszczone już jakiś czas temu.
Savich próbował otworzyć drzwi frontowe, ale były zamknięte na zamek szyfrowy. Nie dał rady go rozpracować nawet przy użyciu kompletu wytrychów.
– Ciekawe… – mruknął.
– Rzeczywiście – zgodziła się Sherlock, która przez cały czas deptała mu po piętach. – Kto zamyka taką nędzną chałupkę na zamek szyfrowy?
– To dobre pytanie.
Obszedłem domek naokoło, bo pamiętałem, że w kuchni nad zlewem mieściło się duże okno. Pogwizdując, wypchnąłem szybę, co już z pewnością kwalifikowało się jako włamanie.
Uważając, aby nie skaleczyć się rozbitym szkłem, podciągnąłem się na parapet nad zlewem i wskoczyłem do środka. Zamek przy drzwiach frontowych także od wewnątrz stanowił skomplikowaną konstrukcję, prawdziwe dzieło sztuki. Potrwało nieco, zanim rozgryzłem zasadę jego działania. Dopiero po podniesieniu trzech zapadek udało mi się otworzyć drzwi dla Savicha i Sherlock.
– Ten facet mieszkał tu sam? – zdziwiła się Sherlock. – Tu jest tak czysto, jak u nas po wyjściu sprzątaczki.
– Morrison też zatrudniał człowieka do sprzątania – wyjaśniłem. – Starego rybaka z Alaski, niejakiego Thorne’a. Nie miałem zaszczytu go poznać, ale odwalił tu kawał dobrej roboty.
Po dwudziestu minutach poszukiwań zebraliśmy się w salonie ani trochę nie mądrzejsi niż przedtem. W dużej szufladzie znaleźliśmy rachunki z trzech różnych warsztatów samochodowych, polisy ubezpieczeniowe, wyniki badań lekarskich i stare listy od krewnych, nie zawierające żadnej ciekawej informacji. Na meblach stały zdjęcia w ramkach, ale zainteresowało mnie tylko jedno. Na blacie szafki nocnej leżała szkłem do dołu fotografia uśmiechniętej Jilly na tle klifu, w plażowej sukience i przeciwsłonecznych okularach.
– Chciałbym jeszcze zajrzeć do tej szopy za domem – zaproponował Savich.
Buda wyglądała na starą i brudną, jej deski były zbutwiałe, a drzwi, chociaż zamknięte na klucz, ledwo trzymały się na zawiasach. Savich wyważył je potężnym uderzeniem pięści, a wtedy rozszedł się odrażający fetor.
– Co tam jest, Dillon? – Sherlock już pchała mu się na plecy.
– Nie wchodź tam! – Savich powoli odwrócił się i przytrzymał ją za ramiona.
Nie znaleźliśmy Jilly, tym, kogo znaleźliśmy, był Rob Morrison.